Próbowałem napisać ten tekst bez spoilerów, ale po dwóch wizytach w kinie (musiałem się upewnić…) potrzebuję chwili terapii. Jest więc to tekst nafaszerowany spoilerami! A zatem, jeśli jesteś jeszcze przed seansem, to zalecam odłożenie lektury na później. :]
————————————————————
I oto po czterech boleśnie długich latach dotarliśmy do finału nowej trylogii Gwiezdnych Wojen, czyli filmu, przed którym stało zdecydowanie większe wyzwanie niż przed pierwszą i drugą częścią „nowego kanonu” od Disneya. Tym razem twórcy musieli nie tylko przygotować „epickie” widowisko, rozwijające stworzone dekady temu przez Lucasa uniwersum, ale także sensownie i satysfakcjonująco zamknąć historię ilustrującą 67 lat z dziejów najsłynniejszej galaktyki świata kina. Tyle bowiem lat upłynęło między kryzysem wywołanym przez Federację Handlową i blokadę planety Naboo (Epizod I: Mroczne Widmo), czyli dyplomatyczną katastrofą zwieńczoną Wojnami Klonów i transformacją Republiki w Imperium Galaktyczne, a bitwą o Exogol z Rise of Skywalker. Zmierzenie się popkulturowym fenomenem takiego formatu musiało być nielichym obciążeniem dla zespołu tworzącego finałową trylogię i, przynajmniej w moim przekonaniu, mogło się to zakończyć na dwa sposoby. Albo filmem równie epokowym jak Avengers: Infinity War, albo fabularnym potworkiem w postaci źle odgrzanego kotleta w panierce z Mocy. Sprawy na pewno nie ułatwiała konieczność zostawienia Disneyowi uchylonej furtki do stworzenia kolejnych gwiezdno-wojennych historii.
I ciężar tej presji, niestety, można odczuć w niemal każdej scenie Rise of Skywalker. Powiem nawet więcej – parafrazując spiczastouchego klasyka: „wielki strach w tym filmie wyczuwam”. Strach przed disnejowskimi producentami, oczekującymi dochodu z niemałej inwestycji; strach przed psycho-fanami franczyzy, wymagającymi szacunku dla starego kanonu; oraz strach przed „zwykłymi” widzami, dla których wizyta w kinie będzie tylko pretekstem do zakosztowania efekciarskiej rozrywki.
I by dogodzić tym wszystkim grupom, J.J. Abrams starał się znaleźć nie tylko złoty, ale i bezpieczny środek na zamknięcie tej międzypokoleniowej historii – i to środek, który nie tylko zapewni finałowi sagi o rodzie Skywalkerów odpowiednio duży ładunek emocjonalny, ale uwzględni także motywy i postacie z poprzednich trylogii, przyciągając do kin „starych” fanów serii. I, niestety, bez jakiejkolwiek satysfakcji muszę stwierdzić, że Abrams poległ na całej linii, a podjęte przez niego decyzje fabularne w największym stopniu mają prawo wkurzyć tych fanów serii, którzy nie tylko zapamiętali fabułę dwóch ostatnich filmów, ale mają również alergię na tzw. lazy writing. A fabuła Rise of Skywalker, niestety, głównie rozwija się dzięki nienaturalnie wręcz szczęśliwym zwrotom akcji, licznym „cudownym” przedmiotom dającym bohaterom dostęp do potrzebnych informacji oraz kolejnym ekspozycjom, czyli wszystkim głównym grzechom „leniwego scenopisarstwa”. Myślę, że niejeden wykładowca szkoły filmowej dorzuci skrypt Rise of Skywalker do zbioru przykładów „jak nie należy konstruować fabuły w filmie”.
I chociaż RoS nie zawodzi pod względem aktorskim, zachwyca efektami specjalnymi, scenografią obcych planet oraz świetnymi pojedynkami na miecze świetlne, to „widz zaangażowany” ma prawo momentami poczuć, że traktuje się go jak idiotę, który przyjmie na klatę każdy kolejny fabularny absurd przygotowany przez Abramsa. A, do ciężkiej/jasnej, mówimy o człowieku, który w genialnym stylu przywrócił na duży ekran Star Treka i wyreżyserowane przez niego dwie pierwsze części nowego cyklu o Gwiezdnej Wędrówce to dla mnie jedne z najlepszych filmów s/f ostatnich lat. I dopiero mizerny Star Trek: W nieznane (2016) od Justina Lina (Szybcy i wściekli 4/5/6 i niebawem 9 – to chyba mówi wszystko) pokazał, że bez „abramsowego” pierwiastka nawet sprawdzona franczyza może okazać się kapiszonem. I, między innymi z tych powodów właśnie, Abrams został zmuszony do dokończenia Gwiezdnych Wojen nowej generacji. Najwyraźniej praca pod przymusem mu nie służy…
W Sieci nie brakuje już szczegółowych analiz wszystkich elementów, jakie zawiodły w Rise of Skywalker, jednak by nie popełnić tekstu o objętości pracy magisterskiej, skupię się na najważniejszych grzechach Epizodu IX, które w największym stopniu rozczarowały „starego nerda”, wciąż pasjonującego się fikcyjnym światem z kosmicznymi czarodziejami walczącymi na świetlówki.
Rian Johnson musiał odejść?
Reżyser i scenarzysta Ostatniego Jedi wywołał swym dziełem sporo skrajnych emocji, ale teraz, patrząc na ten film z perspektywy RoS, okazuje się, że koncepcja Riana Johnsona na rozwój sagi była znacznie ciekawsza i sensowniejsza od pomysłów Abramsa. Jasne, można się czepiać absurdalności otwierającej film bitwy między siłami Ruchu Oporu i Pierwszego Porządku (nalot dywanowy w warunkach zerowej grawitacji może i nie miał za wiele sensu, ale przynajmniej wyglądał widowiskowo), można się czepiać „manewru Holdo”, można się czepiać finałowej bitwy na słonym jeziorze, ale w porównaniu do absurdów skrytych w RoS są to wręcz homeopatyczne detale.
Zwłaszcza że Johnson nadał kilku kluczowym dla fabuły aspektom naprawdę odważny (znów – zwłaszcza w porównaniu), jak i ciekawy kierunek. Moc nareszcie skończyła z elitaryzmem i przestała być domeną „dobrze urodzonych”. Gdy okazało się, że Rey nie ma przodków o wielkim nazwisku, lecz jest dzieckiem z faweli, najpierw byłem nieco wstrząśnięty, następnie zachwycony. Tak – pomyślałem – oto potrzebne serii nowe otwarcie. Niech Rey będzie bohaterką bez zbędnego bagażu przodków. Ba, niech Jasna Strona Mocy wybierze ją na czempionkę właśnie z tego powodu – zwłaszcza, że antytezą Rey, przesiąkniętą traumami i ambicjami wyniesionymi z ponurej historii swego rodu, jest nikt inny, tylko ostatni Skywalker – Ben Solo.
W Ostatnim Jedi dostaliśmy też najlepszą, moim zdaniem, scenę przedstawiającą naturę i filozofię Mocy. Lekcja, w której Luke pomaga Rey nawiązać pełen kontakt z Mocą, niemal dorównuje sławnej scenie z wiedźmińskiej sagi, w której Yennefer wprowadzała Ciri w podstawy magii. A najważniejsze w tej scenie słowa: „I to jest właśnie lekcja. Ta Moc nie należy do Jedi. Powiedzieć, że jeśli Jedi przepadną, to światło przepadnie także, jest czystą próżnością. Czy to rozumiesz?”, stają się fundamentem dla nowej wizji, która miała szansę pchnąć fabułę SW w zupełnie nowym kierunku. Kierunku, który także kreślił nam sam Kylo Ren, mówiąc: „Czas pozwolić przeszłości umrzeć. Jedi, Sith, Rebelianci, Imperium – niech giną”. I saga aż się prosiła, by odważnie pójść tym właśnie torem. Zakon Jedi i jego kodeks ponieśli dwukrotnie porażkę na przestrzeni wspomnianych 67 lat – najpierw tysiące rycerzy zostało rozproszonych i wymordowanych przez wyjątkowo szczwanego lorda Sithów, a próba reaktywacji tej idei przez samego Luke’a Skywalkera i jego nowych uczniów doprowadziła do kolejnej tragedii i powstania Kylo Rena. Niestety, Abrams z tych pomysłów wycofuje się nawet nie w sposób toporny, ale zwyczajnie „na chama”, podkreślając swoimi działaniami brak od początku ustalonej koncepcji na fabułę w nowej trylogii.
Smutne jest także to, że w RoS Abrams odarł Najwyższego Przywódcę Snoke’a z jakiejkolwiek magii, a nawet godności. W Ostatnim Jedi znakomicie skrojono wątek zainicjowanego przez Snoke’a połączenia umysłów głównych bohaterów – Rey karmiła się wizją możliwości przeciągnięcia Bena Solo na Jasną Stronę, a Ben mógł oswajać się z piętnem potwora, jakim zdecydował się być. Wszystko po to, by wykorzystać prawość Rey przeciwko niej i dać Benowi możliwość zakończenia upadku w objęcia Mroku, skłaniając go do zamordowania dziewczyny. Gdy okazało się, że ambicje Kylo Rena sięgają jeszcze dalej i z jego perspektywy użyteczność Snoke’a właśnie się wyczerpała, niemal biłem brawo w kinie. Nagły i świetnie rozegrany zgon lidera Najwyższego Porządku był rewelacyjnym zwrotem fabularnym, dając nam jasno do zrozumienia, że wynik ostatecznego pojedynku między Mrokiem a Światłem będzie w rękach „młodzieży Mocy”.
Niestety, Abrams w niemal wulgarny sposób „zaorał” te wątki, dając nam w zamian Imperatora Palpatine’a – nad nieudolnością tego manewru popastwię się jeszcze trochę poniżej. W dodatku Snoke został zredukowany do roli biologicznej wersji głośnika Amazon z Imperatorem po stronie mikrofonu, co kompletnie gryzie się z przedstawionym w RoS planem Imperatora na obsadzenie tronu Sithów Cesarzową Rey. A to już jest zwyczajne robienie z logiki kurtyzany, wymuszone histerycznym manewrem ściągnięcia na plan finału sagi „Starego Pająka” Palpatine’a.
Ale Imperatora, to ty szanuj…
Co by nie mówić o trylogii prequelowej, która strasznie kulała pod względem konstrukcji scenariusza i dialogów, a wszechobecne w niej CGI zestarzało się znacznie gorzej efektów specjalnych z klasycznej trylogii, to jej mocniejszą stroną było ukazanie stopniowego przejęcia władzy w galaktyce przez wyjątkowo ambitnego senatora planety Naboo. Sheev Palpatine aka Darth Sidious aka Imperator nie był bowiem arcyłotrem, który pięścią i giwerą zdobył władzę nad światem. Wręcz przeciwnie – zakamuflowany Lord Sithów przez dekady realizował swój wyrafinowany plan i grając na dwa fronty doprowadził do kryzysu polityczno-gospodarczego, którego wynikiem było rozproszenie i zaangażowanie Jedi (strażników pokoju!) w Wojny Klonów, zarzucenie im próby przejęcia władzy w galaktyce, ogłoszenie zdrajcami i obwołanie Palpatine’a pierwszym Imperatorem nowego Imperium Galaktycznego. A to wszystko w burzy oklasków demokratycznie wybranego Senatu. I chociaż Mroczne Widmo, Atak Klonów oraz Zemsta Sithów to filmy bardzo dalekie od ideału, to budowanemu tam wizerunkowi Imperatora bliżej było do galaktycznej wersji Franka Underwooda – intrygi, manipulacja i zdrada to jego chleb powszedni…
Imperator z RoS to popłuczyny po tej zacnej idei. Imperator powraca, fakt, ale teraz jego potęga, zarówno militarna, jak i w Mocy, jest praktycznie nieograniczona – Palpatine jednym gestem wynosi spod powierzchni planety Exogol flotę składającą się z tysięcy Gwiezdnych Niszczycieli, z których każdy ma ok. 1,5 km długości i mieści w sobie wielotysięczną załogę. Dla porównania – Yoda wyzwalający z grzęzawiska na Dagobah jednego małego X-Winga musiał się nieco skoncentrować. Dla ledwie dychającego Imperatora telekineza na skalę globalną najwyraźniej nie jest większym problemem – więc jakim cudem Jedi i ich, w tym kontekście, kuglarskie sztuczki mogły być przeszkodą w przejęciu władzy? Burza Mocy, którą Imperator specyfikował całą flotę Ruchu Oporu? No litości! To jeszcze Gwiezdne Wojny, czy już jakieś odcinkowe anime? Tak bowiem wypada Imperator w nowej odsłonie – niczym jakiś super/hiper/ultra/mega/bad-guy z Dragon Ball, potrafiący jednym ciosem sprowadzić Son Gokū do parteru. I podobnie jak w tej japońskiej animacji, tu także nasza bohaterka musiała odnaleźć w sobie niedostępną wcześniej potęgę potrzebną do wyprowadzenia ostatecznego ciosu.
Warto może wspomnieć, że w porzuconym przez Disneya starym kanonie także załapaliśmy się na powrót Imperatora – jednak w daleko lepszym stylu. Po zniszczeniu jego cielesnej formy, duch Palpatine’a umknął na Byss, planety skrytej w centrum galaktyki, i wniknął w sklonowane ciało. Było to jednak rozwiązanie niedoskonałe, gdyż klony dość szybko się degenerowały i umierały, wypaczane potęgą Ciemnej Strony Imperatora. By uniknąć ciągłych „przesiadek”, Palpatine szukał naczynia zdolnego do utrzymania jego zwichrowanej potęgi – wybór padł na nienarodzone jeszcze, trzecie dziecko Leii i Hana: Anakina Solo. Brzmi znajomo, czyż nie?
A gdy do kompletu dorzucimy wspomnianą flotę Gwiezdnych Niszczycieli, potrafiących przy okazji eliminować całe planety (Aaa!!! Litości!!!) to do akcji wkracza kolejny, najgorszy chyba grzech RoS – lazy writing.
The power of lazy writing!
Nikt chyba nie zaprzeczy, że RoS, zwłaszcza na początku, pędzi z fabułą jak szalony, racząc widzów męczącym i teledyskowym montażem. Można wręcz odnieść wrażenie, że pierwotnie był to film trzygodzinny, który z trudem został przycięty do obecnej długości (2 godziny i 21 minut z napisami końcowymi). Tezę tę potwierdzają liczne drugo-, a nawet trzecioplanowe wątki, które zostały porzucone w trakcie seansu – do tej kwestii jeszcze powrócę. Ale najgorsze w RoS są skróty, którymi Abrams prowadzi bohaterów, by do filmu trafiło jak najwięcej lokacji, scen akcji i aby bez jakichkolwiek przestojów bohaterowie zmierzali do, głupszego ze sceny na scenę, celu.
Liczba „magicznych przedmiotów” niezbędnych do zawiązania akcji przekracza tu jakiekolwiek granice zdrowego rozsądku. Mamy więc dwa kompasy Sithów, fikuśny sztylet z przepowiednią i najgłupszą wskazówką w historii głupich wskazówek, a także hiper-magiczny kluczo-medalion pozwalający na zadokowanie do dowolnego statku Najwyższego Prządku – sposób, w jaki ów „pierdolnik” wpleciono w fabułę trudno nazwać inaczej niż „scenopisarska żenada roku”. A przed samym finałem do tego grona dołącza jeszcze robocik D-O, w którym Poe i Finn odnajdują informacje potrzebne do zaplanowania ataku na Exogol. Aaa!!! No, litości!!!
No i te wręcz niepoliczalne „cudownie szczęśliwe zwroty akcji”. Poszukiwany przez bohaterów statek, lata temu porzucony a pustyni, nie tylko spoczywa tam, gdzie miał, ale nawet… pozostaje w pełni sprawny. Co tam, że we wcześniejszych filmach wielokrotnie pokazywano nam, że niepilnowany sprzęt błyskawicznie zmienia właściciela lub zostaje rozmontowany przez złomiarzy (daleko nie sięgając pamięcią – Przebudzenie Mocy lub The Mandalorian S01 E02). W tym przypadku – zero problemów.
Do tego niekończący się kolaż ekspozycji, w których bohaterowie łopatologicznie tłumaczą sobie i widzom kolejne wątki, by „siłowo” pchać fabułę do przodu. Jest ich tu naprawdę sporo, ale chyba najgorszy przykład to Maz Kanata objaśniająca R2D2, co właśnie planuje zrobić Leia. W tym momencie trochę umarłem wewnętrznie i już nigdy nie będę taki sam…
Nie zapomnijmy także o „śmierci” Chewbacci, której dramatyzm został zwyczajnie sprostytuowany w kolejnej scenie. Kontrast między umiejętnym i absolutnie nieumiejętnym budowaniem napięcia, był tu wręcz bolesny. Najpierw dostajemy w oko świetną sceną z Rey zatrzymującą siłą woli startujący transportowiec, przy okazji pięknie pokazano, jak negatywne emocje mogą zwiększać potencjał Mocy, zachwycamy się pełnym napięcia „przeciąganiem liny” z Kylo Renem, i finalnie tracimy oddech widząc eksplozję i przeogromne poczucie winy u naszej bohaterki. A chwilę później – „Ha! Głupi widzu! Durna Rey! To był inny transportowiec!”. No, litości!
180 minut – to brzmi dumnie!
Zarówno Avenges: Infinity War, jak i Endgame udowodniły, że „epickie” zwieńczenie filmowej sagi może trwać nawet trzy godziny. Powiem więcej – powinno tyle trwać. Dzięki temu bohaterów nie trzeba przepychać między kolejnymi lokacjami za pomocą idiotycznego upraszczania scenariusza, a wydarzenia rozgrywające się na ekranie mogą właściwie wybrzmieć i nabrać odpowiedniej wagi. Tym bardziej więc nie rozumiem uporu J.J. Abramsa, by RoS zamknął się w 2 godzinach i 21 minutach projekcji. Te trzy dodatkowe kwadranse byłyby prawdziwym remedium na większość trapiących film problemów, przekładając się na znacznie przyjemniejsze w odbiorze tempo akcji.
I może w takiej wersji Finn w końcu miałby szansę powiedzieć Rey, co mu leży na sercu – a tak ten wątek po prostu znika. Przez pierwsze dni fani mieli kilka własnych teorii – Finn chce jej wyznać miłość, chce się przyznać, że on także jest wrażliwy na Moc, lub, ta ubawiła mnie najbardziej, potrzebuje pomocy w wyznaniu Poe Dameronowi swoich uczuć. Finalne spekulacje rozwiał sam Abrams, przyznając w wywiadzie, że to o Moc właśnie się rozchodziło. Jeśli twórca, już po premierze swego dzieła, musi tłumaczyć widowni, „co poeta miał na myśli”, to najwyraźniej owo dzieło jest dalekie od ukończenia…
Równie po macoszemu potraktowano powrót Lando Calrissiana, który przed cięciami na stole montażowymi miał w trakcie filmu poszukiwać porwanej lata temu przez Najwyższy Porządek córki. I w tym momencie dziwacznie „bezkontekstowa” scena rozmowy pomiędzy nim a ciemnoskórą eks-szturmowczynią Jannah nabrałaby sensu – obecnie można wręcz pomyśleć, że emerytowany wagabunda smali do niej cholewki.
Niespecjalnie udała się także ambitna próba wykorzystania archiwalnych materiałów z udziałem nieodżałowanej Carrie Fisher, która zmarła przed rozpoczęciem zdjęć do RoS. Szanuję decyzję twórców, pragnących uniknąć „sztukowania” filmu scenami przywracającymi Leię do życia za pomocą CGI, ale w niemal każdej rozmowie z księżniczką wyraźnie czuć, że dialogi zostały napisane wokół kwestii wypowiadanych przez Carrie Fisher i efekt końcowy jest strasznie nienaturalny.
Nie o takie Gwiezdne Wojny nic nie zrobiłem…
Powiedzieć, że Rise of Skywalker okazał się dla mnie rozczarowaniem roku to mało. Zwłaszcza, że w moim przekonaniu, nic nie zapowiadało tej katastrofy i dwie pierwsze części finałowej trylogii oglądałem z mniej lub bardziej zapartym tchem – a nie z poczuciem zażenowania. I tak, zgadzam się z opinią, że Przebudzenie Mocy było tak naprawdę kopią Nowej Nadziei. Ale choć była to kopia, w dodatku skrojona pod widza nowej generacji, to czuć w niej było szacunek względem materiału źródłowego. Nie ze wszystkimi decyzjami scenarzystów się zgadzałem, odnotowywałem niewybaczalną nieznajomość zasad skoków nadprzestrzennych (btw – już widzę, jak Poe i „lightspeed skipping” Sokołem Millenium podniosły ciśnienie szanującym fizykę GW psycho-fanom), ale w kinie bawiłem się przednio. Ostatni Jedi też nie był filmem idealnym, ale czuć w nim było serce i odwagę Johnsona, szukającego nowej drogi dla starej idei.
Jak bardzo słusznie zauważył Przemek w swoim podsumowaniu RoS, w porzuconym przez Disneya starym kanonie, twórcy książek, komiksów i gier, bez względu na to, jak udany był efekt ich działań, traktowali uniwersum GW jak zbiór obowiązujących ich wszystkich zasad. A w przypadku RoS efekt końcowy bliższy jest do bardzo nieudolnej twórczości z gatunku fan-fiction. I w dodatku, autorem tego potworka jest grafoman, niezbyt dobrze orientujący się w „zatwierdzonej mitologii GW”. A to już jest zwyczajnie niewybaczalne.
Ktoś powie: „Dajcie sobie siana, nerdy. To tylko film – w dodatku hybryda fantasy i s/f”. Tak, wszystko się zgadza. Ale sukces tego uniwersum zbudowany został na pasji i, nie ukrywajmy, pieniądzach fanów, traktujących GW jako coś więcej niż filmy do „odhaczenia” w corocznym planie „blockbusterowych” premier. Dla nas był to wciąż ewoluujący wszechświat, który można było śledzić na wiele sposobów – a dzięki rozwojowi technologii, nawet uczestniczyć w rozgrywających się w tym uniwersum dramatach. Nie ma bowiem co ukrywać, że to właśnie grom komputerowym w dużej mierze GW zawdzięczają swój renesans. To dzięki takim tytułom jak X-Wing, Tie Fighter, Dark Forces I i II, Jedi Outcast, Jedi Academy czy przywoływanemu przez nas wielokrotnie KOTOR-owi fani nareszcie mogli się rozkoszować Gwiezdnymi Wojnami z perspektywy znacznie bardziej wciągającej, niż bierne oglądanie jednej czy drugiej trylogii. Recenzowany przez nas niedawno Fallen Order to niby dzieło już współczesne, ale i tak przebijające swym klimatem i poważnym traktowaniem „źródła” nieszczęsnego Rise of Skywalker. I za te emocje, przygody i historie zawsze będziemy wdzięczni. Ale, cholera jasna, nie traktujcie nas filmami na kolanie pisanymi, bo się naprawdę ciężko pogniewamy.
I najbardziej w tym wszystkim szkoda nowych bohaterów, których przyniosła nam finałowa trylogia. Naprawdę polubiłem Rey – dziewczynę znikąd, która się Mocy nie kłania. Naprawdę polubiłem Finna i jego przaśno-histeryczno-zaradny styl bycia – zwłaszcza, że ta postawa znakomicie sprawdzała się w praktyce. Poe śmiało może stać się zarówno udaną, jak i oryginalną w swej naturze mieszanką najlepszych cech Hana Solo i Wedge’a Antillessa. Cholera, nawet wyśmiewany podczas seansu Przebudzenia Mocy Kylo Ren nabrał w końcu rumieńców godnych prawdziwego „złodupca” w groźnej masce. Tylko po tym bolesnym kopniaku w piszczel, jakim okazał się seans RoS, nie wiem, czy nadal chcę się z wami kumplować. W tym momencie z nowego kanonu zdecydowanie milej wspominam przygody Ezry Bridgera, Kanana Jarrusa i Hery Syndulli – bo choć Gwiezdne Wojny: Rebelianci to „tylko kreskówka”, to jednak traktuje widzów znacznie poważniej niż nieszczęsny RoS.
Ech, niech Moc będzie z Abramsem. Chyba jej bardzo potrzebuje…