Gros turystów odwiedzających Indie nie wystawia nosa poza tzw. „złoty trójkąt”, którego jednym z narożników jest, obowiązkowa na niemal każdej trasie, Agra, miejscowość, w której znajduje się jeden z tzw. nowych cudów świata, czyli Taj Mahal. Nie będę się rozpisywał o samym obiekcie, który jest oczywiście piękny, a jego kunszt zaprojektowania oraz wykonania robi duże wrażenie, ale informacje o nim są tak łatwo dostępne, że każdy, kto zechce bez trudu wszystkiego się dowie. Mnie w podróżach zawsze bardziej fascynują ludzie niż miejsca. Oczywiście mam świadomość, że miejsca nie pozostają bez wpływu na ludzi, ale w tej krótkiej relacji z pobytu w Agrze chcę się jednak skupić wyłącznie na ludziach.

Indie to kipiący tygiel, w którym znaleźć można niemal wszystko. Żyją tam we względnej zgodzie, której reszta świata może tylko pozazdrościć, wyznawcy buddyzmu, hinduizmu, muzułmanie i chrześcijanie różnych zgromadzeń. Na pierwszy rzut oka, widząc rzeki ludzi na ulicach, trudno rozróżnić kto jakiego jest wyznania. Dopiero kilkudniowy pobyt pozwala na jako takie wyrobienie oka, ale w sumie katalogowanie ludzi pod kątem religii to najwyraźniej przypadłość ludzi Zachodu i świata arabskiego – w Indiach, mam wrażenie, nikt do tego na co dzień żadnej wagi nie przykłada.

Żeby wygodnie i bezpiecznie poruszać się po Indiach najlepiej jest znaleźć sobie kierowcę z samochodem. Wystarczy po przylocie porozmawiać z pierwszym człowiekiem, który nas zaczepi o taxi, następnie ponegocjować i najpewniej dojdzie się do porozumienia. Za zupełnie racjonalną opłatą można przykleić nos do szyby i podziwiać widoki, podczas gdy lokalny kierowca zajmuje się pokonywaniem ruchu ulicznego, który jest dla Europejczyka kompletnie niezrozumiały. Można także wynająć w New Delhi samochód, ale zdecydowanie odradzam takie posunięcie. O ile jeszcze autostradę do Agry da się pokonać bez większych niespodzianek (trzeba tylko zwracać uwagę na ludzi i zwierzęta przechadzających się tu i tam), o tyle jazda po jakimkolwiek mieście lub innych lokalnych drogach zakończy się najprawdopodobniej zatrzymaniem na poboczu i płaczem lub rozpaczliwą ucieczką w pola.

Ruch w Indiach przypomina ruch w mrowisku, wszyscy pędzą w znanym sobie kierunku, nikt nikogo nie potrąca, ale też nie zwraca na innych uczestników ruchu specjalnej uwagi, po prostu wciska klakson i pędzi w swoją stronę. Limity prędkości? To pojęcie nieznane. Znaki drogowe? Hmm… kto by sobie tym głowę zawracał? Kontrole drogowe? Owszem, czasem na check-pointach, ale mimo przejechania wielu kilometrów nigdy nie spotkałem żadnej kontroli radarowej, czy sprawdzania dokumentów.

Nie mogę się oprzeć refleksji, że przeciętny indyjski kierowca zebrałby w Polsce komplet punktów karnych po mniej więcej 10 minutach jazdy i w tym czasie zdążylibyśmy się jeszcze załapać na grubszą awanturę lub mordobicie z udziałem innych kierowców, ale ten system tam działa i nikt się na nikogo nie denerwuje, ani nie wyzywa od idiotów. Wypadków drogowych jest stosunkowo niewiele, choć oczywiście także się zdarzają.

 

 

Kiedy już dogadacie się z kierowcą, rozsiądźcie się wygodnie w fotelu i podziwiajcie to, co się będzie działo wokół auta. Nasz kierowca o indyjskim imieniu, którego nie byłem w stanie zapamiętać, więc na potrzeby tego tekstu nazwę go Prabaker, znał angielski w stopniu umożliwiającym podstawową komunikację. Po paru minutach jazdy, kiedy zadając mu pytanie o długość przejazdu do Agry dowiaduję się, ile miesięcznie zarabia, dochodzę do wniosku, że nie ma sensu próbować pogłębiać rozmowę. Ograniczam się zatem do zadawania prostych pytań, na które z reguły pada odpowiedź „yes, sir” lub ewentualnie „no problem, sir”.
– Do której jest otwarty Taj Mahal?
– Yes, sir.
– Zdążymy dojechać?
– No problem, sir.

Aha, no problem? Widzę w nawigacji, że przed nami ok. cztery godziny jazdy, spoglądam na zegarek, jest prawie 13. Sprawdzam w Internecie – wpuszczają do 17. Coś jakby na styk, no ale… no problem, sir. Czyli jedziemy. W trakcie jazdy zerkam co jakiś czas w Google Maps i widzę, że czas się kurczy, pytam więc Prabakera:
– Na pewno dojedziemy?
– No problem, sir.

Po czym widzę, że, jakby wyrwany z zadumy, wyraźnie dociska gaz. Mniej więcej o 16:40 dojeżdżamy do granic Agry. Na pierwszym rondzie do auta podchodzi elegancko ubrany, w garniturowe spodnie i karmazynową koszulę, gość i po zamienieniu dwóch zdań z kierowcą pakuje się do samochodu.
– O co chodzi?
– No problem, sir. Local guide.
– A po co nam “local guide”?
– Yes, sir. It’s OK.

No dobra, skoro tak, to zwracam się do “local guide’a”:
– Zdążymy wejść do Taj Mahal?
Na co ten odpowiada, zupełnie dobrą angielszczyzną:
– Mamy bardzo mało czasu, ale ja wszystko załatwię, musimy się spieszyć. Jak wysiądziemy z auta idźcie za mną, tylko szybko.

Skoro tak, to niech będzie. Nie ma co dyskutować, szybko w Indiach nauczyłem się, żeby nie walczyć z nurtem, tylko dać się nieść. Wysiadamy pod bramą prowadzącą do kompleksu i nasz „local guide” wyrywa do przodu marszem, którego nie powstydziłby się mistrz Robert Korzeniowski. Po paru sekundach usadza nas w elektrycznej odmianie tuktuka i pędzimy w stronę kas. Przy kasach pobiera od nas pieniądze i na chwilę znika z horyzontu. Przez moment czujemy niepokój, czy przypadkiem nie zostaliśmy naciągnięci, ale nie, zaraz wraca, wręcza bilety, wciska w ręce po butelce wody mineralnej i rzuca:
– We must hurry. Follow me.

 

 

Pędzimy niemal biegiem, przechodzimy przez labirynt bramek, nie nadążamy nawet za bardzo zaobserwować co się dzieje, ale po kolejnych paru chwilach i kontrolach bezpieczeństwa stoimy już za bramą kompleksu Taj Mahal. „Local guide” rzuca:
– OK, teraz mamy czas. Do 17 trzeba wejść, a później można się już nie spieszyć.

Rozluźniamy się, rozglądamy dookoła, widzimy setki turystów, niemal bez wyjątku wszyscy ze smartfonami w ręku trzaskają zdjęcia wszystkiemu co ich otacza. Ale nasz „local guide” spogląda na te rzesze z pogardą i mówi:
– Pokażę Wam najlepsze spoty do robienia zdjęć, za mną.
– Yes, sir – odpowiadamy.

 

 

Znowu niemal biegniemy, zbliżamy się do tłumu ludzi, których „local guide” w jakiś cudowny sposób rozstawia po kątach robiąc nam przejście i ustawia nas w pierwszym spocie. Nawet nie wiem, jak to się stało, że trzyma w rękach nasze smartfony i ustawia nas do zdjęć.
– Podnieś rękę… Tak… Wyżej… Niżej… Przesuń się w lewo, w prawo, OK, no problem, smile.

Zdjęcia lecą seriami, niemal biegiem przemieszczamy się po kompleksie pędząc od spotu do spotu. Po paru chwilach zaczynamy się bawić tą sytuacją, a jeszcze kilka chwil później niemal zwijamy się ze śmiechu. Nie wiem jak nasz przewodnik to robi, ale ludzie przed nami rozstępują się niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem i po mniej więcej 15 minutach każdy ma w pamięci telefonu pełną sesję zdjęciową, i już stoimy przy samym wejściu do głównego gmachu Taj Mahal, oczywiście doprowadzeni tam krótszą drogą niż reszta turystów.

 

 

Wchodzimy do środka, krótka opowieść o tym co widzimy i wychodzimy na zewnątrz w doskonałych humorach. Wtedy wreszcie znacząco zwalniamy tempo i zaczynamy się głośno śmiać z tego, co się właśnie wydarzyło zmierzając spacerowym krokiem w kierunku wyjścia. Nie znajduję szczególnej frajdy w odwiedzaniu tzw. „must see”, raczej zawsze poszukuję czegoś unikalnego poza utartymi szlakami, ale po doświadczeniu z naszym „local guide” mogę zdecydowanie powiedzieć, że jeśli już zwiedzać takie miejsca, to ten styl odpowiada mi najbardziej.

 

 

Na koniec przewodnik, zapakowawszy się z nami do auta, rzuca w hindi parę słów do kierowcy i wiezie nas jeszcze do lokalnego sklepu ze szlachetnymi kamieniami. Taka widać umowa z właścicielem, gdzie za dowóz klientów zapewne dostaje swoją prowizję. Sklepikarz dwoi się i troi, żeby pięknymi opowieściami wcisnąć nam biżuterię, ale po paru chwilach przerywamy mu wywód i grzecznie przepraszając oznajmiamy, że handlu dzisiaj nie będzie.
Rozliczamy się uznaniowym napiwkiem z „local guide” i ruszamy w drogę powrotną do New Delhi.

Tak oto pierwszy dzień w Indiach przyniósł kilka ważnych lekcji, które bardzo pomogły w dalszym zwiedzaniu tego wyjątkowego kraju. Po pierwsze – nie walcz z tym, co się dzieje, odpuść i płyń z nurtem. Po drugie – zaufaj ludziom, którzy się pojawiają na twojej drodze, bądź czujny, ale nie nieufny. I po trzecie, chyba najważniejsze – yes, sir, no problem, sir. OK?

Współorganizator wyprawy: Legal Nomadswww.legalnomads.pl