Siedem filmów to za mało. Czternaście brzmi lepiej.
Pod koniec marca puściliśmy nasze pierwsze zestawienie. Dziś – kolejne. A w nim – siedem kolejnych filmów o apokalipsie w różnym wydaniu. Na siedem kolejnych dni Home Office.
Zombieland
Zombieland nie jest jedynym filmem o zombie w tym zestawieniu. Jest jednak jedynym, który ten temat traktuje “na luzie”. Jeżeli zastanawiacie się, jak wyglądałaby apokalipsa zombie, gdyby całość potraktować z typowym dla amerykańskich komedii przymrużeniem oka, a w głównej roli obsadzić nastolatków (nie wyłącznie; przede wszystkim) – obejrzyjcie Zombieland.
Student Columbus – w tej roli Jesse Eisenberg – wyrusza w podróż przez spustoszoną przez zarazę Amerykę. Z Teksasu do Ohio – w nadziei, że jego rodzice wciąż żyją. Jak przetrwać tę podróż? Columbus ma na to parę sposobów. Wypróbowane techniki radzenia sobie z plagą zombie mogą jednak zawieść w kontakcie z innymi ludźmi. Jak choćby Wichita (Emma Stone) i Little Rock (Abigail Breslin). Albo przekomiczny Tallahassee (Woody Harrelson).
Jak zakończy się ta podróż? Warto sprawdzić to samemu. Najlepiej z pizzą albo popcornem.
Resident Evil
Myślę, że nikomu z czytelników Techsettera nie trzeba przedstawiać tej słynnej franczyzy.
Resident Evil to w sumie sześć filmów. Filmy powstały na bazie historii opowiadanej w grach komputerowych, nie są jednak jej odzwierciedleniem jeden do jednego. To raczej reinterpretacja wydarzeń z produkcji Capcomu. Reinterpretacja, której kolejne rozdziały nie trzymają jednego poziomu – niektóre filmy są lepsze; inne są gorsze. Pierwsze dwa są całkiem niezłe. Czwarty również ma się dobrze (Afterlife jest najprawdopodobniej najlepszy ze wszystkich).
Szósty radziłbym omijać.
Zombie potraktowano tu w miarę klasycznie. Fani Resident Evil powiedzą, że to dlatego, iż nie są to zombie. Są czy nie są – nieistotne. Czym by nie były – nadal chcą pożerać mózgi. Po obejrzeniu wszystkich sześciu części pod rząd będziecie chcieli oddać im swoje.
Matrix
Lana Wachowski pracuje już – oficjalnie – nad Matrixem 4. Z tej okazji warto przypomnieć sobie pierwsze trzy filmy. A przynajmniej – jeden z nich, ten oryginalny, czyli Matrix. The Matrix Reloaded również jest niezły, trzeba jednak przyznać, że brakuje mu rozmachu. A The Matrix Revolution to po prostu kiepski film. Szkoda tracić na to czas.
Niezależnie od wszystkiego – jedno jest pewne. Wizja apokalipsy z Matrixa pierwszego nadal, po dwudziestu jeden latach, pozostaje jedną z ciekawszych w historii. Jeżeli ktoś z Was jakimś cudem nie oglądał tego filmu, to absolutnie powinien to zrobić. Teraz, natychmiast. Przestać to czytać i włączyć ten film. To wspaniałe widowisko, które trzyma się tak dobrze, jak gdyby powstało parę dni temu. Matrix przeszedł próbę czasu. Tak pod względem efektów, jak i pod względem fabuły. Choć niektóre staroświeckie monitory czy telefony komórkowe wielkości cegły mogą dziś zrobić zabawne wrażenie. Z drugiej strony: film rozgrywa się – a przynajmniej tak mogłoby się nam początkowo wydawać – na początku lat dwutysięcznych.
Science fiction zaczyna się znacznie później.
2012
2012, rok zagłady przewidzianej przez Majów! Czy mieli rację? Nadal żyjemy. Możliwe jednak, że trochę jej mieli.
2012 jest również tytułem jednego z najbardziej widowiskowych filmów o końcu świata. Za film odpowiada Roland Emmerich, ten sam, który dowiózł nam Dzień Niepodległości, Pojutrze i parę innych kawałków (m.in. hollywoodzką interpretację Godzilli, tak nawiasem całkiem niezłą). Wiecie, czego się spodziewać. Grupki superodważnych przyjaciół, rządowego spisku w tle, no i – ma się rozumieć – zagłady.
I absolutnie durnych dialogów.
Nie zmienia to faktu, że oglądanie 2012 jest frajdą. Raz – ze względu na efekty. Trącą wprawdzie lekko myszką – osiem lat to nie przelewki, każdy film by się zestarzał (no, może za wyjątkiem Obcego, Blade Runnera i… Matrixa). Ilekroć jednak widzę, jak główni bohaterowie w ostatniej chwili odbijają się od pasu startowego w dziczy Parku Yellowstone – wszystko wśród wybuchających wulkanów – znowu czuję się jak dziecko.
Film może durny, ale przyjemny.
Miasto ślepców
Czas na coś poważniejszego. Miasto ślepców to film powstały na kanwie powieści Jose Saramago, portugalskiego Noblisty z 1998 roku. Saramago zaczął pisać dość późno. Powieści zaczął wydawać zaś jeszcze później. Jeżeli jednak wątpicie, że można – to zapoznajcie się z jego historią. Książki, nawiasem, pisał wspaniałe (przeczytałem chyba wszystkie).
Miasto ślepców przedstawia wizję miasta ogarniętego – w jednej chwili – niewytłumaczalną plagą. Oto wszyscy tracą wzrok. Miasto objęte zostaje kwarantanną, a ludzie muszą sobie z tym radzić. Wizja apokalipsy przerażająco znajoma, a co najważniejsze: przerażająco poważna. Co więcej: wzbogacona o pierwiastek metafizyczny, odrobinę nieznanego, a nawet – chciałoby się powiedzieć – niewytłumaczalnego. Ten film naprawdę warto zobaczyć.
Miejcie jednak świadomość, że wchodząc w Miasto ślepców, piszecie się na całkiem inny film niż wchodząc – dla przykładu – w Resident Evil. Ten film nie jest lekki. Nie jest też raczej przesadnie przyjemny. Mnóstwo w nim brudu i mnóstwo przemocy. To świat, gdzie silniejszy bierze co chce, a inni – ci słabsi – muszą mu służyć.
Zdecydowanie warto zobaczyć.
Seksmisja
A czy Seksmisja to film o zagładzie?
Czasami lubię tak o nim myśleć. Mamy tu w końcu grupkę “przetrwańców” zamkniętych na głucho w podziemnym bunkrze. Mamy koniec populacji: no, w każdym razie pewnej jej części. Mamy też promieniowanie. Czego moglibyśmy chcieć więcej?
Dawniej Seksmisję oglądało się jak satyrę totalitarnego reżimu; parodię ustroju z lat PRL-u. Dzisiejsza młodzież patrzy jednak na to arcydzieło zupełnie inaczej. Mój młody siostrzeniec stawia go w jednej linii ze Stalkerem Tarkowskiego (ton wprawdzie inny, lecz pomyślcie o tym zestawieniu – o tematyce obu tych filmów; to, wbrew pozorom, przekaz dość bliski). Ja sam widzę w nim nadal film polityczny – w dzisiejszych czasach wciąż aktualny, czasem wręcz zaskakująco.
Dawniej film emitowano częściej. Od kilku lat w telewizji publicznej widuje się go już rzadziej. Może warto go powtórzyć, szczególnie w czasach przed wyborami?
Truposze nie umierają
I proszę: najnowszy film Jima Jarmuscha. Na Techsetterze doczekał się nawet osobnej recenzji (dodam: mojej). I myślę, że warto się z nim zapoznać.
Dlaczego? Po pierwsze – ponieważ Truposze nie umierają to jeden z najciekawszych filmów o zombie, jakie kiedykolwiek oglądałem. Tak, kolejny film o zombie, ale – całkiem niedorzeczny. Inny niż wszystko co widzieliście. Na zmianę: poważny (śmiertelnie) i niepoważny (też śmiertelnie). Popkulturowy i alternatywny. Bardzo trudno o nim mówić, nie wpadając w ogólniki.
Po drugie – ponieważ jest dobrym filmem. Fani Jarmuscha go wprawdzie nie lubią (jest zaskakująco nie-Jarmuschowy – przynajmniej z pozoru). Mogą go natomiast polubić jego anty-fani. Niezależnie od wszystkiego: jest dobry choćby przez wzgląd na obsadę. Bo w roli zombiaków nie osadzono tutaj przypadkowych stażystów. O nie; przeciwnie. Jest to prawdziwie gwiazdorska obsada. I ta obsada robi robotę.
(Iggy Pop niewątpliwie czekał na tę rolę od wieków.)