Dokładnie dwadzieścia lat temu, 31 marca 1999 roku (czasu amerykańskiego, w Polsce był właśnie Prima Aprilis), premierę miał Matrix – film, który zmienił oblicze kinowego science-fiction i na stałe zagościł w annałach popkultury.

Miałem wówczas dziesięć lat. Nie sposób opowiedzieć, jakie wrażenie zrobił na mnie ten film (a po nim – świetny Animatrix). Było to jedno z moich pierwszych spotkań z czymś, co można nazwać cyberpunkiem; początek fascynacji, którą żywię do dziś. (Czemu dałem zresztą wyraz w osobnym artykule.) Do dzisiaj wierzę, że żyjemy w Matrixie. W takim czy innym – żyjemy w Matrixie.

 

 

Niestety. Kolejne filmy braci Wachowskich (a dzisiaj już sióstr) nie zdołały przebić tej wybitnej produkcji. Drugiej części Matrixa niemal nie da się oglądać – i to nawet jeśli przyjąć, jak określił to jeden z moich znajomych, że jest to „film o technikach karate”. Z częścią trzecią da się żyć, trudno jednak określić ją mianem wybitnej. Jest jednak porządnym zwieńczeniem trylogii. Gorszym od Powrotu Jedi; na poziomie Zemsty Sithów*.

Jak by nie było: Matrix zdefiniował język całego pokolenia. Dał nowe narzędzia wyrazu osobom, które nie były w stanie wyrazić swoich egzystencjalnych niepokojów. Czy żyjemy w Matrixie? Żyjemy w Matrixie. Wolicie czerwoną czy niebieską pigułkę?

 

 

*Bądźmy jednak fair. Braciom (podówczas: bratu i siostrze) Wachowskim udało się nakręcić jeszcze jedno arcydzieło. Mówię, oczywiście, o Atlasie Chmur. Choć może być to raczej zasługą Davida Mitchella – autora książki, na podstawie której napisano scenariusz, nominowanej, nawiasem mówiąc, do Nagrody Bookera (co powieściom science-fiction zdarza się niezwykle rzadko). Bo choć Jupiter Ascending to doświadczenie, które wspominam całkiem dobrze, to głównie dlatego, że oglądałem to w przyjemnym towarzystwie. Sam film nie robi dobrego wrażenia.