Jeżeli jakimś cudem nie znacie jeszcze fabuły najnowszych Gwiezdnych Wojen (kto wie: może spędziliście Święta na łonie natury; może skasowaliście chwilowo Facebooka; a może po prostu o to nie dbacie?), to miejcie świadomość: będą spoilery. O najnowszym epizodzie, zatytułowanym, dla zmyłki, Skywalker. Odrodzenie nie sposób powiedzieć nic sensownego, nie pisząc zarazem o jego fabule. Być może dlatego, że również on sam nie mówi nam – ostatecznie – niczego sensownego?

Pomijając jednak Odrodzenie – w powietrzu zawisło złowrogie pytanie. Co będzie dalej z Gwiezdnymi Wojnami? Przed Wami spoiler, pierwszy w tym tekście: cokolwiek to będzie, nie będzie to dobre. Poniżej przyjrzymy się sprawie dokładniej. Zacznijmy jednak tam, gdzie należy.

 

~50 punktów na Metacritic, ~55% na Rotten Tomatoes

Film oceniono, generalnie rzecz biorąc, źle. Jeżeli sądziliście, że Ostatni Jedi dostał od krytyków kiepskie oceny, to czas zmienić skalę. Skywalker. Odrodzenie oceniono gorzej niż zeszłoroczną wtopę Bethesdy, Fallouta 76. To musi coś znaczyć.

Czy naprawdę jest tak źle? Tak; naprawdę jest tak źle. Epizod IX jest wtopą totalną. Trudno jest podjąć się jego obrony.

Zacznijmy od fabuły; Gwiezdne Wojny są historią – tu nie chodzi o efekty, chociaż te są całkiem niezłe. Nie zapominajmy jednak, że oryginalne filmy – filmy sprzed czterdziestu (!) lat – nie zestarzały się najlepiej. A jednak to właśnie one cenione są przez fanów Sagi chyba najbardziej; Trylogia Prequeli jest, co do zasady, traktowana po macoszemu, a Trylogia Sequeli – no cóż, jeszcze dwa tygodnie temu fani widzieli dla niej nadzieję. Teraz jest już znacznie gorzej.

 

Ale Gwiezdne Wojny to nie tylko filmy. To również całe – unieważnione przez Disneya jedną decyzją, ale nadal żywe w sercach fanów – przeogromne uniwersum, na które składają się setki, jeśli nie tysiące innych dzieł. Od gier poprzez książki aż po komiksy, a wszystko to, jak pokazał Kolega Naczelny w epickim tekście o Ostatnim Jedi i historii Gwiezdnych Wojen, nieprawdopodobnie wręcz spójne. Logiczne i spójne.

To właśnie tu leży problem. Przez parędziesiąt ostatnich lat nawet osoby wychowywane na drugiej trylogii, tej z Jar-Jar Binksem, nauczyły się traktować Gwiezdne Wojny absolutnie na poważnie, ponieważ Gwiezdne Wojny również ich traktowały absolutnie na poważnie. Nie chcę wchodzić tu w szczegóły; rzecz opisano w literaturze. Rozumiem jednak, jak to się stało, że Gwiezdne Wojny przestały być bajką o ziomku z pustynnej planety wymachującym mieczem z latarki, a zaczęły być tym, czym są obecnie – współczesną sagą. Mitologią.

Skywalker. Odrodzenie – a w szerszym sensie: Disney w ogóle – logikę tę ma najwyraźniej za nic. Nikogo o zdrowych zmysłach nie powinno to, ma się rozumieć, zaskakiwać; mówimy w końcu o firmie, która *anulowała* 99% kanonu. Trudno więc spodziewać się, że nagle zacznie go szanować. Ale to, co zrobiono w Epizodzie IX przekracza wszelkie dotychczasowe granice; ten film, najzwyczajniej w świecie, pierd*** logikę.

A że przy okazji udało mu się spierd***ć również Trylogię Sequeli (dla której po mocno średnim, ale jednak zrobionym z pewnym pomysłem Ostatnim Jedi był jeszcze ratunek)? Ależ kogo to obchodzi!

 

Dlaczego Skywalker. Odrodzenie to nonsens

Po filmie Riana Johnsona przyszłość bohaterów Trylogii Sequeli stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Nie ma żadnych wątpliwości: nie tak chciał J.J. Abrams. Stąd też najnowsze Gwiezdne Wojny rozpoczynają się od pospiesznego cofnięcia wszelkiego postępu, jaki wprowadził do sagi Ostatni Jedi.

Kylo Ren (w tej roli znakomity Adam Driver, który w zasadzie niesie ten film samodzielnie na swoich barkach) przeszedł od czasu Przebudzenia Mocy nieprawdopodobnie długą drogę. Przez większość tej drogi, dodajmy, przeprowadził go właśnie Rian Johnson; z postaci, którą ciągnął tylko Driver, Johnson uczynił pełnoprawnego bohatera z krwi i kości. Ren – lub Ben Solo – nadawał najnowszej trylogii powagi, o której dwie poprzednie mogły co najwyżej marzyć. Cokolwiek złego macie do powiedzenia o Ostatnim Jedi, Gwiezdne Wojny od dawna nie były „tak bardzo na serio” – nie w podejściu do postaci. Ostatnio, być może, w Imperium kontratakuje.

Podobnie Rey, która z pozbawionej osobowości postaci stała się w Ostatnim Jedi „kimś ciekawym”. Przebudzenie Mocy pozostawiło wielu fanów Star Wars w kropce: jak dbać o postać bez charakteru? Jak się z nią identyfikować? J.J. Abrams niewątpliwie miał w planach ogrywać wątek pochodzenia tej postaci i w ten sposób podbijać zainteresowanie jej losem. To podejście się sprawdziło. Spekulowano więc na ten temat, tworząc kolejne zawiłe historie, w których Rey spłodzić miał każdy kolejny bohater. Luke Skywalker, Obi-Wan Kenobi, a nawet (o zgrozo!) Qui-Gon Jinn. Rian Johnson zamknął ten wątek, tworząc z Rey „postać znikąd”. Twoi rodzice są nikim, powiedział; to nie oni są tutaj istotni. Jeżeli znalazłaś się w tym właśnie miejscu, to wyłącznie dzięki sobie. Rey nabrała charakteru.

 

 

Epizod IX nie tylko cofa wszystkie te zmiany – zmiany na lepsze; cofa je zaraz w pierwszych minutach. Kylo Ren, który w akcie symbolicznego buntu postanowił zniszczyć w Ostatnim Jedi swój hełm, w Skywalker. Odrodzenie naprawia go w pierwszych piętnastu minutach. Rey natomiast, choć jej rodzice faktycznie są „nikim”, okazuje się być wnuczką… Imperatora Palpatine. Do czegoś podobnego nie posunęliby się w swoich spekulacjach nawet obdarzeni najbardziej wybujałą fantazją fani. J.J. Abrams stworzył fanfic, ale fanfic żenujący; to dzieło na miarę 50 Shades of Grey, tylko znacznie, znacznie głupsze.

A – dodajmy do tego, że Palpatine żyje; Moc pozwala wskrzeszać ludzi (a przynajmniej Lordów Sith). Przy okazji więc Disneyowi udało się całkowicie unieważnić poświęcenie Vadera z ostatniej części oryginalnej trylogii. Jak to się stało? Kto na to pozwolił? Naprawdę nie umiem tego zrozumieć. Co gorsze: 1) czy Disney planował to od początku? A może 2) pozwolono sobie na to w desperackiej próbie ratowania trylogii po zmianach, które wprowadził do niej Rian Johnson? To nieistotne. Imperator żyje, a wraz z nim – i w nim, jak stwierdza sam w Odrodzeniu – legiony Sithów z ich tysiącletniej przeszłości. Stoi za wszystkim od samego początku. Jest sercem całej Trylogii Sequeli. Być może dlatego wyszło tak słabo?

Jest to jednak bez znaczenia – kolejna rzecz bez znaczenia w tym filmie – ponieważ Rey rozwala go w pięć sekund, i to już po tym, jak wyssał z niej życie, przywracając sobie siły. Wyssał je również z Kylo, więc, w teorii, powinien jednak móc się obronić. W jednej chwili obserwujemy go, jak wali piorunami w niebo, unieruchamiając dość sporą flotę Rebelii; w drugiej – ginie bez oporu, pokonany przez osobę, której właśnie zabrał siłę. Najpotężniejszy Sith w Galaktyce. Nie najlepiej.

 

Po co Abramsowi Imperator Palpatine?

Tu dochodzimy właściwie do sedna. Nie sposób nie zauważyć, że Palpatine pojawia się w tym filmie wyłącznie w dwóch celach. Po pierwsze, aby nadać pochodzeniu Rey „niesamowitości” – a więc zrobić coś, czego nie chciał robić Johnson. Warto pamiętać: Gwiezdne Wojny nie są o nas; to jest film o naszych dziadkach. Może jesteśmy tym, kim jesteśmy, ale wszystko dzięki dziadkom. Albo przynajmniej dzięki rodzicom.

Ale obecność Imperatora ma też drugi, „głębszy” sens (choć w kontekście tego filmu słowo „sens” może stanowić lekką przesadę). Nie ma żadnych wątpliwości: nawet po zmianach dokonanych w Ostatnim Jedi dwójka głównych bohaterów, Rey i Kylo, to nadal za mało, by unieść ten film. A jeśli nawet na film ich wystarczy (bo Driver naprawdę robi robotę), to „merczu” raczej już na nich nie sprzedasz. Jestem w stanie to zrozumieć: jako dziecko marzyłem o klockach Lego z Vaderem. Ale Lego z Kylo Renem? No come on; to przecież śmieszne.

Inna możliwość: wprowadzenie Imperatora planowano od początku. Nie, o tym wolałbym nawet nie myśleć. Jeżeli bowiem faktycznie tak było, to problemy Trylogii Sequeli przestają być problemami typowymi dla takich przedsięwzięć. Ostatecznie: to dziewięć filmów; trylogia trylogii; jakieś problemy przecież być muszą. Jeżeli faktycznie planowano to od początku, to realizacja najnowszej trylogii nie padła w istocie na części ostatniej. Padła na pierwszej. Nie tak się to robi.

 

 

Gdyby dwa poprzednie filmy w jakiś sposób „pracowały” na powrót Imperatora – wraz z całą superpotężną flotą gwiezdnych niszczycieli, teraz zdolnych do niszczenia planet – to prawdopodobnie dałoby się to przełknąć. Problem w tym, że Przebudzenie MocyOstatni Jedi rzeczywiście pracowały, ale na całkiem inną część trzecią. Bo przecież Imperatorowi, jak wiemy, „zdarzało się” wracać. Więc w sumie, dlaczego nie miałby wrócić? Wracać można jednak różnie. Można wracać tak jak Pixies. A można też wracać tak jak Axl Rose. Czasami lepiej nie wracać w ogóle (wielkie pozdro, Britney Spears!).

Nawiasem, to zaskakujące, że Palpatine musiał zbudować dwie Gwiazdy Śmierci, zanim nareszcie doszedł do wniosku, że można rozwalać planety statkami. Pamiętacie może Niszczycieli Planet [World Devastators] ze „starego kanonu”? W uniwersum Gwiezdnych Wojen strzelanie z wielkiego lasera do planet było nie do pomyślenia*! Rozumiem jednak, że przez te czterdzieści lat technika faktycznie poszła do przodu, również „Dawno dawno temu w odległej galaktyce”…

*Nie licząc, być może, Mrocznego Imperium. Trafiały się również statki, które zabijały całe układy planetarne, zamieniając słońca w supernowe. W obu tych przypadkach cały ten proces był jednak znacznie bardziej skomplikowany.

 

Problemy narracyjne Skywalker. Odrodzenie

Tyle w kwestii spójności fabularnej. Jest tego więcej, to jednak dosyć. Dość, by postawić gwiezdnowojenne przedsięwzięcie Disneya pod bardzo poważnym znakiem zapytania (albo przynajmniej znakiem niepewności). Jaka będzie jego przyszłość? Jakakolwiek by nie była – mniej ekscytująca od przeszłości. Nie wyobrażam sobie, abym – po rozczarowaniu, jakim jest dla mnie najnowsza trylogia – mógł jeszcze kiedykolwiek inwestować w tę sagę swoje emocje.

Ale – cóż. Jest jak jest; jako konsumenci, musimy pogodzić się z faktem, że opowiedziano nam taką a nie inną historię. Warto jednak zastanowić się przez chwilę nad tym, w jaki sposób to zrobiono. Znam przynajmniej parę osób, niektóre z poważnym zacięciem krytycznym, które Odrodzenia bronią. Twierdzą, że to niezły film. Że elegancko zamknął wątki, w każdym razie – te najważniejsze, co, biorąc pod uwagę ewidentne problemy w komunikacji pomiędzy J.J. Abramsem a Rianem Johnsonem, nie mogło należeć do najłatwiejszych. Cieszą się także, że Gwiezdne Wojny wróciły, ostatecznie, do swoich korzeni: oto znowu są opowieścią o spadkobiercach przepełnionych Mocą rodów.

Nie potrafię się z tym zgodzić. Równie dobrze można by twierdzić, że robotę zrobił (to tylko przykład, ale znaczący) ósmy sezon Gry o tron. Choć to słabe porównanie: ósmy sezon Gry o tron jest przy Epizodzie IX autentycznym arcydziełem. Jeżeli Skywalker. Odrodzenie rzeczywiście „zamyka” jakieś wątki, to robi to – w najlepszym wypadku – nieudolnie. Otwiera przy okazji przynajmniej kilka kolejnych, a spora ich część jest zwyczajnym pretekstem i robi wrażenie „zmian wprowadzonych w ostatniej chwili”, aby cofnąć zmiany, których dokonał Rian Johnson. Rzeczywiście jednak: trylogię zamknięto. Tak jak zamyka się worek ze śmieciami – na parę chwil przed wyrzuceniem ich do zsypu.

 

 

Patrząc z pewnego dystansu: wszystkie trylogie (nie licząc, być może, Władcy Pierścieni) cierpią na jedną i tę samą przypadłość: powstają najczęściej bez szerszego planu. Najpierw – część pierwsza, niejako samodzielna całość, choć nadal można coś na niej budować. Później – część druga i trzecia, z czego druga kończy się przeważnie cliffhangerem i, w przeciwieństwie do tej pierwszej, nigdy nie zdołałaby obronić się jako samodzielna opowieść. Z Gwiezdnymi Wojnami było tak zawsze. Z innych gwiezdnych trylogii na myśl przychodzi również Mass Effect, choć tu poszło całkiem nieźle. Generalnie rzecz biorąc: zanim sprzedamy trzy filmy (czy gry), najpierw trzeba sprzedać jeden. A jak jeden już się sprzeda, to można dopchnąć dwa pozostałe.

Brzmi to pewnie nie najlepiej, ale sprawdza się w praktyce. Druga część buduje grunt pod trzecią. Sama często na tym traci, zyskuje jednak cała opowieść. W przypadku Trylogii Sequeli nic podobnego nie nastąpiło; desperacka próba anulowania Ostatniego Jedi w ostatnim z trzech epizodów musiała zakończyć się katastrofą. I to właśnie nastąpiło.

 

Podsumowanie

Otwarcie Trylogii Sequeli wypadło całkiem nieźle. Ostatni Jedi, choć krytykowany, na mnie zrobił dość dobre wrażenie. Skywalker. Odrodzenie to krok w złym kierunku. Dawno nie czułem się tak oszukany.

Gwiezdne Wojny, saga, którą nauczyliśmy się traktować poważnie i z respektem, saga spójna w najmniejszym, najdrobniejszym detalu – to przeszłość. Film J.J. Abramsa pędzi w zawrotnym tempie, pędzi jednak bez celu i planu. Chciałoby się powiedzieć: nieważne; najważniejsze, żeby pędził. Liczy się przecież droga, nie cel. W tym przypadku unieważniono jednak również drogę, odbierając jej wszelkie znaczenie. A sam cel? Nie widzę żadnego – być może poza wyrobieniem planów finansowych w Disneyu. I ewentualnym źle pojętym fanserwisie – ale o tym J.J. Abrams wie przecież wszystko; jeśli pamiętacie Lost, to wiecie.

Smutne, że nową trylogię kończymy w ten sposób. Smutne też, że kończy ją w ten sposób człowiek, który nie tylko „przywrócił” Gwiezdne Wojny młodemu pokoleniu; to również człowiek, który przywrócił młodemu pokoleniu Star Treka. I jedno, i drugie zrobił porządnie (Star Trek wyszedł trochę lepiej, ale zadanie też było łatwiejsze). Lecz powiem Wam jedno. Teraz rozumiem, dlaczego za sterami trzeciej części „nowego” Star Treka posadzono reżysera Szybkich i wściekłych. To jednak ma sens.