Jak zawsze, zaczęło się bardzo niewinnie. Zlecenie, które James Farrar otrzymał tego piątkowego wieczoru niczym nie różniło się od innych: trzy podpite pasażerki wracające z Canary Wharf do domu; nic naprawdę niezwykłego, ot, typowy początek weekendu w życiu jednego z kierowców Ubera.

Kto mógłby przypuszczać, że sprawy wymkną się spod kontroli tak szybko i doprowadzą do czegoś takiego? Kiedy auto zatrzymało się na światłach, jedna z pasażerek otworzyła drzwi i zwymiotowała na jezdnię; w odpowiedzi Farrar poprosił ją, by wysiadła. Po krótkiej awanturze kobiety postanowiły wezwać innego kierowcę. Jednak Farrar czuł się w obowiązku przestrzec go przed przyjęciem tego zlecenia. Szybko zaczęły padać wyzwiska; w obawie przed utratą kontraktu z Uberem na skutek późniejszej skargi pasażerek Farrar zdecydował się nagrać wszystko telefonem. Jedna z kobiet zaczęła wyzywać go od „zboczeńców”; to właśnie wtedy do awantury przyłączył się inny uczestnik ruchu – mężczyzna znacznie przewyższający kierowcę pod względem rozmiarów i, prawdopodobnie, tężyzny fizycznej.

Farrar odpuścił; szybko wycofał się do swojego samochodu. Jedna z kobiet poszła za nim. Pod wpływem emocji i alkoholu postanowiła wyładować swoją złość na masce auta.

Wkrótce pojawiła się policja.

James Farrar, Yaseen Aslam i UPHD

Od tego czasu minęły trzy lata; rzecz miała miejsce w 2015 r. Obecnie James Farrar jest niemalże celebrytą – podobnie jak inny były kierowca Ubera, dużo lepiej znany szerszej publiczności Yaseen Aslam. To właśnie za sprawą ich pozwu sądowego przyszłość Ubera w Wielkiej Brytanii (a co za tym idzie – w całej Europie) stanęła pod ogromnym znakiem zapytania.

Historia Yaseena Aslama nie różni się bardzo od historii Jamesa Farrara – i przypomina historię dziesiątek innych kierowców Ubera. W teorii wszyscy pracujący dla Ubera kierowcy są tak naprawdę podwykonawcami – samozatrudnionymi mikro-przedsiębiorcami prowadzącymi własne miniaturowe firmy taksówkarskie. Zgodnie z oficjalną narracją tej firmy, Uber jest jedynie platformą łączącą ich z potencjalnymi klientami: nie tyle firmą taksówkarską, co technologiczną, w pełni dojrzałym kalifornijskim startupem oferującym dostęp do innowacyjnej aplikacji. Nie zatrudnia kierowców; w myśl podstawowej zasady ekonomii dostępu (zwanej również „ekonomią dzielenia się” bądź „gig-ekonomią”) umożliwia im odzyskanie kontroli nad własną karierą – oraz własnymi zobowiązaniami podatkowymi. Z freelancerów czyni niezależnych przedsiębiorców; z pracowników – potencjalnych pracodawców.

W praktyce jednak narracja ta jest bardzo często kwestionowana – i to nie tylko przez „zepsutych prawników” czy „nie do końca uczciwych lobbystów” korporacji taksówkarskich, ale również… przez samych kierowców. Nie ma w Unii Europejskiej państwa, w którym temat Ubera nie byłby przynajmniej kontrowersyjny; nigdzie jednak sprawa nie zaszła tak daleko jak w Wielkiej Brytanii. Tam zaś stało się to głównie za sprawą Aslama i Farrara – i założonej przez nich organizacji UPHD (United Private Hire Drivers, w wolnym tłumaczeniu: Wspólnota Szoferów do Wynajęcia). Ich zdaniem kierowcy Ubera nie są żadnymi przedsiębiorcami: są zwyczajnymi pracownikami. I tak jak wszyscy pracownicy, mają prawo do płatnych urlopów, opieki zdrowotnej czy systemu premiowego. O urlopach macierzyńskich nie wspominając.

Jak wypowiada się na ten temat Yaseen Aslam? Jego wypowiedzi można posłuchać na nagraniu poniżej:

James Farrar i Yaseen Aslam vs. Uber SV. Marzec 2015 r. – Sierpień 2018 r.

Problemy zaczęły się, kiedy policja poprosiła Jamesa Farrara o podanie danych jego trzech pasażerek. Ku zdziwieniu funkcjonariuszy, kierowca nie znał nawet ich imion; Uber nie udostępniał takich informacji. Próby uzyskania tych danych przez samego Farrara spełzły na niczym; firma odmówiła też udzielenia ich policji (powołując się – zresztą słusznie – na regulacje dotyczące ochrony danych osobowych). Konieczne okazało się pozyskanie nakazu sądowego.

Niedługo potem James Farrar skontaktował się z londyńską firmą prawniczą Leigh Day. Wspólnie z Yaseenem Aslamem postanowili wytoczyć Uberowi proces. Postępowanie firmy nie zgadzało się z ich rozumieniem etyki pracy. Pracujący dla Leigh Day prawnicy wielokrotnie stawali po stronie jednostek w prawnych bataliach z korporacjami – nierzadko wygrywając dla nich wielomilionowe odszkodowania i doprowadzając do autentycznie istotnych zmian w prawie pracy. Ich zdaniem umowy zawierane przez Ubera z kierowcami pracującymi na terenie Wielkiej Brytanii były niezgodne z brytyjskim prawem; kierowcy ci byli samozatrudnionymi przedsiębiorcami jedynie z nazwy. W rzeczywistości niczym nie różnili się od regularnych pracowników, a Uber kontrolował sposób i zakres ich pracy w sposób podobny do tego, w jaki pracodawcy kontrolują pracę swoich pracowników (choć za pośrednictwem innych środków).

Do opinii tej przychylił się brytyjski Sąd Pracy (Employment Tribunal). Wyrok wydano 28 lutego 2016 r., a Aslam i Farrar uznani zostali za pracowników [workers], nie przedsiębiorców; to dawało im prawo do minimalnych zarobków o określonej wysokości, a także wszystkich wymienionych wcześniej benefitów: urlopów wypoczynkowych i zdrowotnych, ubezpieczeń etc. Wyrok nie precyzował przy tym, czy Uber jest firmą taksówkarską, czy technologiczną. Nie odpowiadał też w sposób jednoznaczny na pytanie o dokładny charakter relacji pomiędzy kierowcami a Uberem.

Niedługo potem sprawa trafiła do sądu apelacyjnego; w listopadzie 2017 r. apelacja Ubera została jednak odrzucona, a wyrok Sądu Pracy podtrzymany. W międzyczasie powstało UPHD, a sprawą zaczęło interesować się coraz więcej kierowców. Wielu z nich otwarcie wyrażało swoje niezadowolenie z zastanego stanu rzeczy.

Wywiad z Alsmamem i Farrarem z BBC Breakfast przeprowadzony po wygranym w listopadzie 2017 r. procesie obejrzeć możemy poniżej:

 

Na chwilę obecną sprawa ponownie trafiła do sądu. Aslama i Farrara reprezentuje znana firma prawnicza BWB (Bates Wells Braithwaite); Leigh Day prowadzi osobną sprawę na rzecz parudziesięciu innych kierowców. Od wyników postępowania zależy bardzo wiele: nie tylko przyszłość ekonomii dostępu w Wielkiej Brytanii (a prawdopodobnie również reszcie Europy), ale również rozumienie tego, czym są tak naprawdę firmy technologiczne. Oraz, być może, regulujące to przepisy prawne.

Jeżeli Aslam i Farrar uznani zostaną za pracowników…

Jeżeli Yaseen Aslam i James Farrar uznani zostaną za zatrudnionych przez Ubera pełnoprawnych pracowników, to może oznaczać to dla tej firmy ogromne problemy. Choć prawo pracy w każdym z państw Unii Europejskiej jest inne, wiele z podnoszonych przez Aslama i Farrara argumentów może znaleźć swoje przełożenie na lokalne realia. A jeśli nawet nie, to z pewnością znajdzie posłuch wśród niezadowolonych kierowców i reprezentujących ich związków zawodowych. Jest tylko kwestią czasu, aż sytuację tę postanowią wykorzystać wspomniani już wcześniej prawnicy i lobbyści korporacji taksówkarskich.

Dla ekonomii dostępu mogłoby oznaczać to prawdziwy cios. W zależności od lokalnych regulacji konsekwencje takiej decyzji mogłyby odczuć – w mniejszym lub większym stopniu – wszystkie firmy technologiczne oferujące użytkownikom dostęp do platformy łączącej ich ze specjalistami i pobierające od wynagrodzenia specjalisty określonej wielkości opłatę. Od Deliveroo po Znanego Lekarza – wyrok mógłby odbić się na wszystkich. Najbardziej ucierpieliby przy tym najmniejsi gracze i dopiero co rozwijające się startupy. Niezależnie od branży, platformy łączące pracowników z klientami i pracodawcami znalazłyby się w poważnych opałach.

Trudno przy tym ocenić, o jakiej skali problemów mówimy. Czy jeśli Uber zostanie uznany za firmę taksówkarską, a nie technologiczną, to AirBnb będzie można uznać za firmę hotelarską, a Deliveroo za firmę kurierską? Co będzie z podobnymi platformami obsługującymi restauracje w kwestii dostawy jedzenia do domu (takimi jak, nie przebierając, Uber Eats)? Albo startupami działającymi w mniejszych niszach branży usługowej – takimi jak choćby polskie Pozamiatane? Jaki los czeka internetowe marketplaces: eBay, Amazon, polskie Allegro? Wszystko to będzie zależeć od umów, jakie firmy te podpisują z realizującymi usługi specjalistami. Te zaś z pewnością natychmiast znajdą się pod lupą prawników ich konkurencji. A sądy, jak wiadomo, w każdym kraju są inne. I kierują się innymi zasadami.

Wypowiedzi Jamesa Farrara z 12 listopada 2017 r. na temat wygranego procesu apelacyjnego z Uberem posłuchać można poniżej. Farrar przedstawia swoje argumenty w sprawie statusu Ubera jako spółki technologicznej:

A co, jeżeli Aslam i Farrar *nie zostaną* uznani za pracowników?

Jeżeli natomiast Yaseen Aslam i James Farrar *nie zostaną* uznani za zatrudnionych przez Ubera pełnoprawnych pracowników, to może to oznaczać zgoła innego rodzaju problemy. Problemy te dotkną początkowo tylko brytyjczyków; z czasem jednak mogą przenieść się również na mieszkańców pozostałych państw Europy.

Jeżeli Uber uznany zostanie za firmę technologiczną, a nie taksówkarską, to co stoi na przeszkodzie, by podobnych firm stworzyć setki? Czy nie powstaną z czasem platformy łączące kelnerów z restauracjami, piekarzy z piekarniami, księgarzy z księgarniami, ekspedientów ze sklepami, programistów z software house’ami, nauczycieli języków z prywatnymi szkołami, a pracowników akademickich z prywatnymi uczelniami? Takie firmy już istnieją. A tego rodzaju adaptacji może podlegać właściwie każdy rodzaj pracy: nieważne, czy mówimy o zadaniach wykonywanych w systemie zmianowym, czy przez pracujących w elastycznych godzinach „wolnych strzelców”. Co ochroni pracowników przed nieuczciwymi praktykami zatrudniających? Czy firmy technologiczne stojące za takimi platformami wezmą ich pod swoją opiekę, zapewniając wszelkie niezbędne przywileje i benefity? A może pozostawią ich samym sobie? A jeśli rzeczywiście pozostawią – to do jakiego stopnia ci pracownicy będą mogli polegać na pomocy związków zawodowych? I co z tymi krajami, gdzie działalność związków również jest ograniczona? Ilu z nas stać na prawników i walkę sądową z międzynarodową korporacją?

Problem jest niewątpliwie bardzo poważny. Nie pierwszy raz zresztą procesy sądowe zwracają naszą uwagę na fakt, że libertariańskie marzenia wizjonerów z Doliny Krzemowej realizowane są kosztem praw zwykłego pracownika. Owszem, gig-ekonomia ma dobre strony; nie trudno wyobrazić sobie, że jako kelner mógłbym chcieć pracować w więcej niż jednej restauracji jednocześnie, organizując sobie dzień pracy według własnych preferencji. Dostęp do platformy czy aplikacji, która mogłaby mi to ułatwić, z całą pewnością byłby zaletą. Nie chciałbym jednak, by odbywało się to kosztem moich płatnych urlopów czy dostępu do szeroko rozumianej pomocy lekarskiej, o innych kwestiach nie wspominając. Jeżeli twórcy danej platformy biorą na siebie weryfikację moich kompetencji jako specjalisty, to czy nie powinni również zadbać o weryfikację uczciwości pracodawcy – albo *narzucić mu* w tej materii określone standardy? I co w takim razie z konkurencją pomiędzy samymi platformami? Co wybierze przedsiębiorca, który stanie przed wyborem: platforma oferująca pracę specjalistów taniej i bez poszanowania ich praw kontra platforma oferująca pracę specjalistów drożej i zapewniająca im wszelkie istotne przywileje?

Kierunek: chaos

Sprawa Ubera pokazuje, że nawet z pozoru codzienne zdarzenia mogą mieć poważne konsekwencje. Jak długa droga dzieli zakrapianą alkoholem piątkową imprezę na Canary Wharf w Londynie od redefinicji reguł rządzących ekonomią dostępu w Wielkiej Brytanii i reszcie Europy? To pytanie niepokoi – ale zarazem daje nadzieję. Czy drogę tę można przebyć taksówką? Warto zmierzyć się z tą myślą.

Rozstrzygnięcie sądowego sporu Yaseena Aslama i Jamesa Farrara z brytyjskim Uberem z pewnością będzie mieć dalekosiężne konsekwencje. Ekonomia dostępu może być przyszłością rynku pracy, ale generowane przez nią problemy nie stają się przez to ani mniej ważne, ani mniej naglące; jest dokładnie wprost przeciwnie. Na ile problemy te wynikają z faktu, że nowe technologie zawsze wyprzedzają zastany porządek prawny, a na ile są kwestią zwykłej chciwości – to każdy z nas musi rozważyć już sam.