Nie będę ukrywał, że moim ulubionym gatunkiem filmowym są wysokobudżetowe, amerykańskie „blockbustery” nafaszerowane odpowiednią dawką wybuchów i efektów specjalnych. Czarno-białe, nieme, alternatywne kino argentyńskie jakoś nie porywa mnie w równie dużym stopniu, jak kolejna iteracja na temat inwazji zombie/obcych/potworów formatu budynku*, którym na drodze obowiązkowo musi stanąć heros/heroina/amerykańska armia/grupa dziwaków w pstrokatych trykotach*. Oczywiście nie jestem w tej miłości bezkrytyczny i nawet od twórców „film-burgerów” wymagam względnie przyzwoitego scenariusza i niegłupich dialogów doprawionych soczystymi „one-liner’ami”. Właśnie z tego względu pierwszy „Dzień Niepodległości” pozostanie dla mnie ponadczasowym klasykiem kina stricte rozrywkowego, natomiast o jego następcy postarałem się zapomnieć w ciągu kwadransa od opuszczenia kina – ot, chamski skok na kasę wykorzystujący genialnego Jeffa Goldbluma w roli wabika na fanów pierwowzoru.

* niepotrzebne skreślić

Specjalne miejsce w tej kategorii filmów mam zarezerwowane dla tytułów traktujących o komiksowych superbohaterach, które, z racji swej specyfiki, są wręcz kwintesencją mojego filmowego gustu. A w ostatnich latach, ku memu ukontentowaniu, nastąpił nie tyle „renesans” komiksowych adaptacji, co ich prawdziwy wysyp, tsunami i lawina. Już za moment na dużym ekranie pojawi się kolejna część Avengersów, będąca zwieńczeniem wątków rozwijanych przez 17 (sic!) filmów tworzących Marvel Cinematic Universe. A na afiszach pojawia się także druga familia komiksowych adaptacji, zamkniętych w serii DC Extended Universe. W obu znajdziemy najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych herosów z peleryną, ale zarówno poziom artystyczny, jak i rozrywkowy jest już zupełnie inny. I właśnie w tym tekście postaram się na odpowiedzieć na pytanie, dlaczego „DC znów zaorane” zostało, jak to z właściwą sobie finezją twierdzą internauci. Ale zacząć musimy od podstaw.

Marvel Comics vs DC Comics

Podobnie jak na rynku konsol główne skrzypce grają Playstation oraz XBOX, tak w świecie amerykańskiego komiksu najważniejszymi graczami są dwa wydawnictwa – Marvel Comics oraz DC Comics. Oba powstały tuż przed II Wojną Światową i przez ten czas zdążyły kilkukrotnie zmienić nazwy, jak i swoich właścicieli.

 

© Marvel Comics

Wkład Marvel Comics, a właściwie Marvel Worldwide Inc., w rozwój świata komiksu jest trudny do oszacowania. Od 1939 roku na łamach tego właśnie wydawnictwa zadebiutowali najbardziej rozpoznawalni superherosi: Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, ekipa X-Men, Iron Man, Hulk, Daredevil, Strażnicy Galaktyki, Czarna Pantera oraz reszta zespołu Avengers i innych, mniej znanych Zrzeszeń Miłośników Rajtuzów. Autorem lub współautorem większości z nich jest Stan Lee, uznawany nie od dziś za jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej sceny komiksowej. Liczący skromne 95 wiosen pisarz, scenarzysta i rysownik wciąż daleki jest od zawodowej emerytury i do dziś pojawia się na największych konwentach i targach miłośników s/f, fantasy, gier i komiksów.

 

 

Uważniejsi widzowie mogą go także zobaczyć na dużym ekranie, gdyż w praktycznie każdym filmie opartym o jego twórczość Stan Lee załapuje się na małe „cameo”, czyli króciutką, zwykle kilkusekundową scenę. Wielki szacunek i sympatia fanów to zasługa niezwykle ciepłej i otwartej osobowości Stana Lee – wieczory autorskie, selfie czy autografy nie są dla niego żadnym problemem. Natomiast zawodowy sukces to wynik nowatorskiego podejścia do tworzenia bohaterów – nawet najpotężniejsi z nich wciąż mają „życie prywatne”, w którym zmagają się z codziennymi sprawami, romansami i problemami kojarzonymi raczej z życiem zwyczajnych ludzi. Kwintesencją tej polityki jest Peter Parker (Spider-Man), którego przygody nie ograniczają się do kolejnych starć z egzotycznymi adwersarzami. W jego życiorysie nie brakuje także codziennych problemów – licealisty, studenta, świeżo upieczonego męża – dzięki którym czytelnicy mogli łatwiej identyfikować się ze swoim herosem.

Od roku 2009 Marvel Comics jest częścią megakorporacji Disney, co w pełni tłumaczy trwający obecnie wysyp produkcji osadzonych w Marvel Cinematic Universe, czyli filmowej wersji komiksowego świata. I tak jak na kartach komiksów Marvel, także i tu jedni bohaterowie mogą gościnnie pojawiać się u swoich sąsiadów po fachu lub ruszać do boju w większej grupie, jak ma to miejsce w superprodukcjach typu „Avengers”.

 

© DC Comics

Drugim amerykańskim zawodnikiem wagi ciężkiej jest wydawnictwo DC Comics (dawniej Detective Comics), raptem pięć lat starsze od Marvela. Tu najważniejszymi herosami są oczywiście Batman i Superman oraz ich krewni, przyjaciele i wrogowie. Nie brakuje oczywiście i innych postaci, ale ich popularność zdecydowanie lepiej wypada w samych Stanach oraz u pasjonatów komiksów, niż u przeciętnego europejskiego „zjadacza chleba”. O ile Mrocznego Rycerza Mrocznego Miasta i Ostatniego Syna Planety Krypton rozpozna niemal każdy, to Wonder Woman, Green Lantern, Flash, Aquaman czy Martian Manhunter już niekoniecznie mogą się pochwalić identyczną popularnością. Zmienić to mogą, albo raczej już zmieniają, seriale aktorskie czerpiące z tego uniwersum, w których prym wiedzie Arrow, Flash i DC’s Legend of Tomorrow – aczkolwiek są one dziełami niezależnymi od filmowego DC Extended Universe.

Podobnie jak Marvel Comics, także DC Comics jest częścią większego koncernu – nie będzie zaskoczeniem, że jest to Warner Bros., czyli bezpośredni konkurent Disneya. Tym sposobem konflikt o status właściciela najważniejszych superherosów przeniósł się na duży ekran, a obecnie, z racji premier kolejnych filmów zamkniętych w DC EU oraz MCU, osiągnął swoje apogeum. Jednak ekranizacje komiksów nie są wynalazkiem ostatnich lat. Już pod koniec lat 40-tych pojawił się pierwszy aktorski serial o Supermanie, a na wersję kinową widzowie czekali raptem trzy lata dłużej – czyli dekady wcześniej, nim niebieskie pantalony przywdział Christopher Reeve. Na samym Supermanie, oczywiście, lista się nie kończy, więc rzućmy okiem na kilka produkcji o bardzo zróżnicowanych, delikatnie mówiąc, poziomach artystycznych, którymi raczono nas przez ostatnie kilkadziesiąt lat.

Superman z lat 70. i jego „Powrót”

„Superman” z roku 1978 uznawany jest do dziś za jedną z najlepszych komiksowych ekranizacji, jakie kiedykolwiek pojawiły się na dużym ekranie. Film jednocześnie okazał się wstępem do czteroczęściowej serii, dzięki której Christopher Reeve osiągnął status mega-gwiazdy. Co ciekawe, Reeve nie był wcale pierwszym wyborem – producenci uważali, że jest zbyt szczupły do tej roli i brali nawet pod uwagę mistrza olimpijskiego Bruce’a Jennera, dziś znaną jako Caitlyn Jenner. Ostatecznie zdecydowano, że Reeve przywdzieje piankowy kostium dodający mu masy mięśniowej, ale aktor uniósł się dumą i z pomocą eksperta kulturystki Davida Prowse, czyli samego Dartha Vadera (ale bez głosu), znacząco powiększył sobie „bicka”. W swoim czasie film imponował efektami specjalnymi, które dziś już, niestety, prezentują się dość archaicznie. Wciąż jednak znakomicie wypada muzyka skomponowana przez Johna Williamsa, czyli nadwornego kompozytora Stevena Spielberga.

 

 

Serię jeszcze w latach 80. wykończyli sami twórcy, przygotowując coraz gorsze i słabiej finansowane kontynuacje. Wypuszczony w roku 1987 „Superman IV: The Quest for Peace”, mimo zachowania gwiazdorskiej obsady bardziej śmieszył niż bawił – głównie za sprawą efektów specjalnych, dla których przewidziano znacznie mniejszy budżet niż w poprzednich częściach. A adwersarz Supermana, czyli Nuclear-Man wyróżniał się zerowymi zdolnościami aktorskimi i aparycją godną animowanego serialu Thundercats. Fatalny odbiór filmu przez widzów i krytyków oraz nieunikniona porażka finansowa ostudziły zapał producentów do przygotowania „piątki”, a późniejszy wypadek Christophera Reeve’a, który wyeliminował go z życia zawodowego, przypieczętował upadek serii.

 

 

Jej reaktywacją i zarazem kontynuacją, ale osadzoną już we współczesnym świecie, miał być wypuszczony w roku 2006 „Superman: Powrót”. Na papierze wszystko wyglądało nieźle – głównym napędem projektu był Bryan Singer, który sześć lat wcześniej przeniósł na duży ekran „X-Men” i ustanowił nowy standard dla komiksowych adaptacji. Spore wrażenie robiły także efekty specjalne – CGI nadało wyczynom Supermana oczekiwanego realizmu. O ile można mówić o realizmie w scenie zatrzymania spadającego samolotu pasażerskiego 2 metry nad boiskiem baseballowym. Planem Singera było nie tylko przywrócenie postaci Supermana na duży ekran, ale także złożenie hołdu starej serii. Z tego względu starsi widzowie mogli cieszyć oczy detalami i nawiązaniami rodem z lat 70. i 80.

 

 

Film zawodził jednak pod względem aktorskim i fabularnym. Napisać, że Brandon Routh (Superman) wypadał blado to mało – może i aktor ten dysponuje twarzą i adekwatnym loczkiem, ale w tym filmie nie grzeszył charyzmą i irytował swoim wzrokiem zbitego psa. Równie nieciekawie wypadał zwykle fenomenalny Kevin Spacey, któremu najwyraźniej polecono nie tyle stworzyć własną interpretację Lexa Luthora, lecz odtworzyć wersję Gene’a Hackmana sprzed dekad. Zabieg ten nie wyszedł arcyłotrowi na dobre i widać, że Kevin Spacey męczy się w „nieswojej skórze”. Średni odbiór filmu przez widownię sprawił, że planowana kontynuacja nie doszła do skutku i na kolejne, zupełnie nowe wcielenie musieliśmy poczekać parę lat.

Batman – era Burtona i era Schumachera

Gdy w 1989 roku na ekranach kin objawił się „Batman” krytyków i widzów zatkało z zachwytu, gdyż uraczono nas adaptacją komiksu, jakiej jeszcze świat nie widział. Film czerpał z kina noir, jednocześnie zachwycając scenografią i kostiumami inspirowanymi motywami neo-gotyckimi i art déco. Tim Burton, reżyser pierwszych dwóch części, był wtedy w szczytowej formie – „Sok z Żuka”, „Edward Nożycoręki” oraz „Ed Wood” to dzieła niepowtarzalnie „burtonowskie”, czarujące niesamowitym klimatem, świetną muzyką oraz groteskową i zarazem niepodrabialną wizją reżysera. I dokładnie w tym klimacie utrzymane były dwie pierwsze części przygód obrońcy Gotham City.

 

 

„Batman” i „Powrót Batmana” to dla mnie jedne z pierwszych filmów jakie miałem przyjemność obejrzeć na VHS, aczkolwiek dla 9-latka momentami były to dzieła przerażające – Jack Nicholson w roli Jokera oraz Danny De Vito jako Pingwin zdecydowanie przekraczali komiksowe ramy, racząc nas wizją arcyłotrów nie tylko złych, ale i niepokojąco zwichrowanych. Nie sposób tu także nie wspomnieć o fenomenalnej wersji Kobiety-Kot – Michelle Pfeiffer jako koszmar senny każdego szowinisty i damskiego boksera to aktorskie mistrzostwo świata. Jej dzisiejsze inkarnacje nie dorównują „burtonowskiej” wizji – i to przy całej mej sympatii dla talentu Anne Hathaway. Nieziemski klimat to także zasługa jedynej w swoim rodzaju muzyki autorstwa Danny’ego Elfmananarodziny Kobiety-Kot to dla mnie jeden z najbardziej klimatycznych utworów jakie kiedykolwiek napisano na potrzeby filmu. Z resztą, moja miłość do twórczości tego kompozytora trwa do dziś.

Po sukcesie dwójki producenci inteligentnie stwierdzili, że Batman jeszcze lepiej sprzeda się w wersji lżejszej i bardziej komercyjnej. Zrezygnowano więc z usług Tima Burtona i projekt przekazano Joelowi Schumacherowi. Zasadniczo jest to sprawdzony twórca filmowy, mający w swoim portfolio sporo dobrych filmów – „8mm”, „Czas zabijania” oraz „Upadek” to do dziś dobrej klasy kino. Ale z Batmanem sprawa wyglądała zdecydowanie inaczej.

Gotham zatraciło swój neo-gotycki klimat, a Batman zaczął straszyć sutkami wkomponowanymi w kombinezon – najwyraźniej kostiumolog miał jakiś fetysz związany z BDSM, ale nie wnikajmy… „Batman Forever” było przy tym dziełem niemal oglądalnym, aczkolwiek cięcia dokonane na stole montażowym zafundowały filmowi takie luki w scenariuszu, że by zrozumieć problemy dręczące psychikę Bruce’a Wayne’a konieczne było zaznajomienie się z książkową adaptacją filmu.

 

 

Nieźle wypadał Jim Carrey, będący właśnie u szczytu swej popularności. Choć jego Riddler bardziej kojarzył się ze złym bratem bliźniakiem Maski, niż z komiksowym geniuszem od zagadek, to aktor ten ma spory potencjał w przywoływaniu na ekranie złowrogich socjopatów – duży w tym udział ma jego niemal histeryczna ekspresja sceniczna. Reszta obsady nie robiła już takiego ważenia  – drętwa i znudzona Nicole Kidman, przysypiający Val Kilmer oraz rozpaczliwie szukający drzwi ewakuacyjnych Tommy Lee Jones sprawiali wrażenie „wrobionych” w tę filmową farsę.

 

 

Jeszcze gorzej wypadła kolejna cześć, czyli „Batman i Robin”. Film błyskawicznie obwołany został najgorszym tytułem w historii kina i obsypano go Złotymi Malinami – w tym w kategorii „Film stwarzający zagrożenie dla życia i zdrowia publicznego”. I stało się to mimo wielkich nazwisk na afiszu. George Clooney do dziś żartuje, że na dekady udało mu się zniszczyć spiczastouchą „franczyzę”, a i zaplątana w plastikowy bluszcz Uma Thurman również nie wpisuje tej pozycji do swojego CV. Magazyn „Empire” uznał to dzieło za lidera listy „50 najgorszych filmów wszechczasów”, pokonując nawet twórczość Eda Wooda oraz króla gamingowych ekranizacji z piekła rodem, czyli Uwe Bolla. Mniej groteskowo i obciachowo wypadał chyba nawet „Batman” z roku 1966, będący zwieńczeniem niedorzecznego serialu telewizyjnego z Adamem Westem w roli głównej. A był to film, w którym Batman na sznurowej drabince walczy z pluszowym rekinem, wykorzystując „Bat-odstraszacz na rekiny”. Sam reżyser po latach posypał głowę popiołem i obiecał każdemu napotkanemu fanowi zwrot kasy za bilet kinowy. Grunt to mieć dystans do własnych porażek…

Koszmarki lat 90.

Choć filmy wypuszczane w latach 90. potrafiły już imponować zaawansowaniem technologicznym i efektami specjalnymi (Jurassic Park, Terminator 2), to za ekranizacje komiksów brali się pasjonaci z wątpliwym warsztatem i dyskusyjnym budżetem. Kwintesencją tej radosnej twórczości będą tu niewątpliwie „Kapitan Ameryka” z roku 1990, „Fantastyczna Czwórka” z roku 1994 oraz Nick Fury – Agent T.A.R.C.Z.Y (1998). Z dzisiejszej perspektywy tych bohaterów już przedstawiać nie trzeba, gdyż „FF” załapała się już na trzy kolejne filmy, Kapitan Ameryka przewodzi Avengersom, a Nick Fury z twarzą Samuela L. Jacksona to klasa sama w sobie. Jednak w latach 90. były to postacie rozpoznawane głównie w Stanach, a stworzone ekranizacje raczej nie nadawały się na towar eksportowy. Były to koszmarnie zrealizowane, napisane i zagrane dzieła, w których efekty specjalne mogły zrobić wrażenie tylko na Edzie Woodzie – nawet ówczesna widownia, nierozpieszczona jeszcze wypasionymi CGI, uznawała je za tragikomiczne. Trudno się jednak temu dziwić – przy tak wątłym budżecie nawet „practical effects” musiały się prezentować niedorzecznie.

 

 

„Fantastyczna Czwórka” okazała się dziełem tak tragicznym, że jego producenci zdecydowali nigdy nie pokazywać tego tytułu światu – jego obecność na YouTube to zasługa niepokornego pracownika, który „pożyczył” go z magazynu i puścił w nielegalny obieg. Po latach o produkcji tego dzieła nakręcono nawet film dokumentalny, w którym twórcy i aktorzy dzielili się przeżyciami z planu filmowego.

 

 

Niewiele lepiej wypadał film z Nickiem Furym, będący zarazem pilotem odwołanego (szok!) serialu. Co prawda jego reżyserem został Rod Hardy, obecnie kojarzony z tak dobrymi serialami jak „Supernatural”, „Battlestar Galactica” oraz „Mentalista”, ale w tamtym czasie była to jeszcze pieśń przyszłości. Żeby było jeszcze zabawniej, to scenariusz wyszedł spod ręki Davida S. Goyera, który również z czasem się wybije – trylogia „Blade”, „Batman – Początek” oraz „Człowiek ze stali” to jego późniejsze osiągnięcia. Nic zatem dziwnego, że obaj panowie niezbyt chętnie przyznają się do pracy nad tym potworkiem i skrycie liczyli, że nigdy nie ujrzy on światła dziennego.

Trudno się temu dziwić, gdyż „Nick Fury” nie dorównywał poziomem nawet „Xenie” czy „Herkulesowi”, królującym w tamtym okresie na ekranach telewizorów. I w całym tym kiczu chyba najmniej groteskowo wypadał David Hasselhoff wcielający się w tytułową rolę. Co prawda aktor   znany głównie z biegania z gołą klatą po plażach mógł się wydawać nieco kontrowersyjnym wyborem, ale w kontraście do fabuły, kostiumów i aktorów drugoplanowych rodem z „Trudnych spraw”, wypadał nawet nieźle.

Ghost Rider 1 i 2 – Nicolas Cage musi odejść!

Zapowiedź przeniesienia na duży ekran przygód jednego z mniej grzecznych „superherosów” była dla mnie miłą niespodzianką – do momentu, w którym okazało się że w postać opętanego Demonem Zemsty motocyklisty wcieli się Nicolas Cage. Aktor ten już od paru lat konsekwentnie staje się swoją własną parodią, grając w coraz większych szmirach. Do roli Johnny’ego Blaze’a pasował zatem jak pięść do nosa, co nie przeszkodziło producentom dwukrotnie obsadzić go w tej roli. Największy problem obu filmów, prócz obsady? Oczywiście fabuła, gdyż warsztatowo jest nawet nieźle – szczególnie dobrze wypada tu część druga. Twórcy nie szaleją co prawda z ilością efektów specjalnych, ale są one dopieszczone – efekt płomieni oraz topiącej się skórzanej kurtki Ghost Ridera prezentują bardzo wysoki poziom. Jednak film powinien był wyróżniać się klimatem porównywalnym z legendarnym „Krukiem” z Brandonem Lee – zamiast tego mamy wątpliwą przyjemność podziwiania umizgów Nicolasa Cage’a względem ponętnej Evy Mendes. Nijak się to ma to komiksowego pierwowzoru i filmu nie ratuje nawet gościnny udział Petera Fondy, czyli legendarnego „Easy ridera”, co w teorii powinno podkręcić pro-motocyklowy klimat filmu.

 

 

Ghost Rider nie jest typowym superherosem z pelerynką, lecz należy do bardziej złowrogich bohaterów uniwersum Marvel i skierowany jest do nieco starszego czytelnika. Z tego też względu Duch Zemsty nie patyczkuje się z przeciwnikami i albo ich uśmierca, albo zostawia w permanentnym stanie wegetatywnym, wywołanym przez piekielne moce Ghost Ridera. Z racji tego, że napędzający ognistego mściciela demon jest „pucharem przechodnim” i można go przekazać innej osobie, Riderów było już paru – najlepiej wypada tu wersja znana z serialu „Agenci T.A.R.C.Z.Y. Ten Ghost Rider przesiadł się z motocykla na Dodge’a Chargera i bynajmniej nie śmieszy swoją „cywilną” aparycją, jak wersja kinowa.

X-Men – o tolerancji z komiksowej perspektywy

Dla wielu osób punktem zwrotnym w najnowszej historii filmowych adaptacji komiksów jest pierwszy „Iron Man”, otwierający cykl Marvel Cinematic Universe. Sukces finansowy oraz entuzjastyczny odbiór przez widzów i krytyków miał sprawić, że producenci zaczęli ambitniej myśleć o ekranizowaniu komiksów – i szczególnie duży nacisk zaczęto kłaść na poziom scenariusza. Pozwolę się nie zgodzić z tą opinią, gdyż w moim przekonaniu to właśnie „X-Men” osiem lat wcześniej dokonało tej sztuki. Za tym projektem stał wspomniany przy okazji „Superman – Powrót” Brian Singer, który bardzo poważnie podszedł do adaptacji losów drugiej najważniejszej „supergrupy” ze stajni Marvel Comics.

 

 

Otwierający serię „X-Men” (2000) okazał się filmem znakomitym pod wieloma względami. Oto świat, w którym zaczyna pojawiać się coraz więcej Mutantów – ludzi obdarowanych mniej lub bardziej imponującymi mocami. Podział i nieufność w społeczeństwie zaczyna rosnąć, gdyż zwykli ludzie obawiają się swym nadnaturalnych sąsiadów, a i wśród Mutantów nie brakuje czarnych owiec. Obowiązkowo zatem musiały pojawić się dwie frakcje zrzeszające „meta-ludzi”. Za pierwszą stoi potężny telepata, prof. Charles Xavier, dążący do pokoju i równowagi na świecie. To pod jego skrzydłami narodziła się ekipa X-Men, w składzie której znajdziemy wielu najważniejszych bohaterów Marvela – w tym najbardziej rozpoznawalnego mutanta, czyli Wolverine’a. I choć Hugh Jackman „Loganem” po 17 latach pożegnał się z tą rolą, to jeszcze długo będzie uznawany za kanoniczną twarz Rosomaka.

Po drugiej stronie barykady mamy władcę magnetyzmu potrafiącego kontrolować metal – Erika Lehnsherra, pseudonim artystyczny: Magneto. To jeden z najlepiej napisanych i zagranych „szwarccharakterów” w historii filmów tego typu – genialny Ian McKellen (Gandalf z „Władcy Pierścieni”) powołał do życia postać, której nie nakręca zwykła nienawiść, lecz trauma przeżyta w obozie koncentracyjnym. Nietrudno zatem zrozumieć motywacje niemłodego już Żyda polskiego pochodzenia, uznającego wypowiedzenie ludzkości wojny za działanie prewencyjne, mające oszczędzić Mutantom losu Narodu Wybranego.

 

 

Obecnie seria podzieliła się na dwa nurty. Starsza trylogia osadzona była w czasach współczesnych, ale każda kolejna część wypadała odczuwalnie słabiej od „jedynki” – a o „trójce” wielu fanów chciałoby już zapomnieć. Sprawy nie polepszały także solowe filmy o Rosomaku – część pierwsza to kompletne nieporozumienie, dwójka to zmarnowany potencjał i dopiero rewelacyjny „Logan” oddał tej postaci należny jej hołd. Z tego względu w roku 2011 pojawił się „prequel” osadzony w latach 60. i pokazujący tzw. „origin story” specyficznej relacji łączącej profesora X i Magneto. Przeniesienie akcji do innego okresu historycznego nadało filmom specyficznego smaczku wizualnego oraz pozwoliło pokazać problem Mutantów z nieco innej strony. W dodatku druga część serii „prequelowej”, dzięki urokom podróży w czasie, zlikwidowała fabularne mielizny, na które wpakowali się twórcy trzeciej części „wersji współczesnej”. Za chwilę na ekranie pojawi się kolejna odsłona, tym razem osadzona w latach 80., a po niej zrobi się naprawdę ciekawie. Dlaczego?

Do tej pory X-Meni, choć są rodowitymi „marvelowcami”, nie należeli do MCU – licencja na ich ekranizacje była bowiem w rękach 20th Century Fox – podobną sytuację mieliśmy w przypadku Spider-Mana, o którym za chwilę. Tym sposobem mieliśmy okazję oglądać dwie wersje najszybszego marvelowskiego człowieka na świecie – Quicksilvera. Pierwszy, żyjący w latach 60., to, jak kanon nakazuje, nieślubny syn Magneto. Drugi, znany z „Avengers: Czas Ultrona”, to ulepszony przy pomocy jednego z Kamieni Nieskończoności mieszkaniec fikcyjnego kraju Sokovia. Jednak ostatnie doniesienia wskazują na to, że Disney właśnie stał się właścicielem praw do ekranizacji przygód Mutantów, więc można śmiało zakładać, że nowy Wolverine i reszta ekipy niebawem spotkają się z Avengersami. Trzymamy kciuki. Ciekawe jak wpłynie to na losy Deadpoola, także zamieszkującego mini-uniwersum X-Menów. Z racji jego skłonności do przebijania „czwartej ściany” może sam nam coś na ten temat opowie w nadchodzącej kontynuacji jego przygód – czas pokaże.

Spider-Man – prawie dwie trylogie

Gdy w 2002 roku gruchnęła wieść, że za wysokobudżetową adaptacją przygód Spider-Mana będzie stał twórca „Martwego zła”, brzmiało to równie absurdalnie, jak wieści o „Władcy Pierścieni” w rękach reżysera „Martwicy mózgu”. W obu przypadkach sceptycyzm okazał się nieuzasadniony, gdyż Sam Raimi może i jest specyficznym twórcą, ale na robieniu dobrego kina rozrywkowego z pewnością się zna. Pierwsze dwie części trylogii prezentowały się nad wyraz godnie, aczkolwiek dla mnie głównym problemem był tu Tobey Maguire, którego ciołkowata aparycja niespecjalnie pasowała do wizji Petera Parkera wyniesionej z komiksów. Zdecydowanie lepiej wypadał drugi plan – Williem Dafoe, mimo kretyńskiego kostiumu, świetnie oddawał ducha szaleństwa Zielonego Goblina, natomiast Alfred Molina, czyli wyposażony w mechaniczne macki wróg z części drugiej, to klasa sama w sobie. Serię pogrążyła cześć trzecia, w której scenariusz ledwie trzymał się kupy, a nadanie największemu wrogowi Spider-Mana, czyli Venomowi, twarzy Tophera Grace’a z „Różowych lat 70.” okazało się największą castingową porażką ostatnich lat. Zobaczymy, jak wypadnie w tej roli Hardy Tom – zwiastun jest już w sieci. Przy czym ten Venom dorobił się kieszonkowego „pod-uniwersum” i nie będzie należał do MCU. Dlaczego? I to jest dobre pytanie.

 

 

Po wpadce ze „Spider-Manem 3” błyskawicznie, bo raptem pięć lat później, zdecydowano o „reboocie” całej serii. Tym razem w postać Spider-Mana wcielił się Andrew Garfield, zdecydowanie lepiej pasujący do tej roli. Filmy zyskały także dodatkową fabularną głębie, gdyż poruszono w nim wątek tajemniczej śmierci rodziców Parkera, która, jak się okazało, nie była zwykłym wypadkiem lotniczym. Większy budżet i lepsze efekty specjalne, zwłaszcza w 3D, nadały akrobatycznym popisom Pająka jeszcze większego realizmu i potrafiły nieźle namieszać w błędniku widzów.

 

 

Szczególne dobrze pod tym względem wypadał „Niesamowity Spider-Man 2”, w którym uraczono nas nie tylko lepszą inkarnacją Zielonego Goblina, ale także nieziemsko zrealizowanym pojedynkiem między Spider-Manem a władcą elektryczności – Electro. Jego motyw muzyczny, jak i cała ścieżka dźwiękowa autorstwa Hansa Zimmera to genialne połączenie muzyki symfonicznej, psychodelicznego chóru i… dubstepu. A odważnie i nieszablonowo zakończony wątek pierwszej miłości Petera Parkera mógł wprawić widzów w osłupienie i był świetnym fundamentem dla dalszych problemów w pogodzeniu życia prywatnego z „superbohaterskim”. Jednak ta trylogia nie doczekała się zakończenia, gdyż ostatecznie Disney przejął prawa do Spider-Mana i jego trzecie już wcielenie poznaliśmy na planie „Kapitana Ameryki – Wojny Domowej”. Wielka szkoda, gdyż wersja Garfielda także zasługiwała na godne zamknięcie.

Marvel Cinematic Universe vs DC Extended Universe

Premiera pierwszego „Iron Mana” okazała się nie tylko powrotem do formy niegrzecznego chłopca Hollywood, czyli Roberta Downey’a Jr., lubującego się w wyrokach za posiadanie i stałego gościa klinik odwykowych. „Iron Man” stał się otwarciem całego MCU i fundamentem, zarówno fabularnym, jak i wizualnym, na którym postawiono 17 kolejnych filmów osadzonych w marvelowskich realiach. Największe zasługi należą się oczywiście Jonowi Favreau, który nie tylko wyreżyserował dwie pierwsze części, ale także pojawił się na ekranie w roli niezbyt rozgarniętego ochroniarza Toney’go Starka – Happy’ego Hogana. Część widzów może go także kojarzyć z serialu „Przyjaciele”, gdzie przez parę odcinków brylował w roli obrzydliwie bogatego chłopaka Moniki. Oczywiście ogromny udział w sukcesie miał tu również wspomniany Robert Downey Jr., który wręcz narodził się do roli Tony’ego Starka – wizerunek pyskatego i ekscentrycznego multimilionera o złotym sercu zrósł się równie permanentnie z tym aktorem, jak Wolverine z Hugh Jackmanem.

Po „Iron Manie” ruszyła produkcja solowych filmów o kolejnych superbohaterach, krok po kroku przygotowując widzów na wyczekiwane spotkanie herosów, czyli pierwszych „Avengersów”. Jedno trzeba przyznać – żadnego z tych filmów MCU nie musi się wstydzić i nawet nieco słabsze produkcje to nadal kawał dobrej klasy kina rozrywkowego, idealnego na weekendowy, relaksujący wypad do multipleksu. Szczególnie dobrze wypadają tu „Hulk” oraz „Kapitan Ameryka”. Choć „Hulk” dorobił się tylko jednego filmu i do „Avengersów” dołączył z inną twarzą – Edwarda Nortona zastąpił Mark Ruffalo – jego film solowy był dla mnie sporym i pozytywnym zaskoczeniem. Nie oszukujmy się – samą ideę kolesia zmieniającego się pod wpływem stresu w zielonego „mega-karka” z problemami nad kontrolowaniem gniewu trudno nazwać podwaliną na sensowny scenariusz. Jednak dzięki zapożyczeniom rodem z „Doktora Jekylla i pana Hyde’a” dylematy trawiące głównego bohatera na dużym ekranie prezentowały się nawet nieźle i choć nie pałam do tego herosa specjalnym sentymentem, to muszę przyznać, że film robił wrażenie zarówno obsadowo, warsztatowo, jak i fabularnie.

 

 

Jeszcze lepiej wypada w tym zestawieniu Kapitan Ameryka, który doczekał się już trzech filmów solowych. Pierwszy, utrzymany w klimatach retro-futuryzmu, skupiał się na wydarzeniach z okresu II Wojny Światowej i prób stworzenia przez amerykańską armię superżołnierza. Film świetnie oddawał ducha, w którym powstał nasz hiper-patriota – wbrew pozorom nie jest to postać stworzona przez Stana Lee. Kapitan to dzieło Joe Simona i Jacka Kirby’ego, którym właśnie w okresie II Wojny Światowej zlecono stworzenie postaci na wskroś amerykańskiej, zwalczającej wrogów rodem z nazistowskich Niemiec. W latach 60. Stan Lee dostosował tę postać do mniej propagandowego klimatu, chodź do dziś jego „sceniczny image” może wypadać nieco śmiesznie.

 

 

Część druga – „Zimowy Żołnierz” – utrzymana już była z zupełnie innym klimacie. Twórcy uraczyli nas lekkim thrillerem polityczno-szpiegowskim, o zaskakująco rozbudowanej fabule, z niezłym „twistem” finałowym. Wisienką na torcie był znakomity występ Roberta Redforda, który z wiekiem nie stracił nic ze swojej klasy i prezencji. A części trzeciej nie sposób nazwać inaczej niż „Avengers 2,5” gdyż na planie spotkała się większość bohaterskiej gawiedzi, aczkolwiek tym razem postanowili się wziąć za łby – przy czym nikt tu nie przeszedł na „ciemną stronę Mocy”, lecz herosi przestali się zgadzać co do tego, która strona jest „jasną”. Finałowa, brudna i jakże dramatyczna walka między Kapitanem a Iron Manem to jedna z najlepiej zrealizowanych sekwencji z całego MCU – i to nie tylko pod względem warsztatowym, lecz także dialogowym i aktorskim.

 

 

Jeszcze bardziej zróżnicowany poziom prezentują trzy części „Thora”. Thor to także jedna z najbardziej niedorzecznych postaci w świecie Marvel Comics. Nordycki bóg w towarzystwie komiksowych bohaterów? Jednak dzięki przerobieniu Asgardczyków na rasę obcych posiadających technologię i zdolności graniczące z magią, łatwo zrozumieć, dlaczego ta właśnie nacja obwołała się samozwańczą Policją Wszechświata – jak się jednak okazało w „Thorze: Ragnarok”, Odyn też ma swoje za uszami i kryształowym życiorysem pochwalić się nie może.   

Pierwsza cześć utrzymana była w klimatach szekspirowskich – ostatecznie za projektem stał Kenneth Branagh, który na twórczości Szekspira „zjadł zęby”. Druga odsłona, „Thor: Mroczny Świat” rozwijała wątek relacji głównego bohatera z bratem Lokim (złowrogi i pełen dżentelmeńskiego uroku Tom Hiddleston), aczkolwiek główną osią fabuły był jednak jeden z Kamieni Nieskończoności. Najnowszy „Thor: Ragnarok” uznany został za jeden z najlepszych filmów MCU, w czym duży udział ma nawiązanie do stylistyki „space-opery” rodem ze „Strażników Galaktyki”. Pstrokata feeria kolorów i nietuzinkowych efektów, świetne dialogi, mnóstwo gościnnych występów oraz cudowny Jeff Goldblum na deser – czego można chcieć więcej od „blockbustera”?

A właśnie – Kamienie Nieskończoności. Wątek przewijający się w większości filmów MCU i którego finał poznamy dopiero po premierze „Avengers: Infinity War”. Pierwszy z nich wypłynął już w „Kapitanie Ameryce: Pierwsze starcie” – tajemniczy Tesserakt, którego potęgę usiłował okiełznać Red Skull to jeden z nich. Tych sześć artefaktów, będących pozostałością z okresu tworzenia wszechświata jest jednocześnie fizyczną manifestacją sześciu sił i każdy z nich wykazuje inne właściwości, odpowiadające swojej nazwie. Mamy więc Kamień Przestrzeni, Kamień Umysłu, Kamień Rzeczywistości, Kamień Mocy, Kamień Czasu i Kamień Duszy. Każdy z nich z osobna jest źródłem olbrzymiej i potencjalnie niebezpiecznej, nawet dla jego właściciela, mocy – połączone mogą być kluczem do zniszczenia Wszechświata. Kamień Rzeczywistości napotkaliśmy w drugim „Thorze” – był to bezkształtny Eter, dybiący na duszę ukochanej Thora. Kamień Umysłu w swym berle przytargał na Ziemię Loki i obecnie znajdziemy go na czole Visiona. Kamień Mocy był kluczowym elementem fabuły „Strażników Galaktyki”, natomiast Kamieniem Czasu opiekuje się obecnie Doktor Strange. Co z Kamieniem Duszy? Zapytajcie mnie za kilka godzin…

Tym co wyróżnia MCU jest znakomita oprawa wizualna – liczne efekty specjalne (CGI oraz praktyczne) prezentują najwyższy poziom i są świetnie dopasowane do klimatu poszczególnych filmów. Kapitanowi Ameryce zwykle towarzyszą wybuchy, demolka samochodów i budynków, a nawet całych dzielnic. „Strażnicy Galaktyki” inspirowani są najlepszymi filmami Spielberga i Zemeckisa i są swoistą laurką dla kina s/f z lat 80. Z kolei „Doktor Strange” to psylocybinowa podróż do mistycznego świata magii i ukrytych wymiarów, która zredefiniowała w moim przekonaniu potencjał filmów 3D.

 

 

Ale siłą MCU jest także duży nacisk na sensowny i dopieszczony dobrymi dialogami scenariusz. Nawet bohater, mimo wszystko drugoplanowy, jakim jest Ant-Man, otrzymał film lekki, miły i przyjemny, o fabule będącej czymś więcej, niż tylko pretekstem do pokazania walk w skali mikroświata. A w ważniejszych dla serii filmach jest to jeszcze bardziej widoczne, w czym duży udział mają gościnne występy jednych postaci u innych – dzięki udziałowi Iron Mana w wydarzeniach ze „Spider-Man: Homecoming”, film zyskiwał dodatkowych rumieńców i świetnie obrazował jednolitość komiksowo-filmowego świata. Podobną sytuację mieliśmy w „Expanded Universe” Gwiezdnych Wojen – przynajmniej do czasu, nim „zaorał” go Disney, ustanawiając nowy kanon.

Czy po osiemnastu filmach możemy mówić o spadku formy? W żadnym wypadku – trzy najnowsze odsłony MCU, czyli „Spider-Man: Homecoming”, „Thor: Ragnarok” oraz „Black Panther” jedynie podniosły poprzeczkę oczekiwań i po „Wojnie Nieskończoności” spodziewam się wszystkiego najlepszego.

DC Extended Universe ma krótszą historię i, póki co, mniej filmów na swoim koncie. Cykl otworzył w 2013 roku „Człowiek ze stali”, będący jednocześnie rebootem serii o Supermanie. Za dziełem tym stał nie byle kto, lecz Zack Snyder, twórca bardzo specyficzny, mający na swoim koncie zarówno filmy porywające stroną wizualną („300”, „Strażnicy”), jak i gnioty będące zasadniczo półtoragodzinnym teledyskiem („Sucker Punch”). „Człowiek ze stali” to film zupełnie odmienny od wizji Supermana z lat 70. i 80. Dzięki ogromnemu budżetowi i nowoczesnym technologiom wyczyny Supermana prezentują się na ekranie przerażająco realistycznie – „przerażająco” jest tu kluczowym słowem. Potęga Supermana nie jest tu bowiem wykorzystana jedynie do ratowania tonących statków czy spadających samolotów. W finale, gdy nasz bohater stawia czoła dorównującemu mu mocą Generałowi Zodowi, nie mamy do czynienia z typowym mordobiciem. Twórcy roztaczają przed nami wizję starcia niemalże bogów, których ciosy mogą obracać w perzynę nie tylko biurowce, ale i całe dzielnice. I to właśnie widzimy na ekranie – liczba ofiar cywilnych ich starcia idzie w tysiące, co staje się podwaliną konfliktu między Supermanem a Batmanem w kolejnej części cyklu. „Człowiek ze stali” dzieli pod tym względem wizję, jaką Christopher Nolan zafundował nam tworząc swoją trylogię „Mrocznego Rycerza”. Zrezygnowano z typowo komiksowego klimatu i postawiono na większy realizm wydarzeń – oczywiście uwzględniając fakt, że bohater filmu jest antropomorficznym kosmitą o trudnej do oszacowania potędze. Nolan jest jednym z producentów filmu, więc musiał mieć określony wpływ na wizję artystyczną Snydera. Fenomenalnie prezentuje się także muzyka – Hans Zimmer kolejny raz udowodnił, że, póki co, jest niekwestionowanym królem ścieżek dźwiękowych. Może nie jest to taki poziom jak w „Interstellar”, ale motyw muzyczny przewijający się m. in. podczas pierwszego lotu Supermana z pewnością zapisze się historii „soundtracków”. Dla mnie film był bardzo pozytywnym zaskoczeniem – zwłaszcza mając w pamięci słabiuteńki „Superman – Powrót”.

 

 

Warner Bros. wpadło jednak w sidła własnej histerii i chciwości – chcąc nadgonić MCU zdecydowało się jak najszybciej przedstawić widowni film, w którym pojawi się kilku bohaterów DC. Więc już w kolejnej produkcji spotkali się Batman, Superman i Wonder Woman. „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” miał przy tym potencjał na sukces – nie tylko budżetowy, ale i artystyczny. Duża część fabuły filmu została zainspirowana rewelacyjną powieścią graficzną Franka Millera „Powrót Mrocznego Rycerza”. Akcja komiksu osadzona była pod koniec Zimnej Wojny – podstarzały Batman już dekadę temu zrezygnował z nocnych dyżurów, do czego przyczyniła się także ustawa zakazująca superbohaterom działalności. Jednak coraz gorsza sytuacja w Gotham City skłania go do odkurzenia peleryny. Zbulwersowany rząd amerykański wysyła Supermena, by ukrócił tę samowolkę. I wbrew założeniom to Batman wychodzi z tego konfliktu zwycięsko – kryptonit to jednak przydatny minerał. Z komiksu filmowcy wyciągnęli nie tylko konflikt między herosami, lecz także pancerną zbroję Batmana i broń opartą o kryptonit właśnie.

 

 

Niestety, film bardzo kulał pod względem montażu i scenariusza. Dopiero po kilkukrotnym obejrzeniu całości można załapać jak zazębiają się kolejne wątki, a w filmie nie brakuje także zbędnych dłużyzn. Ma on jednak swoje momenty, które wciskają w fotel równie intensywnie jak sceny z „Człowieka ze stali”. Pościg batmobilem w porcie to mistrzostwo pracy kamery i praktycznych efektów specjalnych, a sama walka Supermana z Batmanem również urzeka stroną wizualną. Jeszcze lepiej wypadała potyczka Batmana z porywaczami Marthy Kent – choreografia walki wyraźnie zainspirowana została serią gier „Batman – Arkham” i przebija wszystko, co do tej pory widzieliśmy w innych filmach z tym bohaterem. Ale i tak, już było tu widać, że DC za bardzo się stara zaimponować MCU, na czym, niestety, ucierpieli widzowie.

 

 

Jednak grzeszki fabularne „Batman v Superman” okazały się niczym przy ogromie scenopisarskiej chały, jaką zgotował nam „Legion Samobójców”. Sama idea filmu, jak i jego trailery, zapowiadały się więcej niż nieźle – oto dostaniemy film o łotrach uniwersum DC, zmuszonych do współpracy w celu ratowania świata. Killer Crock, Deadshoot oraz dziewczyna Jokera Harley Quinn, o ile ich pasywno-agresywną relację można nazwać związkiem, w teorii powinni gwarantować dobrą zabawę – zwłaszcza, że w okolicy pojawił się Joker z zupełnie nowej interpretacji Jareda Leto. Niestety, wyszedł z tego koszmarny wręcz gniot – fabuła sprawia wrażenie napisanej przez tuzin scenarzystów, którzy najwyraźniej nie współdzielili pliku nad którym pracowali. Film miał świetny soundtrack, znakomita charakteryzację i kostiumy, ale oglądanie go było prawdziwą mordęgą. Wiele osób przy okazji wieszało psy na nowym Jokerze – w moim przekonaniu jego koncepcja, zarówno pod względem wizualnym, jak i jego charakterystycznej maniery, była znakomita, tyle że nie została właściwie wykorzystana fabularnie. Jest w tym filmie jedna scena błyszcząca niczym samorodek na kupie kompostu – gdy Harley Quinn ściga Jokera, by wepchnąć mu swoją miłość w gardło magia kina zadziałała w pełni. Ale reszta – koszmar.

 

 

Po ekranowym debiucie Wonder Woman nie czekaliśmy długo na solowy film poświęcony tej właśnie bohaterce. I podobnie jak w przypadku Kapitana Ameryki, jej historię opowiedziano z perspektywy „prequelowej” fabularnie osadzając film w realiach I Wojny Światowej. Jednak zamiast opowieści o patriotyzmie uraczono nas nietuzinkową interpretacją mitów o bogach greckich, których to krewniaczką okazała się Diana Prince. By stawić opór Aresowi, bogowi wojny, księżniczka Amazonek opuszcza zapomnianą przez ludzkość i czas wyspę i rusza ratować świat. Twórcom udało się także uniknąć nawiązań wizualnych do „Kapitana Ameryki” – przeniesienie akcji filmu na początek XX wieku oraz inspiracja „steampunkiem” zapewniły „Wonder Woman” własny styl filmowy. Produkcja została bardzo entuzjastycznie przyjęta przez widzów i krytyków – ci ostatni ogłosili nawet renesans heroin na dużym ekranie. Pożyjemy, zobaczymy…

Ale rzeczywiście – nacisk na pierwiastek kobiecy jest bardzo widoczny w tej produkcji. Jej reżyserię powierzono Patty Jenkins, która już zapisała się w historii Oskarowej Akademii fenomenalnym dramatem „Monster” z niezapomnianą rolą Charlize Theron. Nie otrzymaliśmy więc kolejnej opowieści o barczystym obrońcy niewinnych, który jedną ręką odgania się od wrogów, a drugą ratuje ponętną niewiastę. Wonder Woman nie ustępuje potęgą samemu Supermanowi, ale nie odbiło się to na jej feministycznej naturze. Oczywiście nie mogło obejść się bez kontrowersji i radykalnych feministek zarzucających filmowi promowanie wyidealizowanego wizerunku kobiety – ich zdaniem Wonder Woman nie goliłaby pach. Cóż, każdemu wedle potrzeb…

 

 

I tak po zaledwie trzech filmach Warner Bros. zdecydowało się na wypuszczenie swojej odpowiedzi na „Avengersów”. W „Lidze Sprawiedliwości” spotkali się nie tylko Batman, Superman i Wonder Woman, lecz do drużyny na szybko dokooptowano Cyborga (pseudonim mówi wszystko), Flasha, czyli najszybszego człowieka uniwersum DC oraz Aquamana, nareszcie odartego z budzącego śmiech komiksowego wizerunku i doposażonego w budzący szacunek biceps Khala Drogo.

Nowi bohaterowie starają się nadać filmowi lekkości, wyróżniającej dokonania MCU, a której brak nagminnie zarzucają widzowie tytułom marki DC EU. Duża w tym zasługa Ezry Millera, którego Flash świetnie łączy w sobie cechy podekscytowanego nadchodzącą przygodą młodzieńca i introwertyka na amfetaminie. Jednak fabuła trzeszczy aż w szwach od przeładowania nowymi wątkami i narzuconym przez twórców tempem akcji i podczas seansu potrzeba sporo skupienia by nadążyć nad kolejnymi scenami. 

Na jakości filmu odbił się także pośpiech z jakim kreowano świat DC EU. Genezę narodzin połowy bohaterów sprowadzono do paru retrospekcji zaszytych w „Lidze Sprawiedliwości”, natomiast MCU dało nam jednak więcej czasu i okazji by poznać i polubić zebranych w nim herosów – i to zarówno tych ważniejszych, jak i drugoplanowych. Nim Loki w „Avengersach” odpalił frontalny atak na Nowy Jork, mieliśmy okazję poznać jego niecny charakterek na planie „Thora”. Natomiast przeciwnik Ligi Sprawiedliwości, Steppenwolf, pojawia się praktycznie znikąd i jego historii poświęcono raptem króciutką scenę w filmie. W dodatku już w „Avengersach” zaczął pojawiać się wątek szalonego tytana Thanosa, pragnącego skompletować Kamienie Nieskończoności i ku swej uciesze zdemolować wszechświat – i dopiero teraz, 6 lat i 12 filmów później, zobaczymy na dużym ekranie, co z tego wyniknie. Natomiast DC EU pędzi do przodu, w rozpaczliwej próbie dogonienia konkurenta – i jak widać, nie jest to dobra strategia.

Batman i ekipa przegrywają także pod względem wizualnym. Zack Snyder ma swój niepowtarzalny styl budowania kadrów filmowych, czego kwintesencją są oczywiście „300” oraz „Strażnicy”. Snyder lubi podkreślać komiksową genezą swoich filmów, niekiedy wręcz żywcem przenosząc komiksowe ilustracje na duży ekran. W „Człowieku ze stali” maniera ta została nieco stonowana, dzięki czemu film nie jest tak ciemny, jak kolejne odsłony DC EU – szczególnie dotyczy to „Wonder Woman” i „Ligi Sprawiedliwości”. Może jest to kwestia chęci odróżnienia się od dokonań MCU – ostatecznie DC Comics lubi podkreślać, że wydawane u nich tytuły są nieco poważniejsze i mroczniejsze od wydawnictw konkurenta. Na dużym ekranie nie sprawdza się to jednak zbyt dobrze – oczywiście nikt nie prosi o fluorescencyjny kicz, jakim katował nas „Batman & Robin”, ale pod względem umiejętnego przeniesienia komiksowego świata na ekran kinowy to MCU wygrywa cuglach. I mimo ogromnego budżetu, efekty specjalne w DC EU wypadają często nieciekawie lub zbyt nienaturalnie, co tylko podkreśla lepszy warsztat po drugiej stronie filmowo-kinowej barykady.

 

 

Cóż, przed nami premiera „Avengers – Wojna nieskończoności” i wszystko wskazuje na to, że będzie to kolejny megahit. Po niej druga część przygód Ant-Mana oraz debiut kolejnej superbohaterki MCU, czyli Captain Marvel. Natomiast DC UE przygotowuje solowy film o Aquamanie, genezę kolejnego bohatera czerpiącego z mitów greckich, czyli „Shazam!” oraz druga odsłonę Wonder Woman. Jest na co czekać, ale pozostaje także życzyć, by Warner Bros. przestało się spieszyć i skupiło się na robieniu dobrego kina rozrywkowego – a na to potrzeba czasu i dobrze przemyślanej wizji. Bo jeśli DC EU nie zmieni obranego kursu, możliwe że za parę lat czeka nas kolejny „reboot” całej serii. A ile można?