Od premiery pierwszej wersji The Last of Us minęło już 10 lat. Zresztą, sam fakt, że gra ukazała się jeszcze na PlayStation 3 dość dobitnie pokazuje kiedy to było. Jedna z najlepiej ocenionych i najcieplej przyjętych gier w historii konsol od Sony, fenomenalne widowisko, które pokazało, że w leciwym już wówczas PlayStation 3 wciąż drzemie spory potencjał, mimo że przecież niespełna pół roku później, bo w listopadzie 2013 roku na rynek trafił następca PlayStation 3.

To jednak nie jest tekst o historii japońskich konsol, ani też w zasadzie tekst o The Last of Us, a konkretniej – The Last of Us: Part I, a więc remake’u produkcji z 2013 roku, który mimo fatalnej premiery, obecnie daje na PC dużo satysfakcji, zarówno pod kątem technicznym, jak i wizualnym. Ten tekst będzie krótkim streszczenie mojej przygody z The Last of Us jako produkcją, o której w ostatnich latach każdy mówił, a ja nie chciałem dostać żadnym spoilerem, żeby kiedy już ostatecznie wyjdzie na PC i w formie serialu – móc się cieszyć tą zachwalaną zewsząd produkcją.

 

 

Domyślam się, że w tym momencie niektórzy pomyślą: „Chłop przeżywa, że ktoś mógł mu zdradzić fabułę 10-letniej gry!” W kontrze zapytam jednak: A dlaczego miałbym tego nie robić? To że Władca Pierścieni został wydany kilkadziesiąt lat temu usprawiedliwia mnie, żeby biegać teraz i wykrzykiwać jego zakończenie wszystkim, którzy z twórczością Tolkiena nie mieli dotychczas po drodze? Jeżeli komuś polecę Matrixa, to od razu mam powiedzieć, jak się kończy, tylko dlatego, że od premiery ostatniej części trylogii w listopadzie minie 20 lat? No oczywiście, że nie! Nie oczekujmy od wszystkich, że muszą znać każde dzieło światowej literatury czy kinematografii. Dlatego sam dokładałem wszelkich starań, żeby wiedzieć jak najmniej o fabule The Last of Us.

Ja wiem, że żyjemy w czasach gdzie wszystko ma być szybko i na już, że trzeba wszystko wiedzieć, każdego tematu choćby powierzchownie dotknąć i być na bieżąco. Ale właśnie – czy ten zewnętrzny przymus nie zabija w nas jednak satysfakcji z przeżywania i doświadczania?

W porządku, zrobiło się zbyt filozoficznie, dlatego lepiej przejść do sedna.

 

Spoiler alert!

W tym akapicie nie pojawi się żadna wzmianka mogąca popsuć komuś doświadczenie związane z pierwszym razem z TLoU, po prostu tak zatytułowałem ten fragment tekstu. Powód jest prozaiczny – w ten sposób w różnego rodzaju tekstach i publikacjach, nie tylko zagranicznych, ale też z naszego podwórka, oznacza się fragment mogący zdradzić jakieś istotne dla fabuły filmu, książki, serialu czy gry, informacje, tym samy psując odbiorcy obcowanie z takim czy innym dziełem. Czasami może to być jakaś pozornie mało istotna ciekawostka, ale przede wszystkim chodzi o główne zwroty fabularne oraz zakończenie. Umówmy się – za „spoilerowanie” nie powinno dostawać się rozgrzeszenia, osoby które to robią i na dodatek czerpią z takich występków satysfakcję powinny się mocno zastanowić nad swoim życiem, a Kodeks Karny również w tym temacie powinien jakiś paragraf od siebie dorzucić.

Jeżeli jakiś redaktor albo twórca wideo w swoich publikacjach, nie zaznacza wyraźnie, że w którymś momencie swojego artykułu, wideo czy pogadanki znajdzie się ważna dla poruszanej historii informacja i ją zdradzi niczego nie spodziewającemu się konsumentowi, zalecam, parafrazując marszałka Piłsudskiego, kury szczać prowadzać, a nie brać się za dziennikarstwo – nawet amatorskie.

Jednak to dopiero wstęp do finału tej opowieści, którym przejście The Last of Us: Part I nie dostając (prawie) żadnym spoilerem w pysk.

 

Droga była kręta

W dzisiejszym świecie wszystko dzieje się szybko, a 10 lat to szmat czasu. Dokładnie tyle lat minęło od premiery przygód Ellie i Joela uwięzionych w postapokaliptycznych Stanach Zjednoczonych Ameryki, gdzie paradoksalnie zombie powstałe w wyniku zakażenia zarodnikami grzyba. Grzyba, który doszedł do wniosku, że ludzki organizm, ze szczególnym uwzględnieniem mózgu, jest nawet fajnym miejscem, żeby się rozwijać i wzrastać, to jeden z mniejszych problemów.

Pierwsze parę lat po premierze gra mało co mnie nie obchodziła. Owszem, słyszałem wielokrotnie, że przedstawiona historia jest kapitalna, że warto zagrać, że pod kątem audiowizualnym to najwyższa liga i że studio Naughty Dog zasłużyło na każdą „dyszkę” w recenzjach i każdą nagrodę na imprezach podsumowujących 2013 rok w branży gier. Ja jednak, po primo, byłem zadeklarowanym reprezentantem PC Master Race, a po secundo – byłem zmęczony tematyką zombie. Wiecie, w tamtym czasie swój prime time przeżywał serial The Walking Dead, znany w nad Wisłą pod tytułem Żywe trupy, a jego popularność sprawiła, że na przestrzeni kilku lat tematyka postapo z powłóczącym nogami, otępiałym ścierwem w roli głównej była przerobiona na dziesiątki sposobów w kinie, TV i grach wideo. Dla mnie TLoU było po prostu kolejną „grą o zombie”. Jak się okazało po latach – byłem w błędzie.

Temat hitu od Naughty Dog jeszcze pary razy wracał, bo rok po premierze The Last of Us ukazało się jako wersja Remaster dla PlayStation 4. Czas mijał, aż tu nagle zaczęły się pojawiać pierwsze wzmianki o The Last of Us: Part II, naturalnie więc temat pierwszej części powrócił do mediów. No i od tego momentu rozpoczął się piekielnie niebezpieczny slalom dla osób, które nie chciały znać szczegółów pierwszej odsłony gry – w tym dla mnie. Z początku zjazd był łagodny i przystosowany dla żółtodziobów. Jednak wraz z premierą TLoU: Part II w czerwcu 2020, a także późniejszą zapowiedzią serialu od HBO oraz remake’iem części pierwszej, który nie tylko miałby pojawić się na PlayStation 5, ale też PC, zjazd stał się bardziej stromy, a pachołków jakby przybyło. To zresztą kolejny duży tytuł z konsol Sony, którym mieli raczyć się pececiarze, po Red Dead Redemption 2,  God of War oraz Uncharted: Kolekcja Dziedzictwo Złodziei, a więc Uncharted 4: Kres złodzieja oraz Uncharted: Zaginione dziedzictwo w jednym pakiecie.

 

Joel i Ellie kontratakują

Chwila! Skoro wcześniej pisałem, że gra mnie nie obchodziła, a ja sam jestem zdeklarowanym przedstawicielem PC Master Race, to dlaczego mi aż tak zależało, żeby omijać szerokim łukiem tematykę postapokaliptycznej produkcji Naughty Dog? Ano dlatego, że przez długi czas funkcjonowałem w trybie „Kiedyś zagram” – ot, pożyczę sobie od jednego albo drugiego znajomego „plejaka” z grą i wreszcie doświadczę na własnej skórze, czym od lat zachwycają się fani. Miałem takie propozycje, ale też najzwyczajniej w świecie tytuł ten nigdy nie stanowił dla mnie priorytetu, tym bardziej, że na PC nie brakowało tytułów, przy których udawało mi się spędzać po kilkadziesiąt albo kilkaset(!) godzin. A że czasu na granie było mniej, więc te godziny niekiedy rozkładały się na tygodnie i miesiące spędzone przy jednej grze.

The Last of Us wróciło na usta już nie tylko graczy, ale i fanów seriali, a sam fakt, że za ekranizację wzięło się HBO, marka dość utytułowana jeżeli chodzi o produkcję świetnych seriali, to oczekiwania już tylko rosły, a TLoU jeszcze mocniej odznaczył się popkulturowych kanonach nie tylko fanów postapo. Bardzo wysokie oczekiwania zresztą pojawiły względem portu na PC, który został przeniesiony w całości na silnik TLoU: Part II, a więc w warstwie wizualnej pojawił się chociażby ray tracing oraz różnej maści graficzne wodotryski, które na przestrzeni ostatnich lat w grach ochoczo implementowano. Oczywiście równocześnie powrócił temat opowiadanej przez grę historii, nie tylko dlatego, że The Last of Us: Part II jest w zasadzie bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z „jedynki”, ale też dlatego, że serial był obiecany jako od początku do końca wierny fabule gry. I jak się okazało – twórcy słowa dotrzymali.

 

 

Portale technologiczne i typowo „growe” to jedno, człowiek przez lata nauczył się, gdzie warto klikać, na jakie strony się nie zapuszczać, co omijać niczym skupiska zombie, a gdzie można dostać spoilerem po oczach. Znajomi także lubujący się w grach wideo, chociaż nie ma ich wielu i wszyscy doskonale wiemy, czym śmierdzi zdrada w postaci ujawnienia jakichś wątków fabularnych z wyczekiwanego dobra popkultury, nie chcieli psuć mi zabawy i wciąż proponowali, że mogą pożyczyć konsolę na jakiś weekend, jeżeli wreszcie znajdę czas.

 

Ostateczne starcie

Nie spodziewałem się starcia z finałowym bossem tej historii – YouTube, a dokładniej jego algorytmami. Pewnie zauważyliście, że pisząc o swoim szczęściu i trudzie w nawiasie pojawiło się słowo „prawie”. Dostałem niestety jednym spoilerem w twarz, chociaż finalnie nie okazał się on aż tak znaczący dla historii, jak mi się wydawało.

Jak pewnie wszyscy, którzy posiadają konto na YouTube wiedzą, platformą rządzą algorytmy podrzucające nam materiały zgodne mniej więcej z tym, co na platformie oglądamy. Zresztą, praktycznie wszystkie portale społecznościowe działają w taki sposób. Szukasz skrótów meczów? YouTube pomoże ci je znaleźć już na samej górze okna. Lubisz oglądać małe, słodkie, bawiące się kózki? Proszę bardzo, meeeeeeee! Niestety, ze względu na charakter mojej pracy, chcąc nie chcąc o kolejnych trailerach i zapowiedziach czy to serialu, czy pecetowego remake’a The Last of Us: Part I, na Techsetterze pisałem, filmiki wyszukiwałem na YouTube, a później wrzucałem w newsa. No i YouTube doszedł do wniosku, że pewnie potrzebuję jeszcze więcej informacji na temat tej gry, w tym jej fabuły, dlatego pewnego razu, scrollując sobie listę rekomendacji, dostałem po oczach tytułem filmiku: I TU UWAGA!!! BO BĘDZIE SPOILER!!!

 

Spoiler
Tess death scene

 

Nie powiem, srogo zakląłem pod nosem, a każde kolejne wejście na platformę Google było pewnego rodzaju igraniem z niebezpieczeństwem. W dodatku, nie dość, że trzeba było uważać na potencjalnie niebezpieczne treści z gry, to oczywiście po premierze serialu YouTube zaczęły wypełniać treści związane z produkcją od HBO z Pedro Pascalem i Bellą Ramsay w rolach głównych. A jeżeli dostałbym jakimś spoilerem z serialu, to jakoby z automatu mógłby on dotyczyć także samej gry.

Na szczęście, algorytm wreszcie dał za wygraną i po pewnym czasie braku reakcji na filmiki traktujące o The Last of Us oraz konsekwentnym klikaniu w opcję „Nie interesuje mnie to”, udało się dotrwać do dnia dzisiejszego. YouTube już więcej nie wyrządził mi żadnej „krzywdy”.

 

The Last of Us to majstersztyk

A jak same wrażenia płynące z gry? Nie chcę tutaj tracić czasu na rozpisywanie się w temacie gameplay’u. To nie jest recenzja. Wystarczy wiedzieć, że to liniowa, z mniejszymi bądź nieco większymi lokacjami, gra z mechanikami sprzed 10 lat. Ale przyznaję, że chociaż wszystkie elementy rozgrywki już gdzieś były, to tutaj zostały wdrożone po prostu atrakcyjnie dla gracza, oferując na przemian fragmenty ekspozycyjne, gdzie poznawaliśmy głównych bohaterów wraz z budującą się pomiędzy nimi relacją oraz zyskiwaliśmy obycie z zastaną rzeczywistością, a także akcję, proste zagadki środowiskowe oraz skradanie. To wszystko wypełnione zostało kapitalnie zagranymi i wykonanymi cut-scenkami oraz ścieżką dźwiękową Gustavo Santaolalli, który zadbał także o kompozycje dla odcinkowej produkcji od HBO. Ku mojemu zaskoczeniu, leciwe The Last of Us, chociaż w nowej wersji, potrafiło mnie zatrzymać przy komputerze skuteczniej niż chociażby ubiegłoroczne A Plague Tale: Requiem, które po prostu mi się dłużyło z jakiegoś powodu.

 

 

Nie dziwię się absolutnie, że ta gra zdobyła uznanie nie tylko krytyków, ale i całej rzeszy graczy, a teraz również  fanów seriali. To kawał dobrze napisanej, przedstawionej i zagranej historii, która nie sili się na tani dramatyzm, chociaż w grze nie brakuje przecież momentów zapewniających przejażdżkę roller-coasterem w trybie hardcore dla naszych emocji. Zdarzają się też klisze charakterystyczne dla gatunku, ale jednak podane w odpowiednio doprawiony sposób, nie uciekające w banał lub groteskę. To przede wszystkim produkcja dojrzała w swojej treści. Ciężko pisać o The Last of Us: Part I nie chcąc przywoływać niektórych wydarzeń z fabuły, aby moje stwierdzenia uargumentować. Nie robię tego ze względu na tych, którzy podobnie jak ja jeszcze tydzień temu – gry nie przeszli, a z serialem się nie zapoznali. Ale podejrzewam, że osoby zaznajomione z postapokaliptyczną wizją USA doskonale wiedzą o jakich momentach mówię. Ostatni raz tak intensywne emocje związane z grą towarzyszyły mi podczas grania w Red Dead Redemption 2.

 

Podsumowanie

Pytanie o to, czy grę polecam wydaje się idiotyczne – oczywiście, że tak. Finalnie warto było czekać i umiejętnie unikać informacji dotyczących fabuły przez te 10 lat, aby móc opowieści napisanej przez Neila Druckmanna osobiście doświadczyć. Ale jednocześnie przestrzegam i zachęcam – to nie jest historia dla wrażliwców. Joel, Ellie nie są postaciami jednoznacznymi w odbiorze. Zresztą, większość postaci, które spotykają na swojej drodze także do tego grona nie należy. W świecie stworzonym przez Naughty Dog rzadko kiedy ma się do czynienia z bielą i czernią – raczej wszystko jest szare i trudne w jednostronnej ocenie. Nie grajcie w TLoU „na wariata” – delektujcie się tą grą i opowiadaną historią. Nie urządzajcie speed-runingu, przynajmniej nie za pierwszym podejściem. Nie bójcie się dokładnie zwiedzać lokacji, czytać i słuchać „znajdziek” w postaci listów, pamiętników i nagrań audio. Wsiąknijcie w ten świat. Postarajcie się go zrozumieć. Postarajcie się zrozumieć Joela i Ellie.

I nie spoilerujcie!