Zmieniło się wiele, ale Neon Genesis Evangelion, przełomowe anime Hidetaki Anno i studia Gaimax, pozostaje niezmienione (no: może poza piosenką w napisach oraz elementami dubbingu). Niezmiennie dobre, a wręcz doskonałe, i… przerażająco aktualne.
Neon Genesis Evangelion: powrót po latach
Szansę na drugie życie – i nowy początek – dał Neon Genesis Evangelion Netflix. Dotąd anime to dostępne było głównie pokątnie, na serwisach z torrentami i pirackich platformach streamingowych (o ile można je tak określić). W polskim przekładzie, z polskimi napisami, NGE było praktycznie niedostępne.
Samo anime powstało w połowie lat dziewięćdziesiątych; po raz pierwszy wyświetlono je w TV Tokyo na przełomie 1995 i 1996 roku. Natychmiast zdobyło popularność, co, choć z perspektywy czasu wydaje się czymś oczywistym, wtedy w ogóle takie nie było. Premiera Neon Genesis Evangelion zbiegła się bowiem w czasie z kryzysem popularności anime w Japonii. W szczególności zaś zbiegła się w czasie z kryzysem gatunku mecha anime, uznawanym podówczas za pomniejszą rozrywkę, gatunek pośledni, głównie ze względu na jego wyjątkowo intensywną – i nie zawsze przemyślaną – eksploatację przez kolejnych „miernych” twórców*.
*Vide choćby Power Rangers. Okej, wiem, to nie anime. Ale przykład upadku gatunku mecha wręcz podręcznikowy.
Szerokie spojrzenie. O co chodzi w Evangelionie?
Mecha anime są specyficzne. Niewielka grupa wybrańców otrzymuje zadanie: mają stać w obronie Ziemi (albo dowolnej innej planety), pilotując ogromne – niekiedy gargantuiczne – roboty, zwane mechami. Zordon, wzywam cię! – i te klimaty.
Rzecz w tym, że mecha anime są lepsze i gorsze. Te gorsze sprowadzają się przeważnie do cotygodniowej (albo codziennej) rozwałki. Nowy epizod to nowy przeciwnik; nowy przeciwnik – to kolejne możliwości pilotowanych przez bohaterów robotów. Kulminację sezonu stanowi przeważnie starcie z „tym złym”: „złolem” klasy premium, stojącym za wszystkimi dotychczasowymi atakami. Kolejny sezon – kolejny złol; jeszcze silniejszy – i jeszcze groźniejszy. A zatem, nierzadko, nowe roboty. (Mechy z poprzedniego sezonu zostają pokonane jeszcze w pierwszym odcinku, co podnosi stawkę i stanowi świetny pretekst do restartu; teraz możesz zaserwować swoim widzom tę samą historię pod innym płaszczykiem – i wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi.)
Te lepsze to zupełnie co innego. I to – również – Evangelion. Choć nie; niekoniecznie. Bo Neon Genesis Evangelion to nie tyle „lepsze” mecha anime; to prawdopodobnie jedno z najlepszych mecha anime w historii. Również ze względu na podejście do gatunku, który z upodobaniem dekonstruuje, wywracając na nice kolejne standardowe dla tych opowieści tropy. Tu pilotowanie mecha nie jest przywilejem, ale smutną koniecznością. Źli nie są wcale tacy źli, a dobrzy – tacy dobrzy. A świat, w obronie którego stają bohaterowie, nie tylko pragnie pożreć ich żywcem, ale pożera wraz z każdym odcinkiem. O tym, że zniszczeniu uległ paręnaście lat przed rozpoczęciem samej walki, i to bynajmniej nie z winy Aniołów (głównych „antagonistów” tej serii), nie wspominając.
Dobra Nowina na Nowe Stulecie? Neon Genesis Evangelion zaskakująco na czasie
W dosłownym przekładzie oryginalny tytuł anime – Shinseiki Evangerion – to, ni mniej, ni więcej, „Ewangelia Nowego Stulecia” – lub „Dobra Nowina na Nowe Stulecie”. Brzmi obrazoburczo, i rzeczywiście tak jest: anime naładowane jest symboliką, i to bynajmniej nie tylko chrześcijańską (znajdziemy w niej również nawiązania m.in. do religii starożytnych babilończyków). Ale nie o symbolikę idzie, choć tę również warto zgłębić. (Jest ona przynajmniej równie zawiła co powieści Murakamiego.) Najbardziej aktualny Evangelion jest bowiem w sensie dosłownym: tam, gdzie dywagacje nie dotyczą spraw ponad fizyką, ale bezpośrednich losów świata.
A ze światem w Evangelionie nie jest najlepiej. Na skutek Drugiego Uderzenia – upadku meteorytu na jeden z biegunów – poziom wód uległ gwałtownemu podniesieniu. Doprowadziło to do zmiany linii brzegowej większości kontynentów. Na skutek klęsk i kataklizmów, które nastąpiły w konsekwencji, zmianie uległ także krajobraz polityczny. Śmierć zabrała ponad połowę ludzkości. Anomalie pogodowe trwają tutaj cały rok.
Społeczeństwo w Evangelionie żyje w stanie permanentnej dezinformacji. Wszystko, co podawane jest do wiadomości publicznej, stanowi nagięcie rzeczywistości. (Nawet informacja o meteorycie nie jest, w istocie, zgodna z faktami.) Z informacji, które otrzymują widzowie, można wnioskować, że te z krajów, które nie załamały się w wyniku kataklizmu, zarządzane są przez mocno zmilitaryzowane, autorytarne rządy. Te zaś, za kulisami, służą interesom grupy jednostek, która – zrządzeniem losu – znalazła się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Ot, mocno przetworzone podejście do teorii spiskowych. W Evangelionie, nie inaczej niż w dowolnej innej opowieści z ogólnoświatowym spiskiem w tle, Iluminaci (tu zwani Seele) chcą dla świata jak najlepiej. Tradycyjnie jednak – w perspektywie makro, nie mikro. A na ich ambicjach cierpią jednostki.
Zabiliśmy nasze dzieci
Jednostkami, które ponoszą największe koszty, są – i to jest w Evangelionie najbardziej na czasie – dzieci. Dzieciaki; czternastolatki. Ze względów, o których nie mogę tu pisać (spoilery muszą mieć swoje granice), pilotami mechów w świecie NGE mogą zostać wyłącznie czternastolatki. Rzecz znajduje swoje uzasadnienie, i to całkiem dobre, w dalszej fabule; nie wnikajmy tu w szczegóły. Chodzi jednak o sam fakt.
Na najbardziej dosłownym poziomie Neon Genesis Evangelion jest opowieścią o tym, w jaki sposób młodsze pokolenie płaci za ambicje pokolenia starszego. I w tym właśnie momencie, a nie w jakimkolwiek innym, anime to jest najbardziej aktualne. Bo pilotowanie gigantycznych robotów nie jest w tej serii szansą na wielkość. Nie wiąże się z supermocami. Wprost przeciwnie: pilotów od samego początku do samego końca traktuje się przedmiotowo. Zasiadanie za sterami Evangelionów (czyli wspomnianych wcześniej robotów) wiąże się z ogromnym obciążeniem, co bardzo szybko prowadzi do traumy. Pilotowanie robotów drenuje „wybrańców” na poziomie fizycznym i psychicznym; ostatecznie obciążenie to doprowadza każdego z bohaterów do stanu, w którym wymaga on stałej hospitalizacji.
Na poziomie dosłownym jest to ciekawa dekonstrukcja typowego dla mecha anime tropu, w zgodzie z którym piloci mechów to w rzeczywistości superbohaterowie, a kierowane przez nich maszyny to przepustka do wielkości. Tu mechy są raczej ciężarem. Są też głęboko niedoskonałe: po odłączeniu od stałego źródła zasilania mogą pracować przez co najwyżej pięć minut. Po tym czasie „wysiadają”, co zagraża nie tylko im samym, ale także pilotującej je jednostce. Ich broń także nie różni się niczym (oprócz mocy) od broni stosowanej przez zwykłych żołnierzy. Gigantyczny robot z gigantycznym karabinem to zupełnie co innego niż gigantyczny robot z supermocami. Dlatego, podchodząc do tego anime, nie powinniście raczej nastawiać się na epickie widowisko rodem z „popularnych” mecha anime. Emocje są, owszem, lecz głównie z tych ciężkich. W najlepszych momentach Evangelion stresuje; w najgorszych – robi z mózgu lepką papkę.
Również sceny walki (które w Evangelionie są raczej dodatkiem niż sednem opowiadanej historii) mocno różnią się od tego, do czego przyzwyczaiły nas inne mecha anime. To starcia brutalne i realistyczne, pełne najbardziej topornej przemocy, jaką kiedykolwiek widzieliście. Tu nie chodzi o finezję. To nie Dragon Ball. Tutaj starcie z wrogiem prawie nigdy nie prowadzi do „momentu prawdy” czy „samospełnienia”. Zazwyczaj wiąże się jedynie z pogłębianiem traumy, a tę pokazano w sposób, który pozostaje w pamięci jeszcze długo po napisach.
Piloci Evangelionów walczą o świat, którego nie rozumieją, z przeciwnikami, o których nie wiedzą praktycznie niczego, pracując dla ludzi, których nie znają – nawet jeżeli, zupełnie przypadkiem, są to także ich rodzice. Noszą brzemię kataklizmu, którego nie spowodowali, ale z którego konsekwencjami żyją na co dzień. Pilotowane przez nich maszyny nie zbliżają ich do siebie. Nie pozwalają im na samodoskonalenie czy samoodkrycie; stanowią narzędzie samozagłady. Ostatecznie zaś – są tylko zbroją „zewnętrzną”, dosłowną. Za każdym razem, kiedy zostają „przywdziane”, umocnieniu ulegają też pancerze niewidoczne, te, które, chroniąc bohaterów przed światem, z czasem odbierają im także możliwość wchodzenia z nim w jakiekolwiek znaczące interakcje.
Tak – to naprawdę ciężkie anime.
Neon Genesis Evangelion dwadzieścia lat później. Podsumowanie
Decyzja o przywróceniu Neon Genesis Evangelion – o podarowaniu go tak szerokiemu gronu widzów – jest z całą pewnością najlepszą decyzją, jaką Netflix podjął w tym roku. To klasyk, i klasyk, jak, mam nadzieję, widzicie, zaskakująco ponadczasowy. Dwadzieścia lat później, obejrzawszy go ponownie, nie mam żadnych wątpliwości. Jeżeli ludzkość jakimś cudem dożyje do kolejnego stulecia, przekaz, jaki niesie to anime, nadal będzie aktualny.
Warto, jak przypuszczam, wyrazić tę myśl: że ludzkość, którą stać na refleksję tego poziomu – bo w powyższych rozważaniach zaledwie prześlizgnęliśmy się po powierzchni – stać też na czyny i głupią bezmyślność, które tej refleksji wymagają. Neon Genesis Evangelion pozostanie w Waszej pamięci jeszcze na długo. I, miejmy nadzieję, nie pozwoli Wam zasnąć.
Serial dostępny jest na Netflixie, po raz pierwszy od wielu lat w Polsce – w pełni legalnie*. A my polecamy.
*Netflix udostępnia też pełnometrażowy film End of Evangelion, w którym przedstawione zostało alternatywne zakończenie serii. Jeżeli dwa ostatnie odcinki anime nie przypadną Wam do gustu, to End of Evangelion jest dla Was ratunkiem. Choć osobiście wolę oryginał.
Hideaki Anno, nie Hidetaki.