Rewelacyjny, nieszablonowy, intensywny i świetnie nakręcony – to zasadniczo zamyka moją opinię na temat najnowszej odsłony Marvel Cinematic Universe. Avengers: Infinity War w pięknym stylu pokazało właśnie DC Extended Universe, jak należy kręcić multi-komiksowe megaprodukcje, zbierające w jednym filmie kilkunastu herosów komiksowego świata. „Liga Sprawiedliwości”? Bez żartów…

Bracia Russo, twórcy najlepszych odsłon Kapitana Ameryki, czyli „Zimowego Żołnierza” oraz „Wojny Domowej” mieli przed sobą niełatwe zadanie – przygotować „Greatest Hits” na bazie kilkunastu wcześniejszych filmów MCU. I dokonali tego dzieła w pełni, racząc nas tytułem, który już pobił światowy rekord dochodów weekendu otwierającego i w tempie ekspresowym zapisał się w historii „blockbusterów” z najwyższej półki.

Czas zapowiedzi i subtelnych aluzji minął. Skończył się także okres dręczenia widzów wkomponowanymi w napisy końcowe scenami dodatkowymi, sugerującymi wciąż ukryty przed superbohaterami wątek Kamieni Nieskończoności. Szalony Tytan Thanos, zdegustowany ciągłymi porażkami swych pomagierów, rusza zdobyć brakujące błyskotki i nagiąć Wszechświat do swojej woli. I już w scenie otwierającej film przekonamy się, że tym razem obrońcom Ziemi nie wystarczy lepsza zbroja i większy topór, by ukręcić łeb tym ambicjom.  

Mimo niemal dwóch i pół godziny projekcji film w żadnym wypadku nie jest jednym, wielkim i przytłaczającym efektem specjalnym z homeopatyczną ilością fabuły. Praktycznie wszyscy zaproszeni na plan bohaterowie mają tu coś do zrobienia i powiedzenia, aczkolwiek prym bezdyskusyjnie wiodą tu Iron Man, Doktor Strange, Thor, Spider-Man oraz Rocket. Wątków w filmie jest jednak wystarczająco dużo i pozostali herosi nie zostali zredukowani do tła dla rozgrywających się wydarzeń. Duży w tym udział braku konieczności przedstawiania bohaterów widzom – dzięki polityce MCU, niespiesznie rozbudowującej to filmowe uniwersum, już ich znamy, wiemy do czego są zdolni i jak myślą, więc twórcy nie musieli poświęcać części filmu na tzw. „origin story”. Bracia Russo bez krępacji wrzucają nas prosto w środek akcji, a dzięki wcześniejszym fundamentom fabularnym mogli to zrobić bezkarnie. Z drugiej strony, jeśli kogoś jakimś cudem ominęło „marvelowe” szaleństwo ostatnich lat i trafi do kina bez znajomości wydarzeń z najważniejszych dla serii tytułów, to także może się dobrze bawić. Strony konfliktu są wyraźnie rozrysowane, a charaktery, umiejętności i zależności między poszczególnymi herosami czytelnie i szybko przedstawi nam sam film.

 

Nowy król arcyłotrów – Thanos. © Marvel Studios

Na szczególne wyróżnienie zasługuje tu Thanos. Nareszcie fioletowy tyran doszedł do wniosku, że „jeśli chcesz zrobić coś dobrze, zrób to sam” i przestał kryć się w cieniu. I w swej maniakalnej konsekwencji Thanos zostawia daleko w tyle innych szwarccharakterów komiksowych ekranizacji – choć Josh Brolin nie przywdział kostiumu, lecz skrył się za CGI i urządzeniami do śledzenia mimiki twarzy, to jego aktorskie DNA widać w każdej scenie. Thanos to nie tylko złowieszczy wygląd i mroczne ambicje – dzięki głosowi, scenicznej manierze i, co najważniejsze, motywacji Szalony Tytan ma szansę zapisać się w panteonie czarnych charakterów wszech czasów.

 

 

Bracia Russo wyszli także obronna ręką z konieczności scalenia w jednym kontekście fabularnym klimatów różnych filmów oraz postaci o jakże odmiennych osobowościach. Ostatecznie ekipa Strażników Galaktyki, Kapitan Ameryka, Iron Man, Spider-Man czy Doktor Strange różnią się czymś więcej niż wyglądem i mocami. I znów, dzięki znajomości poprzednich filmów, nie ma z tym żadnego problemu – nasi herosi wypadają równie naturalnie na ulicach Nowego Jorku, jak i wkomponowani w krajobrazy obcych światów. Iron Man szpanuje nową zbroją, Spider-Man irytuje przeciwników swą zręcznością i złośliwym wykorzystaniem pajęczyny, Strange czaruje (zarówno mocą, jak i wiedzą), a Kapitan standardowo walczy „za ideę i uciskanych”. Wszystko to ze sobą znakomicie współgra, nie tracąc nic z rozrywkowej lekkości, za którą szczególnie cenię MCU.

O tym, że film imponuje także wizualnie i warsztatowo raczej pisać nie muszę. Sceny batalistyczne, potyczki na ulicach Nowego Jorku, bitwy kosmiczne i obce światy prezentują się fenomenalnie, a 3D nadaje im dodatkowej głębi i rozmachu. Industrial Light & Magic to wciąż niezrównani dostawcy efektów specjalnych i można być już tylko ciekawym, czym przebiją ten film w przyszłości.

 

 

„Avengers: Wojna Nieskończoności” nie są dokładnie tym filmem na który czekałem – są jeszcze lepsze i przebiły moje oczekiwania o 100%. To znakomite zamknięcie sezonu największego serialu kinowego w historii, nie tylko nagradzające cierpliwych fanów serii „epickim” widowiskiem, ale jednocześnie otwierające drzwi do filmów, które dopiero nadejdą. Skrzętne skrywanie przed widzami szczegółów fabuły opłaciło się w pełni i jeśli jeszcze jesteście przed seansem – unikajcie spojlerów, komentarzy i szczegółowych recenzji. Najwięcej frajdy zapewnia poznanie historii na świeżo i takich emocji u publiczności opuszczającej salę kinową nie widziałem już od dawna. Panie, panowie, młodzież, gimbaza i seniorzy – wszyscy w tym momencie mieliśmy maksymalnie 14 lat i w mniej lub bardziej emocjonalnym stylu dzieliliśmy się wrażeniami. Podczas seansu błyskawicznie zatraciłem poczucie czasu i szok ujrzenia napisów końcowych, był porównywalny do bolesnego kopniaka w piszczel.

I pozostaje tylko grzecznie czekać na kolejny film serii. Tym razem cofniemy się do lat 90. i poznamy genezę Kapitan Marvel – superbohaterki trzymającej sztamę z młodszą wersją Nick’a Fury (Samuel L. Jackson). Marvel Cinematic Universe nie straciło nic ze swojej magii i podniosło poprzeczkę bardzo wysoko – pozostaje mieć nadzieję, że Batman i Superman także doczekają filmu tej klasy. Może kiedyś…