Dla wielu fanów The Last of Us wczorajszy dzień miał być małym świętem. Premiera remake’a jednej z najbardziej uznanej gry w historii konsol Sony wylądowała na PC w unowocześnionej wersji, a kupić ją można zarówno na Steamie, jak i sklepie Epic Games. No i co? No i jajco, drodzy Państwo, gdyż gracze pecetowi po raz kolejny otrzymali na premierę produkcję, która dla wielu jest niegrywalna.

Ten rok dla posiadaczy gamingowych pecetów nie jest póki co zbyt dobry. Zresztą, nie tylko ten, bo chcąc odkręcić swój kurek z żalami mocniej, wrócę sobie wspomnieniami do grudnia. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem graczy uraczono bowiem długo wyczekiwanym The Callisto Protocol oraz next-genową aktualizacją do Wiedźmina 3: Dziki Gon, której największą wartością dodaną, oprócz implementacji wielu popularnych modów graficznych, był ray tracing. I co? Idzie Wielkanoc, więc pewnie się ucieszycie, że kolejne jajco! Parokrotnie przekładana aktualizacja do „Wieśka” pod kątem optymalizacji na PC leżała i kwiczała (do dzisiaj zresztą nie jest idealnie, chociaż lepiej), podobnie zresztą The Callisto Protocol.

Jadziem dalej, bo już w styczniu gracze otrzymali Forspoken – grę wyprodukowaną przez Luminous Productions oraz wydaną przez Square Enix, która została zjechana przez graczy i recenzentów na wielu płaszczyznach, ale w wersji na komputery osobiste znowu zabrakło szlifów przy testowaniu i optymalizacji. W efekcie, nabywcy za 339 zł na premierę otrzymali grę zabugowaną, kiepsko zoptymalizowaną i pełną niedoróbek. Jajco numer trzy.

Przyszedł luty i przyniósł ze sobą między innymi Hogwarts Legacy, Atomic Heart, Returnal oraz early access Sons of the Forest. I akurat w przypadku tych największych premier lutego – było naprawdę dobrze, chociaż i te gry nie uniknęły jakichś technicznych niedoróbek. Zdarzały się bugi i glitche, nieco marudzono, że Hogwarts Legacy mogłoby działać lepiej, ale koniec końców były to sumiennie sprawdzone gry. Nie oszukujmy się – drobne niedoróbki w świecie gier wideo są, były i będą. Grunt, aby nie psuły doznań płynących z gry, a twórcy wyciągnęli szybko wnioski ze swoich potknięć.

Sons of The Forest natomiast to przykład, że nawet kupując grę we wczesnym dostępie, można czerpać z niej kupę frajdy, zaś sama produkcja już na tym etapie może prezentować wysoką jakość pod kątem optymalizacji, która jest przecież jednym z ostatnich szlifów przed premierą gry. A żeby jeszcze bardziej dopiec segmentowi AAA, to trzeba wiedzieć, że symulator przeżycia w lesie pełnym kanibali i mutantów do rangi triple-A nie aspiruje…

No i przyszedł marzec, a wraz z nim Wo Long: Fallen Dynasty. Tam również gracze zderzyli się z licznymi przycinkami nawet na bardzo mocnych konfiguracjach. Dla tych, co nie wiedzą – Wo Long: Fallen Dynasty to soulslike i składa się w dużej mierze z wymagających, ciężkich potyczek i walk z bossami. A kto w jakiegokolwiek soulslike’a grał, ten wie, że o życiu i śmierci mogą tam decydować ułamki sekund. Na przykład takich, co to wybiły gracza z rytmu, bo mu „ścięło” animację i nie zdążył w odpowiednim momencie zrobić uniku lub sparować ciosu… Zresztą, pecetowy port Elden Ringa krótko po premierze miał podobny problem. Na konsolach gra śmigała aż miło.

 

The Crash of Us: Part I

Wczoraj zaś, 28 marca, zadebiutował remake The Last of Us, który otrzymał podtytuł Part I. Dla wielu była to najważniejsza premiera pierwszego kwartału 2023 roku. Serial od HBO zrobił kapitalny podkład pod premierę gry, która po raz pierwszy miała trafić do graczy pecetowych. Co z tego wynikło?

 

 

Na forach poświęconych grze, w tym na Steamie, gracze masowo narzekają na wydajność oraz stabilność gry. Na ten moment na platformie większość recenzji gry jest negatywna, a zakup odradzany. Tylko 33% użytkowników poleca grę. Newsy na branżowych portalach także skupiają się przede wszystkim na fatalnym stanie technicznym produkcji. Fakt, że jest to bardzo ładna produkcja pod kątem audio-wizualnym schodzi na plan dalszy.

Opublikowane przez Naughty Dog wymagania sprzętowe, dla wielu, w tym mnie, wyssane z palca i kosmosu (zresztą już wtedy pojawiały się pierwsze opinie, że jest to tak zwany „dupochron” – zarzuty o kiepską optymalizację zawsze będzie można „odbić” w stronę graczy, którzy nie mają high-endowych specyfikacji w swoich pecetach), zdaniem części graczy nie wystarczają, „blaszaki” się grzeją i wyją z przemęczenia, shadery nie chcą się załadować, a żeby to całe danie kiepskiego przygotowania gry do wydania oblać jeszcze jakimś sosikiem, to pojawiają się także relacje o częstym wywalaniu gry do pulpitu. Jak donoszą gracze, zarządzanie przez grę zasobami procesora, RAM-u i karty graficznej kuleje na całej linii. Gracze prześcigają się w porównywaniu tej premiery do innych katastrof ostatnich lat, w tym Cyberpunka 2077. Generalnie – jest kiepsko. Chociaż nie brakuje także opinii, że jest elegancko, nie ma crashy i po ok. godzinnej instalacja shaderów nawet da się grać.  

Wymagania sprzętowe The Last of Us: Part I do niskich nie należą. A i tak nie wystarczają…

To jednak nie produkcja CD Projekt RED powinna być podawana za przykład skopanego portu z konsoli na PC w tym kontekście, a Batman: Arkham Knight. Dlaczego wracam aż do 2015 roku? Ano dlatego, że pecetowym portem TLoU: Part I zajęło się to samo studio: Iron Galaxy. Mało tego, to samo studio zajmowało się także pecetowym portem Uncharted, który jak się okazało swoje problemy miał, ale jednak nie była to skala, jaką widzimy teraz w przypadku The Last of Us: Part I. Żeby jeszcze podkręcić wkurzenie graczy, warto przypomnieć, że pierwotnie remake miał ukazać się 3 marca, ale Naughty Dog przesunęło premierę o niespełna miesiąc w trosce o dopracowanie techniczne tytułu. No to dopracowali…

 

Coś dobrego na osłodę

Żeby nie było jednak, że tylko marudzę – pierwsze trzy miesiące 2023 roku przyniosły kilka tytułów, które pokazują, że można troszczyć się o gracza. Otrzymaliśmy dwa doskonałe, kompletne remake’i: Dead Space oraz Resident Evil 4 Remake. Obie produkcje trafiły nie tylko w gusta weteranów, którzy świetnie pamiętają pierwotne wersje obu tytułów, ale też nowej generacji graczy, co może wydawać się niemałym sukcesem. No i jest jeszcze, o zgrozo! Atomic Heart, z którym wiązały się liczne kontrowersje związane przede wszystkim z rosyjskimi korzeniami studia Mundfish. Tyle tylko, że jak na ironię, Atomic Heart okazał się na premierę dopracowany i bardzo dobrze zoptymalizowany, a także otrzymał bardzo dobrą, pełną polską lokalizację, podobnie zresztą jak Dead Space. Niestety, Capcom po raz kolejny zapomniał o nadwiślańskich fanach marki Resident Evil i polscy gracze nie otrzymali chociażby spolszczenia kinowego. Szkoda.

 

 

 

Remeber, no preorders!

W kontekście wczorajszej premiery powiem i przypomnę Wam jedno, szczególnie młodsi niech posłuchają starszego kolegi – NIE KUPUJCIE PREORDERÓW NA LITOŚĆ BOSKĄ! W swoim życiu miałem do czynienia wyłącznie z dwoma preorderami oraz zakupem jednej gry w wersji przedpremierowej. Tym zamówieniami przedpremierowymi były dwie produkcje od rodzimego CD Projektu: Wiedźmin 3: Dziki Gon (nie żałuję) oraz Cyberpunk 2077, przy czym na tę drugą nie wydałem ani złotówki, gdyż był to urodzinowy prezent. Ale nie oszukujmy się – pewnie i tak bym kupił. I frustrował niemiłosiernie, bo wiadomo jak to z premierę CP2077 było. Jedyną zakupioną grą w fazie bety (w której zresztą po dziś dzień gra się znajduje i końca tego stanu rzeczy nie widać) jest Escape form Tarkov. Czy tego zakupu żałuję? Z jednej strony nie, bo grało mi się kapitalnie (czas przeszły stąd, że od dawna gry od Battlestate nie uruchamiałem. Ale pewnie do niej wrócę za jakiś czas, bo trochę się pozmieniał i doszła nowa mapa, której jeszcze nie ograłem). Z drugiej – ta gra jest w zamkniętej becie od… 2017 roku. I końca nie widać.

Sporo o tym pisałem, kiedy wylewałem swoje żale na Cyberpunka 2077 właśnie. Po prostu nie! Nie kupujcie czegoś, nie wiedząc dokładnie za co płacicie. Koniec i kropka. Poczekajcie na opinie graczy, na recenzje, wytrzymaliście miesiąc dodatkowego oczekiwania? To wytrzymacie i tę dodatkową dobę! Żyjemy w czasach, gdy nie trzeba kupować niczego w ciemno. Przewalczcie tę chęć posiadania jeszcze przez moment. Jaki jest sens w tym, żeby miesiącami czekać na upragnioną produkcję tylko po to, żeby w dniu premiery okazało się, że trzeba czekać jeszcze kilka tygodni (i to tak w bardziej optymistycznym wariancie), żeby w ogóle czerpać jakąkolwiek przyjemność z grania? Zapłaciliście chyba za coś innego, co nie? Za gotowy produkt! Dostaliście zaś wersję beta albo w skrajnych przypadkach pre-alfa. 

 

 

Wybaczcie, nie potrafię pojąć fenomenu kupowania preorderów. Być może moja metryka to sprawia, być może szacunek dla pieniądza, a być może fakt, że jakoś tak nie do końca lubię być robiony w konia, tym bardziej za moją kasę. Jeszcze rozumiem inwestycję w wydania kolekcjonerskie. Jakiś pasjonat gier chce mieć fajną figurkę albo inny gadżet, album z grafikami w wersji fizycznej czy inny bajer? Ależ proszę! Ale żeby kupować preorder tylko po to, żeby mieć jakąś skórkę w grze single player? Albo broń lub zbroję, która po paru godzinach nadaje się do utylizacji, bo szybko znajdziecie lepsze wyposażenie? Znowu – jestem w stanie zrozumieć, że ktoś chce się w ten sposób wyróżnić w grach sieciowych. Wiadomo, tam jak w życiu – fajnie jest czasem się pokazać. Ale w „singlu”?

Nie chciałbym, aby moje utyskiwania zostały potraktowane jako próba mówienia innym, co mają robić z pieniędzmi. Nie, nie moja sprawa. Bardziej skupiam się na tym, że od lat mówi się, że branża gier wideo jest zepsuta i tak jak jeszcze parę lat temu całą winę za taki stan rzeczy zrzucano na karb deweloperów i wydawców, tak dzisiaj za winowajców uznaje się także samych graczy, inwestujących w ciemno w nierzadko niedokończone produkcje, które są „łatane” przez kolejne miesiące. Zdaję sobie sprawę, że nierzadko deweloperzy skazani są na terminy narzucone przez wydawcę albo… księgowych. Ale gdzie jakaś dbałość o renomę? Gdzie troska o to, żeby klient dostał to, za co zapłacił i co było mu obiecane w licznych trailerach i zapewnieniach twórców?

Przykładów tego, jak deweloperzy i wydawcy lecą w kulki w ostatnich latach było sporo. Ubisoft, Activision Blizzard, Bethesda, EA, CD Projekt RED, 2K, teraz do tego grona nóżkę dokłada Sony (to samo Sony, które przecież w lutym wydało ciepło przyjęty port Returnal na PC, a rok temu uraczyło świetnym portem God of War!) – największe marki nie boją się pluć w twarze graczom i wmawiać im, że to tylko deszczyk kropi i zaraz się przejaśni. A gracze nadstawiają buzie szukając, z której strony pojawi się słoneczko, ale zamiast tego czują kolejne krople. Czasy, kiedy deweloperom i wydawcom można było wierzyć w ciemno, szczególnie przecież tym uznanym, już dawno za nami i czas najwyższy wbić do sobie do głów.

Hajs się zgadza. Renoma? Tym nie zapłacisz faktur za rozbuchany marketing. Minimalizacja nakładu pracy, maksymalizacja zysku w możliwie jak najkrótszym czasie. Branża gier od lat jest biznesem ogromnym, porównywalnym z przemysłem filmowym. BIZNESEM – musicie to zapamiętać. Satysfakcja graczy? Po co? I tak kupią…

Podkreślę jeszcze na koniec, chociaż mam nadzieję, że załapaliście to w kontekście, że swoje pomyje wylewam na segment gier z największym budżetem, czyli tak zwany segment gier AAA. Nie wątpię, że pracują tam pasjonaci, świetni programiści, scenarzyści, graficy i tak dalej. Szkoda tylko, że niekiedy efekty ich ciężkiej pracy przykrywane są zwyczajnym niedbalstwem i ignorancją osób decyzyjnych. Cieszy jednak fakt, że do mainstreamu coraz częściej przebijają się studia i gry ze zdecydowanie mniejszym nakładem, a takie produkcje jak Stray, Hi-Fi Rush, It Takes Two, Grounded, Hades czy wspomniany już Sons of The Forest (chociaż jest jeszcze grą we wczesnym dostępie) potrafią utrzeć nosa gigantom na branżowych imprezach podsumowujących dany rok.

Ufffffffff….