Ze wszystkich gwiezdno-wojennych filmów „nowej generacji”, czyli po przejęciu marki przez Disneya, na Łotra 1 czekałem chyba najmniej. Głównym powodem tej niechęci było „zaoranie” przez nowych właścicieli franczyzy dotychczasowego kanonu Gwiezdnych Wojen, o czym szerzej piszę tutaj, a więc wyeliminowanie udziału Kyle’a Katarna, bohatera gier Dark Forces, Jedi Knight 1 2 oraz Jedi Academy, z wątku zdobycia przez Rebeliantów planów pierwszej Gwiazdy Śmierci. Disney postanowił opowiedzieć ową historię po swojemu i postawił na zupełnie nowych bohaterów, czyli Jyn Erso (zaskakująco charyzmatyczna Felicity Jones) i Cassiana Andora (zaskakująco bezwzględny Diego Luna). W kinie pojawiłem się więc z nieco „nafochanym” nastawieniem, ale po seansie w mojej głowie tłukła się tylko jedna myśl – Uuu, chłopie, ale byś sobie pluł w brodę, gdybyś nie zaliczył tego tytułu w IMAX-owych okolicznościach przyrody.

Finalnie Łotr 1 okazał się, przynajmniej dla mnie, najlepszym filmem nowego otwarcia, przebijając zarówno miałkiego fabularnie Hana Solo, jak i zrujnowaną koszmarnym finałem trylogię J.J. Abramsa. Pomimo tego, na serial Andor… czekałem chyba najmniej ze wszystkich zapowiedzianych odcinkowych produkcji SW. Oczywiście, współwinnym tego stanu rzeczy był Obi-Wan Kenobi, który mimo obiecującego otwarcia, finalnie okazał się fabularną mizerią, nieudolnie usiłującą połączyć nowe pomysły scenarzystów serialu z Epizodem IV: Nowa nadzieja, w którym po latach znów spotkamy Obi-Wana. W dodatku męczy mnie już ciągłe tworzenie prequeli do wydarzeń znanych już z innych produkcji – sam Łotr 1 był prequelem do klasycznej trylogii, a Andor to z kolei prequel do Łotra 1 i jego akcję osadzono na pięć lat przed emocjonującą bitwą o Scarif. Ile razy jeszcze będziemy poznawać znany nam już okres historyczny słynnej galaktyki od innej strony? Chociażby śledzenie kolejnych produkcji osadzonych wokół Wojen Klonów znudziło mnie już na tyle, że do obejrzenia ostatniego sezonu odcinkowej animacji o tym konflikcie nie skłoniła mnie nawet obecność Ashoki, a jest to moja ulubiona postać z nowego kanonu SW. Ponadto twórcom Łotra 1 udało się stworzyć zupełnie nowych bohaterów z krwi i kości w ramach samego filmu i szczerze mówiąc, nie czułem specjalnej potrzeby dowiedzenia się, jakie wydarzenia z przeszłości uczyniły z Cassiana Andora postać o niemal fanatycznym zaangażowaniu w konflikt między Imperium a Rebeliantami. Ale, jak to mawiał Harry Potter, Petunia non omlet…

 

 

Ku swojemu zaskoczeniu, po czterech pierwszych odcinkach Andora muszę przyznać, że tym razem Disney stanął na wysokości zadania i zaprezentował fanom produkcję nie tylko dobrze napisaną i zrealizowaną (przynajmniej na ten moment), ale także skierowaną do nieco dojrzalszego odbiorcy. Szczególnie usatysfakcjonowani powinni być widzowie oczekujący od Gwiezdnych Wojen czegoś więcej niż kolejnego mniej lub bardziej udanego fan-serwisu, czy też możliwości zobaczenia postaci z animacji w wersji aktorskiej. Andor zdecydowanie odróżnia się od utrzymanych w klimacie space-westernu Mandalorianina lub Księgi Boby Fetta (swoją drogą, pełen tytuł tego serialu powinien brzmieć The Book of Boba Fett feat. Din Djarin & Grogu). Pierwsze trzy odcinki bardziej kojarzą się ze wstępem do poważnego dramatu wojennego, w którym poznajemy młodszą wersję Cassiana – kombinatora, hochsztaplera i cwaniaka, potrafiącego przy tym wykazać się sporą bezwzględnością, aby zachować swoją anonimowość. Dla widza lubującego się w widowiskowych scenach akcji, tempo narracji Andora może się okazać wręcz zniechęcające do poznania całej przygotowywanej przez twórców opowieści – nic więc dziwnego, że Disney+ na „dzień dobry” udostępnił widzom aż trzy odcinki pierwszego sezonu. Ta mini-trylogia tworzy wyraźnie zarysowany prolog do dalszych wydarzeń, jednocześnie kładąc fundament pod mroczniejszy klimat Andora.

 

 

Poważniejszy ton widać także w scenografii serialu. Lokacje z pierwszych odcinków bezdyskusyjnie mogą się kojarzyć z postapokaliptycznymi i cyberpunkowymi klimatami znanymi z filmów Ridleya Scotta, co także przekłada się na dojrzalszy wydźwięk serialu. Łatwo można także zauważyć, że twórcy Andora niewątpliwie mieli okazję bawić się przy Star Wars Jedi: Upadły zakon. Na planecie Ferrix, czyli miejscu w którym Cassian ma swoją bazę wypadową, nie brakuje lokacji przypominających planetę-złomowisko Bracca, gdzie ukrywał się rudowłosy padawan Cal Kestis. A gdy grany przez Diego Lunę bohater przyodział charakterystyczne ponczo, to obstawiam, że niejeden fan Fallen Order wykonał memiczny gest Leonarda Di Caprio z filmu Pewnego razu w Hollywood.

Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie wizyta na Coruscant, czyli stolicy Imperium, pokazanego z zupełnie innej perspektywy, niż chociażby w trylogii prequelowej (epizody I, II i III). Przytłaczająca architektura dawnej stolicy Republiki, a obecnie Imperium, natychmiast skojarzyła mi się z Berlinem pokazanym w grze Wolfenstein: The New Order. W tym kultowym już FPS-ie  koncepcja stolicy III Rzeszy została oparta o niezrealizowaną wizję Alberta Speera, ulubionego architekta Hitlera, mającego wcielić w życie niesławny Plan Germania, czyli przebudowę Berlina tak, aby jego architektura stała się symbolem rozmachu i niezniszczalności Tysiącletniej Rzeszy. I dokładnie taki klimat wylewa się wręcz z ekranu, gdy zawitamy na Coruscant. Gigantyczne i pozbawione kolorów wieżowce i blokowiska planety-miasta świetnie komponują się z ponurą wizją galaktyki pod butem imperialnej tyranii. A gdy do kompletu dorzucimy wszechobecne białe mundury imperialnych oficjeli, to naprawdę można się poczuć jak na wycieczce w alternatywną przyszłość, gdzie futurystycznym „naziolom” w końcu się udało postawić na swoim.

 

 

Andor błyszczy także pod względem obsady. Powiedzieć, że Diego Luna momentami jest przerażająco zatopiony w swej postaci to mało. Jego szuszfolsko-lumpiarska aparycja jedynie podkreśla, że jest to człowiek po przejściach i chociaż na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia zabijaki pokroju Din Djarina czy cwaniaka ala Han Solo, to biada głupcom, którzy spróbują zagrozić jego planom. Największe wrażenie robi na mnie gra Luny oczyma – być może wsparta pomocą oświetleniowców, tego nie potrafię jednoznacznie ustalić. Momentami jego oczy stają się ciemne i pozbawione wyrazu niczym tafla wody, pod której powierzchnią czai się megalodon gotów zatopić swe gigantyczne zęby w nieświadomej jego obecności ofierze. Co prawda, już w Łotrze 1 mogliśmy zobaczyć, że Andor kryje w sobie głębokie pokłady traum i mroku, ale dopiero w serialu te aktorskie detale mają czas i okazję właściwie wybrzmieć.

Ale nie tylko Diego Luna zachwyca na planie Andora. Stellan Skarsgård potrafi ukraść praktycznie każdą scenę, przy czym jego talent robi jeszcze większe wrażenie, gdy zobaczymy oba oblicza jego działalności – przez pierwsze trzy odcinki mamy do czynienia jedynie z “zapleczem”, “front” pojawi się dopiero później. Ale w sumie trudno być zaskoczonym możliwościami pana Skarsgårda – ten 71-letni aktor potrafi się odnaleźć zarówno w ambitnych produkcjach Larsa von Triera, w filmowej serii MCU (genialny i zarazem nieogarnięty profesor Erik Selvig), czy w ambitnym s/f Diuna (odstręczający baron Harkonnen). A do tego w życiu prywatnym jest ojcem wampira Erica Northmana z Prawdziwej krwi (Alexander Skarsgård), Flokiego z Wikingów (Gustaf Skarsgård) oraz Pennywise’a Tańczącego Clowna z cyklu To (Bill Skarsgård) – w jego DNA musi więc być coś nietypowego… Luthen Rael, czyli postać grana przez Skarsgårda, sprawia wrażenie nie tylko zaangażowanego w sprawę bojownika, ale także opanowanego i posiadającego paranormalną wręcz kontrolę nad swoimi emocjami agenta. Nawet w ogniu walki Luthen nie traci zimnej krwi i zachowuje kontrolę nad wydarzeniami, przy czym w żadnym wypadku nie można go określić mianem “zimnego zawodowca” – on po prostu roztacza wokół siebie aurę doświadczenia i sprawczości. 

Andorze świetnym warsztatem może się pochwalić zasadniczo każdy aktor i to nawet drugiego lub trzeciego planu. Niezłą zagwozdką dla mnie okazała się Maarva Andor (Fiona Shaw), czyli przybrana matka Cassiana – przez trzy odcinki usiłowałem sobie przypomnieć skąd znam jej twarz, by finalnie wspomóc się Filmwebem i ustalić, że to wredna ciotka Harrego Pottera ze słynnego cyklu filmowego. Na wyróżnienie zasługuje tu także Kyle Soller wcielający się w postać służbisty Syrila Karna, będącego personifikacją powiedzenia “nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu”. Wymowność jego milczenia w czwartym odcinku można wręcz kroić nożem, absolutne mistrzostwo świata.

 

 

Jakie oczekiwania mam wobec kolejnych odcinków? Po cichu liczyłem na ukazanie dwóch stron powstającej Rebelii – nie tylko partyzantów, pilotów i innych bojówkarzy, wśród których obraca się Cassian, ale także “wyższych sfer” buntowników. Ostatecznie na samych żołnierzach i sprzęcie Rebelii nie zbudowano – takowy ruch musieli także wspierać senatorowie (Galaktyczny Senat zostanie rozwiązany dopiero za pięć lat, w Epizodzie IV), politycy, przedsiębiorcy, magnaci finansowi oraz inna antyimperialna elita. I tu cała na biało (heh) wchodzi Mon Mothma, czyli postać kojarzona raczej przez ambitnych fanów SW – odziana w białą tunikę i flegmatycznie smutna pani z odprawy w Powrocie Jedi oraz Łotra 1. W Powrocie Jedi (1983) wcielała się w nią dziś już 83-letnia Caroline Blakiston, natomiast w Andorze ponownie twarzy użyczyła jej Genevieve O’Reilly, która przejęła tę postać właśnie w Łotrze 1. Dla miłośników SW mojego kalibru zobaczyć w końcu Mon Mothmę jako kogoś więcej niż tylko cameo na trzecim planie to nie lada gratka. W “zaoranym” przez Disneya starym kanonie Mon Mothma była mentorką Leii Organy i w dużej części to właśnie od niej siostra Luke’a nauczyła się niuansów politycznych rozgrywek. Po krótkim spotkaniu z tą postacią w odcinku czwartym, odniosłem wrażenie, że mamy do czynienia z “dobrą siostrą bliźniaczką” Claire Underwood z serialu House of Cards – równie inteligentna, równie piękna, świetnie ubrana, pełna zaangażowania w misję, ale jednocześnie pozbawiona wyrachowania zimnokrwistej zołzy, która zrobi wszystko aby osiągnąć swoje polityczne cele. Mam nadzieję, że scenarzyści wykorzystają potencjał zarówno samej postaci, jak i wcielającej się w nią aktorki i będziemy mogli zobaczyć, jak wiele dla Rebelii potrafili zrobić “buntownicy w białych kołnierzykach”. (Swoją drogą – fryzurę męża Mon Mothmy traktuję jako jawną szyderę ze wszystkich tofu-jedzących i sojowe-latte-pijących japiszonów tak napompowanych swoim zblazowaniem, że muszą uważać, by nie fruwać pod sufitem… )

Pierwsze cztery odcinki Andora zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie i aż mnie skręca na myśl, że na wszystkie 24 odcinki obu sezonów przyjdzie mi jeszcze długo poczekać. Z racji niespiesznego tempa w jakim rozwija się fabuła tej produkcji (przynajmniej na ten moment), myślę, że najsensowniejszym pomysłem na obejrzenie Andora będą sesje sześcioodcinkowe, czyli łącznie cztery posiedzenia. Mam także nadzieję, że w serialu nie zabraknie przynajmniej po jednej na sezon bitwy kosmicznej o równie udanym pomyśle i realizacji, jak uwielbiana przeze mnie bitwa o Scariff z Łotra 1. Andor to niewątpliwie nowy poziom serialu osadzonego w uniwersum Gwiezdnych Wojen, który w dodatku nie stara się konkurować z akcyjnym charakterem Mandalorianina czy Księgi Boby Fetta. A na tle takich fabularnych paździerzy jak nieszczęsny Obi-Wan Kenobi czy kinowy Rise of Skywalker wypada absolutnie rewelacyjnie.