Diuna: część druga – ni to recenzja, ni to felieton. O Herbercie, Asimovie, Lynchu i Villeneuve’ie i nie tylko.

Cykl powieści Kroniki Diuny to od wielu, wielu lat jedna z najważniejszych pozycji w moich przygodach z ambitniejszą literaturą science fiction i do dziś nie mogę się zdecydować, czy większy wpływ na mój gust fana sci-fi miała twórczość Franka Herberta i historia pustynnej planety Arrakis, czy dzieła Isaaca Asimova skupiające się na słynnej Fundacji (albo raczej Fundacjach), czyli inny cykl z gatunku hard-sci-fi, prezentujący wizję ludzkości w bardzo odległej przyszłości. A w ostatnich latach zostaliśmy uraczeni ekranizacjami obu tych serii, tyle że bardzo różniącymi się w podejściu do materiału źródłowego. Jednak moim nieskromnym zdaniem w obu przypadkach twórcy tych adaptacji spisali się bez zarzutu.

 

Imperium Galaktyczne wg ChatGPT

Różnice w koncepcjach na zaadaptowanie wspomnianych epopei są zasadniczo radykalne. Fundacją zajęło się Apple TV+ i na podstawie powieści Asimova dostaliśmy już dwa sezony wyjątkowo dopieszczonego pod względem wizualnym serialu. Główną osią fabularną jest w nim początek upadku Imperium Galaktycznego, które za kilka tysięcy lat będzie rządzić niemal cała galaktyką i trylionami zamieszkujących ją ludzi. Konsekwencją nadchodzącego zmierzchu władzy Imperium będzie ponury okres wojen i kryzysów nękających ludzkość, trwający nawet kilka tysięcy lat.

 

Wizualizacja psychohistorii wg ChatGPT

Aby skrócić ten czas i zminimalizować szkody wywołane wojnami, genialny matematyk Hari Seldon powołuje do życia dwie Fundacje – te tajemnicze organizacje mają być swoistymi stabilizatorami sytuacji kosmo-politycznej wszechświata oraz „arką” dla wiedzy i nauki. Kluczem do sprawczych możliwości Fundacji jest stworzona przez Seldona nowa gałąź matematyki, zwana psychohistorią, która dzięki zaawansowanym modelom statystycznym pozwala przewidywać zachowania olbrzymich populacji.

 

 

Serial nie jest jednak wierną adaptacją twórczości Asimova, czego głównym powodem jest chęć uniknięcia częstej zmiany obsady i bohaterów serialu – akcja cyklu powieści rozciągnięta jest na setki lat, w dodatku autor tworzył cały cykl niechronologicznie. W latach 50-tych ukazała się „środkowa” część serii, na którą składała się trylogia książek Fundacja, Fundacja i Imperium oraz Druga Fundacja. Na wieńczące całą opowieść finałowe dwie książki, Agent Fundacji oraz Fundacja i Ziemia, fani serii musieli czekać aż do lat 80-tych. I dopiero po tych publikacjach Asimov stworzył początek całej historii, na który składały się dwa tomy traktujące o życiu i dokonaniach Hariego Seldona – Preludium Fundacji oraz Narodziny Fundacji trafiły do księgarń w latach 1988 i 1993. Showrunnerzy applowskiej adaptacji, czyli David S. Goyer (głównie znany z mniej lub bardziej udanych scenariuszy do zaoranego niedawno DC EU) oraz Josh Friedman (scenarzysta Wojny Światów Spielberga, Czarnej Dalii De Palmy oraz Terminatora: Mroczne przeznaczenie – w tym ostatnim przypadku: A fe!), postanowili opowiedzieć asimovską epopeję chronologicznie, a przy okazji całkiem sporo dodali od siebie. Jednak oglądając oba dostępne już na Apple TV+ sezony, w żadnym momencie nie czułem się jak podczas obcowania z nieszczęsnym Wiedźminem od Netfliksa, który dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa domowego sprzętu audio-wideo odpuściłem sobie po jednym sezonie.

 

Trantor i Pałac Imperialny wg ChatGPT

Mocną stroną Fundacji jest niewątpliwie obsada. Absolutnie kupuję Jareda Harrisa w roli Hariego Seldona, czyli nieco aroganckiego geniusza, napędzanego quasi-mesjanistyczną i quasi-męczeńską potrzebą oszczędzenia przyszłym pokoleniom tysięcy lat wojen i cofnięcia rozwoju technologicznego ludzkości o setki lat. Natomiast przerażający Lee Pace, jako Brat Dzień, czyli najważniejszy z trzech Imperatorów Cleonów, to klasa sama w sobie, a warsztat, jaki prezentuje na ekranie udowadnia tylko, że Marvel Cinematic Universe nie wykorzystał pełni potencjału tego aktora – Ronan Oskarżyciel ze Strażników GalaktykiKapitan Marvel to czarny charakter zdecydowanie poniżej talentu pana Pace. Swoją drogą: zwichrowana koncepcja dynastii genetycznej rządzącej galaktyką, czyli trzy klony pierwszego Cleona – kilkuletni, w pełni sił oraz starzejący się – które z upływem czasu przejmują swoje obowiązki, to świetny, nowy dodatek do uniwersum stworzonego przez Asimova. Całość wieńczy klimatyczna muzyka, za którą odpowiada Bear McCreary, kompozytor znany m.in. z genialnej oprawy muzycznej do innej odcinkowej superprodukcji sci-fi Battlestar Galactica oraz z dwóch ostatnich gier z cyklu God of War.

 

 

Fabularnie Fundacja wciągnęła mnie w pełni, aczkolwiek parę dłużyzn w trakcie wspomnianych dwóch sezonów się zdarzyło. Jednak finały sezonów i kilka kluczowych dla rozwoju fabuły plot-twistów zrekompensowały je jak dla mnie w pełni. Applowska adaptacja może przy tym nieźle podnieść ciśnienie „prawilnym” widzom, gdyż scenarzyści nie biorą jeńców w kwestii poruszania kontrowersyjnych tematów – mamy tu wątki surogacji z adopcją, gejowskiego nepotyzmu w kosmicznej marynarce wojennej oraz „inżynierii religijnej” uwzględniającej groteskowo wręcz wyrachowane tworzenie sztucznego męczennika, niezbędnego do zdobycia nie tylko umysłów, ale i serc zwolenników pewnej sprawy. Z tych wszystkich względów szczerze polecam Fundację wszystkim fanom ambitniejszego science fiction, dla których te kilka godzin na planecie Arrakis według wizji Denisa Villeneuve okazały zbyt krótkim „posiłkiem”, aby zaspokoić apetyt na tego typu kino.

No właśnie – Denisowi Villeneuve przyświecała zupełnie inna „filozofia adaptacyjna” gdy postanowił wziąć się za bary z chyba najbardziej niewdzięcznym materiałem sci-fi do ekranizacji, czyli pierwszym tomem Kronik Diuny. Przyznam szczerze, że pierwsze podejście do Diuny „zaliczyłem” w wieku ok. 12 – 13 lat i poległem podczas tej czytelniczej próby gdzieś po 150 stronach. Cóż, nie były to „inne Gwiezdne Wojny”, których szukałem na kartach powieści Herberta, lecz twórczość zdecydowanie ambitniejsza, przerastająca jeszcze wyobraźnię dwunastolatka. Z kolejnej próby, ze trzy lata później, wyszedłem już zwycięsko i sprawnie przebrnąłem przez sześć oryginalnych tomów serii. Do dziś za najlepszą część serii uznaję Boga Imperatora Diuny – historię syna Paula Atrydy, Leto II, który stał się czymś znacznie więcej niż tylko nowym Kwisatz Haderach, ale istotą zdolną do życia i rządzenia wszechświatem przez tysiące lat. Sama Diuna to mój nr. 2 cyklu, aczkolwiek wypada mi przyznać, że otwarcie serii, z samej definicji, jest książką najlepiej radzącą sobie jako niezależne od reszty cyklu dzieło.

 

Pustynna Arrakis wg ChatGPT

Wydana w 1965 roku Diuna okazała się wielkim rynkowym sukcesem i fundamentem dla uniwersum, w którego centrum znajdowała się pustynna planeta Arrakis, zwana Diuną – jedynego we wszechświecie źródła narkotyku melanżu. Melanż, w przeciwieństwie do innych używek, ma głównie pozytywny wpływ na Koneserów Egzotycznych Substancji Chemicznych – radykalnie wydłuża życie, polepsza zdrowie, refleks i sprawność, a przypadku bardziej utalentowanych „użytkowników”, pozwala zaglądać w nurt płynącego czasu i podglądać możliwe warianty przyszłości, a nawet uzyskiwać dostęp do pamięci genetycznej swoich przodków i asymilować ich wiedzę oraz doświadczenie. Jedyną wadą korzystania z owej substancji jest brak możliwości jej odstawienia – organizm raz przyzwyczajony do jej obecności umrze bez kolejnych dawek.

 

Ludzkość w erze post-butleriańskiej wg ChatGPT – wizualny oksymoron…

Diuna i melanż są kluczowym elementem historii, podobnie jak psychohistoria w Fundacji, także osadzonej tysiące lat w przyszłości. Jednak jest to zupełnie inna koncepcja na rozwój rasy ludzkiej, niż ta stworzona przez Asimova. Rzeczywistość Diuny, mimo olbrzymiego postępu technologicznego, pozbawiona jest zaawansowanych komputerów – Sztucznej Inteligencji w szczególności. Jest to wynik ogromnej wojny, jaką ludzi stoczyli z SI tysiące lat przed fabułą pierwszej książki – Dżihadu Butleriańskiego. Jej konsekwencją jest wszechobowiązujące przykazanie – Nie będziesz tworzył maszyn na podobieństwo umysłu ludzkiego – co sprawiło, że ludzie skupili się na zwiększaniu swoich możliwości biologicznych, nierzadko za pomocą substancji chemicznych, i rozszerzaniu możliwości własnych umysłów.

 

Mentaci wg ChatGPT

Rolę zaawansowanych maszyn liczących i przetwarzających dane przejęli tzw. mentaci – „ludzkie komputery”, specyficzna kasta ludzi będąca ucieleśnieniem logiki i rozumu (niekoniecznie etyki i moralności). Mentaci, dzięki specjalnemu szkoleniu, są zdolni do rozumowania oraz dokonywania obliczeń na nadludzkim z naszej perspektywy poziomie.

 

Nawigator Gildii Kosmicznej wg ChatGPT

Z kolei błyskawiczne loty międzygwiezdne możliwe są dzięki nawigatorom Gildii Kosmicznej i to oni właśnie przejęli obowiązki „navigation computers”, które w bardziej sztampowych dziełach sci-fi obliczały trasy bezpiecznych skoków w nadprzestrzeń/hiperprzestrzeń/warp* (niepotrzebne skreślić). „Nafaszerowany” melanżem nawigator Gildii, dzięki podkręconym do poziomu prekognicji zmysłom, jest kluczem do bezpiecznego i praktycznie natychmiastowego skoku gigantycznego liniowca kosmicznego między jednym systemem gwiezdnym a drugim. Monopol na ową usługę sprawia, że Gildia Kosmiczna, mimo deklarowanej apolityczności, jest organizacją o olbrzymich wpływach.

 

Zakon Bene Gesserit wg ChatGPT

Niemniejszy wpływ na układ sił w herbertowym wszechświecie ma tajemniczy żeński zakon Bene Gesserit. Od wieków zakon skupia się na rozwijaniu możliwości psychicznych i fizycznych swych adeptek do poziomu, który z perspektywy zwykłego śmiertelnika, uchodzi za magiczny. Siostry Bene Gesserit potrafią dokonywać cudów ze swoim metabolizmem (np. owulować na życzenie, decydować o płci dziecka, neutralizować trucizny), przyspieszać procesy myślowe do poziomu zmiany tempa postrzegania czasu oraz, co najważniejsze, uzyskiwać dostęp do pamięci genetycznej żeńskich przodków, co sprawia, że ich wiedza oraz doświadczenie w gargantuiczny sposób przekracza poziom wiedzy możliwy do zdobycia w czasie jednego życia. Ale główną i zarazem tajną agendą Bene Gesserit jest prowadzony od setek lat program eugeniczny, mający na drodze krzyżowania najbardziej obiecujących linii genetycznych stworzenie mitycznego Kwisatz Haderach – męskiego odpowiednika Bene Gesserit, posiadającego wgląd w pamięć genetyczną wszystkich swoich przodków i łączącego ideę mesjasza z talentami mentata i zdolnościami nawigatora Gildii. Ów nadczłowiek miałby stać się fundamentem świetlanej przyszłości rasy ludzkiej – oczywiście, pozostając przy tym pod kontrolą Matek Wielebnych Bene Gesserit.

W ten skomplikowany i jakże oryginalny świat, zrodzony w umyśle Franka Herberta, zabierała nas pierwsza książka cyklu, czyli Diuna. Książka niezwykle obszerna i będąca niezłym wyzwaniem dla czytelnika nieobeznanego z literaturą hard-sci-fi. I jak łatwo zgadnąć – będąca niezwykle problematycznym fundamentem do udanej do ekranizacji. Jedną ze słynniejszych nieudanych prób przeniesienia Diuny na duży ekran podjął się w połowie lat 70. Alejandro Jodorowsky.

 

 

Mógł to być jeden z najambitniejszych projektów science fiction w historii kina – muzykę miało stworzyć Pink Floyd, w obsadzie pojawić się mieli m.in. Mick Jagger jako Feyd-Rautha Harkonnen, w postać groteskowego Barona miał wcielać się sam Orson Welles, a znany z Kill Billa David Carradine miał zostać księciem Leto Atrydą. Ba, Padyszacha Imperatora Szaddama IV miał sportretować… Salvador Dali. Projekt finalnie jednak nie doszedł do skutku, ale i tak zdążył zapisać się w historii kina, a po latach doczekał się filmu dokumentalnego opowiadającego szaloną wręcz historię jego upadku.

Mi najbardziej żal genialnych projektów scenografii przygotowanych przez uwielbianego przeze mnie szwajcarskiego surrealistę H.R. Gigera, który kilka lat później zdobył sławę dzięki powołaniu do życia najbardziej groteskowej obcej formy życia w historii space-horrorów, czyli kultowego ksenomorfa z serii filmów Alien. Projekty Gigera do Diuny możecie zobaczyć np. tutaj – biomechaniczna obsesja tego artysty świetnie sprawdziłaby się w tym uniwersum.

Dekadę później z adaptacją Diuny postanowił się zmierzyć David Lynch – i tu z góry „pardąsik” za urażenie uczuć religijnych niektórych z Was, ale jest to twórca, którego nie trawię, nie trawiłem i trawić nie będę. Najwyraźniej nie posiadam odpowiedniej wrażliwości aby doceniać filmy Lyncha i cierpiałem katusze podczas delektowania się takimi dziełami jak Mulholland Drive, Blue Velvet, czy Dzikość serca. Jedynym filmem tego reżysera, który zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i mile go wspominam jest Prosta historia – ten nieszablonowy film drogi z zadziornym seniorem podróżującym przez Amerykę na mini-traktorku kupił mnie całkowicie.

 

 

Diuna Davida Lyncha trafiła na ekrany kin w 1984 roku, więc obstawiam, że pierwszy raz miałem okazję ją widzieć ładnych parę lat później w telewizji. Oczywiście, zaliczyłem ją także znacznie później na VHS, potem na DVD i góra kilkanaście miesięcy temu w „formacie projektorowym”. I nadal będę się upierał, że jest to koszmarny wręcz paździerz, który całkiem nieźle radzi sobie w kwestii kostiumów, scenografii i efektów specjalnych (zwłaszcza jak na swoje lata), ale technologiczna strona tej Diuny ginie pod ciężarem koszmarnie dobranej obsady i marnej gry aktorskiej. Francesca Annis (Lady Jessica) i Sean Young (Chani) dzielnie konkurują, by pozbawić jakiejkolwiek charyzmy scenicznej grane przez nie bohaterki. Kenneth McMillian i jego interpretacja Barona Harkonnena to poziom cut-scenek z Red Alert 2 – Yuri’s Revenge, a gdy do kompletu dorzucimy tlenionego Stinga w złotym bikini (tfu, nie ta saga sci-fi… xD) w lazurowych kąpielówkach, to można by wręcz pomyśleć, że mamy do czynienia z parodią Diuny od Saturday Night Live. No i wisienką na tym zakalcowym torcie jest Kyle MacLachlan, którego jako aktora szanuję równie mocno, jak Lyncha jako reżysera.

 

 

Zdecydowanie lepiej w moich oczach wypadł trzyodcinkowy mini-serial Diuna z roku 2000 oraz jego trzyodcinkowa kontynuacja Dzieci Diuny. Pierwszy „sezon” przenosił na mały ekran wydarzenia z pierwszej książki, natomiast w drugim mogliśmy zobaczyć wydarzenia z tomu drugiego i trzeciego, czyli Mesjasza DiunyDzieci Diuny. Nakręcony niemal ćwierć wieku temu dla Sci Fi Channel serial w swoim czasie oglądało się całkiem nieźle, tym bardziej, że wiernie trzymał się fabuły wszystkich trzech książek. Nie ma jednak co ukrywać – zastosowane wtedy CGI zestarzało się okrutnie, a ówcześnie oryginalna koncepcja kostiumów, dziś może kojarzyć się z serialem W labiryncie na kwasie.

Jeżeli jednak druga część Diuny Villeneuve’a zrobiła na Was takie wrażenie, że nie możecie się już doczekać kontynuacji, a np. nie macie czasu żeby zmierzyć się z książkami Herberta, to ów mini-serial śmiało możecie sobie obejrzeć. Pamiętajcie tylko, że jest to produkcja telewizyjna sprzed niemal 25-lat i to i owo trzeba jej już wybaczyć. Ponadto opowiadana historia urywa się w bardzo newralgicznym miejscu, tuż przed wydarzeniami ze wspomnianej wcześniej, mojej ulubionej książki cyklu, czyli Bogiem Imperatorem Diuny, więc zasadniczo zamienicie jeden cliffhanger na drugi.

Jak widać, świat Diuny jest bardzo bliski memu sercu, więc gdy w Sieci zaczęły się pojawiać pierwsze doniesienia o tym, że z tą kosmiczną epopeją zamierza się zmierzyć Denis Villeneuve, to błyskawicznie wszedłem w tryb pełnego optymizmu oczekiwania na jego film. I nie zamierzam tu bynajmniej udawać, że jestem mega-fanem twórczości tego reżysera od samego początku jego kariery. Nic podobnego – pierwszy film Villeneuve’a z jakim miałem kontakt był Sicario z 2015 roku.

 

 

Film zupełnie nie w moim klimacie, gdyż chociaż potrafię uszanować dobre kino sensacyjno-policyjno-gangserskie, to nie jest to gatunek filmowy, który mnie kręci. Ale i tak Sicario zrobiło na mnie wrażenie i gdy rok później Villeneuve uraczył widzów zaskakująco ambitnym i świetnie obsadzonym filmem sci-fi Arrival (wybaczcie, ale polski tytuł tego dzieła jest zwyczajnie durny) byłem więcej niż ciekaw, jak Villeneuve poradzi sobie w tak odmiennej od Sicario tematyce.

 

 

Jak dla mnie Arrival okazał się produkcją całkiem udaną, aczkolwiek narracyjnie nie do końca poradził sobie z kluczową dla fabuły zmianą w postrzeganiu rzeczywistości przez główną bohaterkę. Rok później kolejny tytuł dużego kalibru – Blade Runner 2049, czyli stworzona ponad 30 lat po pierwowzorze kontynuacja kultowego Łowcy Androidów. I tu znów mogę komuś podnieść ciśnienie, ale… Bardzo szanuję Łowcę Androidów Ridleya Scotta. Wizualnie, muzycznie (Vangelis, mmm…) i aktorsko jest to dzieło z najwyższej półki. Jednak gdy ogląda się go po raz enty, trochę się człowiek na nim nudzi, gdyż klimat (genialny klimat – żeby nie było) zdecydowanie góruje nad ilością akcji i dialogów.

 

 

Wciąż jednak jest to film-monument i trzeba było mieć sporo odwagi, by zmierzyć się z takim kolosem. Denis Villeneuve wyszedł jednak z tej próby zwycięsko i dostarczył dzieło równie ambitne pod względem przekazu jak oryginał, a przy tym znów porywające pod względem wizualnym, jak i muzycznym (Hanz Zimmer, mmm…). Villeneuve nie krępował się nawet sięgnąć po postać graną przez Harrisona Forda w oryginalnym filmie, ale jednocześnie zachował na tyle dużo taktu, by nie uczynić z wówczas niemal 80-letniego aktora głównego bohatera tej produkcji. Zamiast tego, Deckard powraca po to, aby pomóc granemu przez Ryana Goslinga oficerowi K ruszyć ze swoim śledztwem do przodu.

 

 

Pierwszy zwiastun jedynie mnie utwierdził w postawie optymistycznego nastawienia do nadchodzącej premiery Diuny Villeneuve’a. Nie myliłem się i pierwszy seans z tym dziełem był dla mnie dwuipółgodzinnym „nerdgazmem”. Po pierwsze – obsada. Dla mnie książę Leto Atryda już zawsze będzie miał twarz Oscara Issaca, którego swoją drogą absolutnie uwielbiam od czasu premiery bardzo niedocenionego serialu MCU Moon Knight. W nim Oscar Issac bezdyskusyjnie deklasuje swoich kolegów i koleżanki z planu, a cuda, jakich dokonuje ze zmianami akcentu, to absolutny warsztatowy majstersztyk. Idźmy dalej, Rebeca Fargusson, jako lady Jessica, to obsadowy strzał w dziesiątkę. Scena oddania własnego syna w szpony Matki Przełożonej, z pełną świadomością tego, że może go już więcej nie ujrzeć i dopuszczając się tym samym największej możliwej zdrady w relacji matka/syn – nawet po kilku seansach wciąż robi na mnie olbrzymie wrażenie.

Timothée Chalamet… Tu znów muszę się do czegoś przyznać – tego chłopaka wcześniej kojarzyłem tylko z małej rólki w Interstellar Nolana i do dziś nie nadrobiłem jego występu w Call Me by Your Name oraz Lady Bird. Zasadniczo w Diunie po raz pierwszy zetknąłem się z talentem tego wówczas 22-letniego młodzieńca. I to był Paul Atryda, jakiego pamiętałem z pierwszej połowy książki. Młody, ale daleki od młodzieńczej naiwności. Wrażliwy, ale zbyt dojrzały na młodzieńcze histerie. Skupiony, ale nie tylko na sobie. Dumny, ale daleki od arogancji. A do tego wystarczająco otwarty, by powiedzieć ojcu, że nadany mu z racji urodzenia tytuł jest obciążeniem, na które się nie pisał, ale jednocześnie na tyle empatyczny, by nie wykrzyczeć tego mu w twarz. Ta buta, ta kontrolowana furia dająca mu siłę, gdy Wielebna Matka Gaius Helen Mohiam (swoją drogą – jak zawsze znakomita Charlotte Rampling, polecam przeczytać jej portret na Wysokich Obcasach) poddaje go próbie Gom Jabbar – sorki, panie MacLachlan, możesz pan się wypchać sianem. I płytami DVD z Showgirls

 

Baron Vladimir Harkonnen wg ChatGPT

No i nie zapomnijmy o Baronie Vladimirze Harkonnen. Skryty pod kilogramami charakteryzacji, z wieńczącym całość groteskowym fat-suit’em, Stellan Skarsgård zgodnie z tradycją zasadniczo kradnie każdą scenę ze swoim udziałem. Ale warsztat tego aktora podziwiam od lat – ostatnio miałem okazję zachwycać się nim w recenzji Andora, a były to dopiero cztery pierwsze odcinki, kilka tygodni przed genialnym monologiem z odcinka 10-tego, który zdążył się już zapisać w pamięci fanów Gwiezdnych Wojen jako jedna z najlepszych scen w historii całej franczyzy.

 

 

Odziany w czerń, groteskowo hipopotamiczny i do tego lewitujący Baron w interpretacji Skarsgårda zdecydowanie nie śmieszy, jak miało to miejsce w poprzednich dwóch podejściach do tej postaci. I to przy całej mej sympatii do wersji ze wspominanego wcześniej serialu, gdzie grał go Ian McNeice, brytyjski aktor, którego bardzo lubię m.in. za świetnego Winstona Churchilla w serialu Doctor Who. To wyrachowany, moralnie zgnity i absolutnie przerażający kosmiczny „złol”, jakiego dawno już nie widziałem na dużym ekranie.

 

 

Diuna Villeneuve’a nie zawodzi także pod względem wizualnym i technologicznym. Projekty statków, a już zwłaszcza ważkowatych ornitopterów, to prawdziwy powiew świeżości w kinematografii sci-fi, gdzie od lat królują kolejne warianty stylistyki star-warsowej albo star-trekowej. Kostiumy w końcu nie trącą ani tandetą, ani space-kiczem, co szczególnie widać w aparycji postaci Harkonnenów. Czerwie nareszcie nie są miniaturami (swoją drogą – świetnymi, akurat za to Diunę Lyncha wypada tylko podziwiać), ani średniej klasy animacjami CGI – Shai-Hulud kontra harwester przyprawowy to wizualna petarda, zwłaszcza przy odpowiednim formacie obrazu. No i architektura. Futurystyczny brutalizm Arrakeen, stolicy Arrakis, idealnie komponuje się z surowym i śmiercionośnym klimatem planety-pustyni. Jakże odmienne są tutejsze wnętrza budynków, od neogotyckich i trącących biomechaniką widoków z Geidi Prime, planety Harkonnenów.

 

Arrakeen – stolica Arrakis wg ChatGPT

Cóż, w tych zachwytach nie jestem osamotniony – Oscary za scenografię, efekty specjalne i zdjęcia mówią wszystko. Dla porządku wypada żebym wspomniał o kolejnych Oscarach za muzykę (Maestro Zimmer, jakże ja Pana uwielbiam), dźwięk oraz montaż. I jedyne co bolało, to fakt, że pierwsza Diuna Villeneuve’a przenosiła na duży ekran połowę fabuły Diuny Franka Herberta i film kończył się w równie niesatysfakcjonujących okolicznościach przyrody, jak chociażby Avengers – Wojna Nieskończoności. A w przeciwieństwie do superprodukcji ze stajni MCU, w przypadku Diuny nie znaliśmy jeszcze konkretnej daty premiery jej kontynuacji. A był to jeszcze czas okołopandemiczny, co chwilę przerywano zdjęcia do najróżniejszych filmów oraz seriali i branża filmowa miała sporo problemów z „dowożeniem” na czas kolejnych tytułów.

 

 

I oto trzy lata później znów zawitałem do IMAX-a (tym razem wrocławskiego i btw – trzy seanse Diuny dziennie? W 640-tysięcznym mieście? Poważni jesteście?), by końcu uraczyć się finałem pierwszego tomu i popławić w zemście Paula Atrydy. I nie zawiodłem się, oj, nie zawiodłem.
Dla porządku dodam, że ta sekcja będzie „spoiler-free”, więc jeżeli jeszcze nie mieliście okazji zobaczyć Diuny, część druga, to bez obaw – niuanse fabularne pominę, skupię się wyłącznie na wrażeniach. A te z sali kinowej wyniosłem nieliche. Oczywiście Denis Villeneuve nie wymyśla w kontynuacji raz stworzonego świata na nowo, ale rozwija swoją wizję w bardzo satysfakcjonujący sposób. W końcu dostajemy możliwość dłuższego obcowania z fascynującą, ale przy tym bardzo surową kulturą Fremenów, a znani nam bohaterowie będą musieli ewoluować, aby przetrwać w nowym środowisku. Nareszcie też będziemy mogli lepiej poznać postacie, które ledwie na moment pojawiły się w części pierwszej, ale nie zabraknie też kilku niezbędnych do rozwinięcia fabuły nowych charakterów.

Ale po kolei. Timothée Chalamet znów nie zawiódł, ale nie było to dla mnie zaskoczeniem. A mimo wszystko w postaci Paula kryje się spore aktorskie wyzwanie – młody książę przed upadkiem rodu Atrydów i po tych wydarzeniach, to dwie inne postacie. W dodatku w książce Herberta Muad’Dib ma dwa lata na okrzepnięcie w swojej nowej roli, natomiast Villeneuve skraca ten okres do raptem kilku miesięcy. Chalamet potrafił jednak zobrazować ową przemianę w znakomity sposób. Czy targają nim emocje? Jak najbardziej, ale znów – bez młodzieńczej histerii, za pomocą której ten młody mężczyzna miał prawo bronić się przed traumami zgotowanymi mu wspólnymi siłami przez Harkonnenów, Bene Gesserit i Fremenów. Nagle okazuje się, że ten szczupły młodzik, nie bez problemów, ale z imponującą skutecznością, potrafi znaleźć w sobie pokłady charyzmy i wyrachowania, by zdobyć serca i umysły jedynej armii, jaką mu została do dyspozycji.

Nie sposób także nie odnotować zmiany, jaką przeszła lady Jessica, znów znakomicie sportretowana przez Rebeccę Ferguson. Jej cierpliwość się wyczerpała, a to, jak karma potraktowała ją za wieloletnie funkcjonowanie w trybie wewnętrznej walki między lojalnością wobec zakonu Bene Gesserit, a miłością do księcia Leto, sprawia, że Jessica przestaje uznawać jakiekolwiek kompromisy. Cytując słowa Bruce’a Wayne’a z filmu Batman v SupermanNauczono mnie, że świat ma sens tylko wtedy, gdy go na nim wymusisz. I wdowa po księciu Leto, nosząca pod sercem ich drugie dziecko, bezpardonowo zabiera się za wykuwanie sensu na otaczającej ją rzeczywistości. Oczywiście, lady Jessica to nie Bruce Wayne, więc sięga po wyuczoną w zakonie Bene Gesserit sztukę manipulacji, napędzaną „inżynierią religijną”, czyli kultywowaną przez „siostrzyczki” od wieków umiejętnością wykorzystywania zabobonu i przesądów.

Denis Villeneuve tym razem nie pożałował widzom czasu na zapoznanie się z Chani, czyli zadziorną młodą Fremenką, wręcz skazaną na zdobycie serca Paula Atrydy. Oglądanie Zendayi na dużym ekranie to zawsze przyjemność, gdyż jest to aktorka nie tylko piękna, ale też bardzo charyzmatyczna. I ta druga cecha okazuje się szczególnie istotna dla nakreślenia wizerunku partnerki dla Muad’Diba, która nie zostanie przyćmiona przez rodzący się wokół tej postaci kult. W dodatku Villeneuve postanowił nieco namieszać w stworzonym przez Herberta kanonie i w jego filmie dostajemy Chani nieco inną od książkowej. Zendaya powołuje do życia nową wersję bohaterki, która pod wpływem powłóczystych spojrzeń Chalameta nie odstawia swoich ideałów i przekonań na półkę, ale jasno definiuję nieprzekraczalną granicę lojalności wobec Paula i jego walki.

 

Feyd-Rautha Harkonnen wg ChatGPT

Wśród debiutujących w Diunie, część druga nowych charakterów, najwięcej uwagi niewątpliwie przyciąga protegowany Barona Harkonnena, psychopatyczny Feyd-Rautha, grany przez Austina Butlera. Tu też przyznaję się, że tego pana też jakoś nie kojarzę z wcześniejszych dokonań – Truposze nie umierają Jarmuscha okazały się strasznie mizernym filmem i szybko o nim zapomniałem, jego występu w Pewnego razu… w Hollywood zwyczajnie nie pamiętam, a najgłośniejszego w dorobku tego aktora Elivisa zwyczajnie nie widziałem, gdyż… nie cierpię twórczości, jak i samej postaci Króla. Ale teraz Austina Butlera zapamiętam z pewnością, gdyż straszący bezwłosą i bladolicą aparycją Feyd-Rautha w jego interpretacji okazał się idealną antytezą dla Paula Atrydy. I chociaż Austin Butler nie dostaje zbyt wiele czasu ekranowego i dialogów, to jego obecność w filmie jest niemożliwa do zignorowania. Rok 1984 i rudy Sting… Jak już wspominałem – jak dla mnie to skecz od SNL.

 

Giedi Prime wg ChatGPT

Wizualnie i muzycznie całość oczywiście trzyma równie wysoki poziom, jak część pierwsza, ale w paru momentach zostałem wyjątkowo zaskoczony na plus. Po pierwsze – pod względem scenografii oraz architektury. Gdy zawitamy z krótką, ale istotną fabularnie wizytą na Giedi Prime, budynki i wnętrza rodowej planety Harkonnenów zdają się być hołdem złożonym wspomnianemu już H.R. Gigerowi i jego niewykorzystanym pracom do Diuny Jodorowskiego. I wręcz nie mogę się doczekać, kiedy film trafi na VOD, abym mógł dokładniej przyjrzeć się tym scenom.

Diuna, część druga to jeden z tych filmów, które naprawdę warto zobaczyć na dużym ekranie – najlepiej w IMAX-owych okolicznościach przyrody. Tu rozmiar ma znaczenie i chociaż siła przekazu tego arcydzieła sci-fi nie opiera się wyłącznie na stronie wizualnej i dźwiękowej, to jednak ogrom pustyni Arrakis, czerwiów i scen batalistycznych najlepiej oddają warunki kinowe. Jeżeli więc wciąż pokutuje w Was post-covidowa niechęć do kin, to druga część Diuny jest świetnym pretekstem do porzucenia tej postawy.

 

Bóg Imperator Diuny wg ChatGPT

Co dalej z ekranizacjami kolejnych tomów Kronik Diuny? Na dziś już wiemy, że Denis Villeneuve dostał zielone światło od Warner Bros. i zaczął pracować nad scenariuszem opartym o książkę Mesjasz Diuny. Jednak ten film w kinach zobaczymy najwcześniej w 2027 roku, więc trochę sobie jeszcze poczekamy. Ja trzymam tylko kciuki, aby Villeneuve’owi starczyło sił i chęci na zekranizowanie Boga Imperatora Diuny. Bez adaptacji dwóch ostatnich książek Herberta dam radę żyć, ale chcę zobaczyć Leto II Atrydę na dużym ekranie. A potem choćby potop…

grafiki przygotowane przez ChatGPT

ABOUT AUTHOR / TECHSETTER

KUBA KUTZMANN Redaktor naczelny portalu TECHSETTER.PL. Od ładnych paru lat w branży IT - pierwsze dziennikarskie szlify zdobywał w redakcji benchmark.pl, a specyfikę pracy z rozwiązaniami dla profesjonalistów poznawał w dziale technicznym Politechniki Poznańskiej. Następnie redaktor portalu technologicznego skupiającego się na sprzęcie z segmentu korporacyjnego i profesjonalnego. W sprzęcie biznesowym przedkłada funkcjonalność i ergonomię nad stylistykę i redukcję wagi. W godzinach pracy wyznawca ThinkPadów, a wieczorami - miłośnik wielkich i ciężkich notebooków gamingowych i cyfrowej demolki. :)

Słabe standardy ochrony danych pacjentów w polskich szpitalach i przychodniach

Ameryka wypowiada wojnę TikTokowi. Dlaczego lepiej omijać chińską „wideo-społecznościówkę” szerokim łukiem?

Hama Colour 10 i 20 – dwa powerbanki o dużych pojemnościach na ambitniejsze wyjazdy

Posiadacze kryptowalut na celowniku – nowe metody działania cyberprzestępców

Jak bezpiecznie wysłać szyfrowane wiadomości oraz udostępniać wrażliwe dane – radzi ekspert ESET