Kilka lat temu gruchnęła wieść, że Zackowi Snyderowi marzy się stworzenie nowych epizodów Gwiezdnych Wojen i że zgłosił się ze swoim pomysłem na rozwój tej kultowej franczyzy do samego Lucasfilm. Należące obecnie do Disneya studio nie skorzystało jednak z tej propozycji, a Snydera z jego wizją przytulił Netflix i zapewnił niemały budżet, aby przenieść kosmiczną epopeję na mały ekran – oczywiście projekt z powodów prawnych trzeba było „odgwiezdnowojennić”, gdyż nikt o zdrowych zmysłach nie zamierzał zadzierać z prawnikami Disneya.
I oto nareszcie doczekaliśmy się zwiastuna dwuczęściowej (póki co, ponoć w planach jest całe uniwersum) historii zamkniętej pod tytułem Rebel Moon. Widowisko niewątpliwie zapowiada się obiecująco, pozostaje tylko trzymać kciuki, że tym razem Zack Snyder dopieścił scenariusz swego dzieła i nie zostaniemy kolejny raz uraczeni tytułem o paździerzowej fabule (vide Batman v Superman, Sucker Punch oraz Armia Umarłych). W trzyminutowym materiale wideo zawarto niewiele z fabuły Rebel Moon, ale nawet mniej wrośnięci w popkulturę widzowie bez problemu zauważą w nim sporą liczbę nawiązań do innych kultowych dzieł sci-fi. Wspomniane Gwiezdne Wojny widoczne są w praktycznie każdej scenie (btw, jestem ciekaw, czy sięgnięcie po ideę mieczy świetlnych nie wywoła w Lucasfilm epidemii szczękościsków…), ale nie sposób tu także przegapić inspiracji Diuną, Harrym Potterem, Warhammerem 40 000, Fundacją, Piątym Elementem, Valerianem i Miastem Tysiąca Planet, czy nawet (hehehe) Johnem Carterem (to dopiero był gniot, aż szczypało…). A scena otwierająca zwiastun to przecież czysta zrzynka z Gladiatora.
Mam jednak nadzieję, że tym razem Zack Snyder „dowiezie” dzieło wyróżniające się nie tylko stroną wizualną, ale także dobrze skrojoną narracją. Przekonamy się o tym na platformie Netflix już 22 grudnia. Natomiast na drugą część Rebel Moon będziemy musieli poczekać do 19 kwietnia.