I oto do uniwersum „Gwiezdnych Wojen” wkracza kolejny film fabularny, niebędący jednak częścią „głównych” trylogii. Podobnie jak „Łotr 1”, także i te „historie” zabiorą nas w przeszłość najsłynniejszej galaktyki w historii kina, aby pokazać nam wydarzenia wspominane w trylogiach, ale których nigdy nie mieliśmy okazję zobaczyć. Tym razem padło na młodzieńcze lata Hana Solo, postaci niewymagającej chyba przedstawienia.

Już sama produkcja filmu zapewniała fanom GW wiele emocji, ale bynajmniej nie były to uczucia pozytywne. Pierwsza awantura wybuchła już przy ogłoszeniu obsady – ostatecznie ktoś zupełnie nowy miał wcielić się w bohatera utożsamianego tylko i wyłącznie z Harrisonem Fordem. Młodego Aldena Ehrenreicha przez miesiące „grillowano” na wszelkich forach i w komentarzach, zarzucając mu brak talentu, charyzmy i przyczynianie się do niszczenia „legendy”. W sumie to i tak miał szczęście – gdyby GW były polskim dziełem, dowiedziałby się jeszcze, że jego ojciec należał do PZPR, babcia denuncjowała Żołnierzy Wyklętych, a szwagier chodził na wódkę z Trynkiewiczem. Padały nawet propozycje, by młodego Solo nadal grał Harrison Ford… z cyfrowo wygładzoną twarzą. Z całym szacunkiem do dokonań pana Forda – bezdyskusyjnie jest to aktor o niesamowitej ekranowej charyzmie, ale ma swoje lata i na ekranie nie prezentuje już kondycji dwudziestoparolatka. A po drugie, takie eksperymenty wciąż potrafią wyglądać dość sztucznie – wystarczy wspomnieć cyfrowo zrekonstruowane twarze księżniczki Leii i gubernatora Tarkina z „Łotra 1”.

 

 

Drugim wertepem okazały się „różnice artystyczne” miedzy pierwotnymi reżyserami „Solo”, czyli Christopherem Millerem i Philem Lordem a szefową LucasFilm Kathleen Kennedy. Panowie chcieli film nakręcić po swojemu, natomiast Kathleen Kennedy traktowała ich jak rzemieślników na etacie. Pogarszająca się atmosfera na planie doprowadziła do dość drastycznych kroków – Millerowi i Lordowi podziękowano za współpracę i to w momencie, gdy nakręcone już zostało ¾ filmu. Zadanie dokończenia „Solo” powierzono znanemu i wielokrotnie nagradzanemu reżyserowi Ronowi Howardowi, co do którego twórczości mam dość ambiwalentne uczucia. Owszem, w jego dorobku znajdziemy „Piękny umysł”, „Apollo 13” oraz, najlepszy w moim przekonaniu, „Frost/Nixon”, ale prócz tego mamy tu jeszcze trylogię na podstawie książek Dana Browna („Kod Leonarda”, „Anioły i Demony” i „Inferno”), którą do udanych trudno zaliczyć. Ostatecznie, po licznych dokrętkach zaprezentowano całkiem niezły trailer nowych „historii”, ale publika już wiedziała swoje – nic tego filmu już nie uratuje.

Cóż, po seansie mogę śmiało stwierdzić, że wieści o porażce Disneya były przesadzone, ale film nie porywa – ot, przyzwoite kino rozrywkowe. Największym problemem jest dysonans między ambicjami filmu, a jego finalną formą – na każdym kroku widać, że „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” miał być międzygwiezdną wersją filmu o napadzie na bank połączonym z przekrętem godnym „Ocean’s Eleven”. Jednak zabrakło tu zarówno konkretnej wizji reżysera (hmm, ciekawe dlaczego?), jak i wielowarstwowego scenariusza. Przez większość filmu fabuła jest wręcz banalna i dopiero w finale nabiera rumieńców, za którymi stoi oczekiwany w tego typu produkcjach „twist”.

Najmocniejszą stroną filmu jest obsada – no, może z jednym wyjątkiem. Alden Ehrenreich, by podołać wyzwaniu, przeszedł nawet specjalny kurs „Zostań Harrisonem Fordem w weekend” i to się czuje. Młody Han Solo w jego interpretacji to, parafrazując Obi-Wana, „jest młokos, którego szukamy”. Ma charyzmę, błysk w oku, charakterystyczne dla siebie manieryzmy i kupuję go w tej wersji całkowicie. Jednak największym pozytywnym zaskoczeniem, w dodatku kradnącym każdą scenę z jego udziałem, jest Donald Glover. Jego Lando Carlissian jest bardziej „carlissianowaty” od samego Billy’ego Dee Williamsa – otacza go wręcz magnetyczna aura sympatycznego cwaniaczka, który nie tylko potrafi się ubrać i jest mistrzem ciętej riposty, ale wie także z kim można zadrzeć i kogo można bezkarnie oszukać. Młody Donald Glover jest przy tym na fali – komponuje i wydaje muzykę (o ile rap można nazwać muzyką :-P), występuje w serialach i, co z racji jego wyznania jest największym zaskoczeniem, zajmuje się stand-up’em, w którym wypada nad wyraz zabawnie. Nie jest to może ten poziom frywolnej wulgarności, jaką prezentuje Louis CK czy Bill Burr, ale dajmy mu trochę czasu – w tym wieku jeszcze nie ma się tak rozwiniętych gruczołów jadowych (:-P).

 

Phoebe Waller-Bridge na planie – teraz łatwo zrozumieć dlaczego L3-37 ma tak szeroki rozstaw nóg :] © LucasFilm/Disney

 

Równie fenomenalnie wypada jego „partnerka w zbrodni” czyli droidka L3-37. Wciela się w nią brytyjska aktorka Phoebe Waller-Bridge, znana chociażby z genialnego serialu „Broadchurch”, i wypada przyznać, że dzięki jej talentowi i świetnym dialogom na ekranie pojawił się chyba najzabawniejszy i najbardziej ludzki robot w całej gwiezdno-wojennej sadze. Jej obsesja na tle wyzwolenia ciemiężonego robo-ludu, jak i aluzje co do seksualności Lando dodają tej postaci przeuroczego kolorytu. Duży w tym udział miała również fizyczna obecność aktorki na planie – L3-37 nie została bowiem powołana do życia wyłącznie przy pomocy komputerowych efektów CGI, lecz jest tworem hybrydowym, sprytnie łączącym namacalną „robo-zbroję” z tzw. „green screenem”.

Do kompletu dorzucono jeszcze Woody’ego Harrelsona grającego Woody’ego Harrelsona, co bynajmniej nie jest zarzutem, oraz, niestety, Emilię Clarke wcielającą się w pierwszą poważną miłość głównego bohatera. Pani Clarke jest kobietą równie piękną, jak i sympatyczną, o czym można się przekonać oglądając dowolny wywiad z jej udziałem, ale warsztatowo przed nią jeszcze długa droga. Nie jest to może ten poziom drętwoty scenicznej, jaki mieliśmy wątpliwą przyjemność oglądać w „Terminatorze – Genisys”, ale na tle pozostałych aktorów wypada bladziutko.

 

Obsada „w cywilu. © LucasFilm/Disney

Wystarczyło zatem dopieścić scenariusz i mielibyśmy kolejny megahit. I bardzo mnie dziwią braki warsztatowe w tej kwestii – ostatecznie stworzenie fabuły powierzono Lawrence’owi Kasdanowi, czyli scenarzyście kultowego „Imperium kontratakuje”, oraz jego synowi. Historii brakuje wspomnianej finezji, błysku w oku, tego czynnika „wow!” odróżniającego kino przeciętne od nieprzeciętnego. Film wzorowany jest na tzw. „heist movie”, ale dopiero na finiszu napięcie zaczyna budować oczekiwany „przekręt” i fabuła nabiera rumieńców. Nie jest to film, którego Disney powinien się wstydzić, ale do ideału sporo mu brakuje.

W historii młodego Hana Solo pozostawiono sporo niedomkniętych wątków (zwłaszcza gdy uwzględnimy, finałowe „rogate cameo”), więc nie zdziwię się, jeśli jeszcze raz albo i dwa zobaczymy Aldena Ehrenreicha w tej roli. Nie mam nic przeciwko temu, tylko uprzejmie proszę – niech „Solo: vol.2” porywa fabularnie. Bo część pierwsza okazała się, mimo wszystko, wydmuszką – a Han Solo zasługuje co najmniej na jajo Fabergé.

Szerzej nowe Gwiezdne Wojny i zawirowania w tzw. „kanonie” wynikające z przejęcia marki przez Disneya omawiam tutaj – zainteresowanych tematem zachęcam do lektury. 🙂