W 2018 roku nie brakowało premier i nowości – i to zarówno w świecie technologii, jak i mediów oraz kultury (a zwłaszcza mojej ulubionej – tej z przedrostkiem „pop”). W dodatku wszystkie te aspekty ludzkiej kreatywności są ze sobą coraz mocniej połączone i stają się coraz bardziej jednolitym „technosystemem”. Nie sposób bowiem zabrać się za produkowanie serialu, filmu czy albumu muzycznego bez dostępu do nowoczesnych technologii, gdyż twórcy chcą, by kreowanie nowych światów i doznań było coraz szybsze, łatwiejsze, a gotowy produkt musi być idealny pod każdym względem. Trudno o lepszą stymulację rozwoju technologicznego.
Jednocześnie dzięki mediom i kulturze technika staje się coraz popularniejsza, tańsza i, co za tym idzie, coraz powszechniej dostępna. Rozwiązania niegdyś zarezerwowane dla profesjonalistów są już częścią naszej codzienności i np. dodanie komputerowych efektów specjalnych do filmu z wakacyjnej wycieczki to obecnie żadne wyzwanie. Wystarczy choćby spojrzeć na produkcje niektórych kanałów na YouTube – nawet, gdy nie stoją za nimi specjaliści od produkcji wideo to udostępniane filmy czy relacje nie odstają poziomem od profesjonalnych materiałów przygotowywanych przez duże wydawnictwa i media.
„Techno-gadżety” coraz częściej pojawiają w kadrach filmów i seriali, zyskując rozpoznawalność i popularność. Nie jest to przy tym nowy trend – niemal 20 (sic!) lat temu, dzięki filmowi Matrix, Nokia 8110 błyskawicznie zyskała status „kultowej”. A obecnie wystarczy sięgnąć po film z rodziny Marvel Cinematic Universe, by przekonać się, że superbohaterowie wyjątkowo lubują się w sprzętach marki Dell. O iPhonach i iMacach pojawiających się w większości amerykańskich produkcji raczej nie muszę wspominać. Ot, techno-globalizm i product placement w pełnej krasie.
W minionym roku także pojawiło się sporo nowości, ale czy nazwałbym go pod tym kątem rewolucyjnym? Niespecjalnie, gdyż raczej możemy mówić o „ulepszaniu” znanych nam pomysłów niż o zmieniających świat innowacjach. Z resztą od paru lat mam wrażenie, że „wszystko już było” i chwilowo czekamy na jakiś przełom – jaki konkretnie i czy zmieni on nasze życie na lepsze, czy na gorsze? Znając historię naszego gatunku…
Ale dziś nie o tym. Przez ostatni rok w naszej redakcji nie brakowało sprzętu na testach, na rynku pojawiło się sporo nowych rozwiązań, a i media nie próżnowały racząc nas mniej lub bardziej (zwykle jednak mniej) ambitnymi dziełami o najróżniejszej tematyce. Co zrobiło na nas największe wrażenie? Felietony Krzysztofa i Przemka znajdziecie tutaj i tutaj, więc czas bym i ja podsumował rok 2018. Postaram się przy tym nie powtarzać wybranych przez nich sprzętów i tytułów – nasze gusta w dużej mierze się pokrywają, zwłaszcza gamingowe, a nie chciałbym dublować akapitów o Assassin’s Creed czy Shadow of the Tomb Raider. Odpuszczę sobie także kolejny pean w temacie Marvel Cinematic Universe – Avengers: Wojna Nieskończoności to dla mnie film roku i koniec pieśni, ale ileż można…
Notebooki:
MSI GS65 Stealth Thin 8RF
Ten notebook długo jeszcze pozostanie w mojej pamięci, gdyż połączył w sobie trzy, do tej pory wykluczające się, cechy mobilnego komputera osobistego – aparycję godną biznesówki, osiągi godne gamingówki oraz mobilność godną ultrabooka. I to wszystko przy zachowaniu dobrej kultury pracy, co w sprzęcie o tak smukłej konstrukcji jest nie lada osiągnięciem.
Dzięki swej stonowanej stylistyce notebook nie będzie się wyróżniał na branżowej konferencji czy szkoleniu, a smukła linia i waga poniżej 1,9 kg na pewno będą ułatwiać podróżowanie. Klasę laptopa podkreśla również obudowa w całości złożona z aluminium oraz mikroskopijne ramki ekranu, dzięki którym sprzęt, przy zachowaniu matrycy o przekątnej 15,6 cala, ma format zbliżony do urządzeń czternastocalowych.
A sam ekran to także najwyższa półka – wysokiej klasy matryca AHVA o świetnych parametrach obrazu oferuje odświeżanie o wartości 144 Hz, co przekłada się na wysoką płynność animacji. Szczególnie docenią go miłośnicy dynamicznych gier sieciowych, w których sprzęt musi dorównywać refleksowi. Reszta wyposażenia także nie rozczarowuje – komfortowa klawiatura i duży touchpad sprawdzą się przy pracy, a o dobre nagłośnienie zadba system audio od Dynaudio.
Rozbudowany system chłodzenia oraz wykorzystanie grafiki NVIDIA GeForce GTX 1070 w wersji Max-Q pozwoliły przy tym na zachowanie naprawdę niezłej kultury pracy. Do tej pory wyszczuplone gamingówki straszyły swoich użytkowników intensywnym i trudnym do ignorowania szumem wiatraków. W przypadku MSI GS65 takiego problemu nie ma i laptop jest znakomitym przykładem ewolucji, jaką przez ostatnie lata przeszły laptopy gamingowe.
Pełną recenzję tego modelu znajdziecie tutaj.
Lenovo ThinkPad X1 Carbon (6th Gen)
Już pierwsza generacja ThinkPada X1 Carbon zrobiła na mnie ogromne wrażenie swoją stylistyką i niesamowicie wyszczuploną konstrukcją. Jednak kwestią najbardziej imponującą było zachowanie w tym ultrabooku wymaganej w biznesie funkcjonalności – pierwszy Carbon nie był zabawką o świetnej aparycji, gdzie najważniejsza była stylistyka i niewielka waga, lecz pełnoprawnym komputerem mobilnym stworzonym dla środowiska korporacyjnego.
Każda kolejna odsłona ThinkPadów X1 Carbon bez krępacji sięgała po najnowsze technologie i rozwiązania, by znów podbić stawkę w wyścigu o tytuł najbardziej prestiżowego laptopa dla profesjonalistów. Najnowsza, szósta już, generacja ma zatem w sobie DNA pierwowzoru, ale pod względem osiągów i możliwości wyprzedza swego protoplastę o kilka długości. Obudowa o grubości niecałych 16 mm i ważąca 1,13 kg (!) została wykonana z polimeru wzmocnionego włóknem węglowym i szklanym oraz ze stopu magnezu zmieszanego z polisiarczkiem fenylenu (PPS), więc jej wytrzymałość nigdy nie była lepsza.
Jak na sprzęt o ultranowoczesnej linii przystało, Carbon także dołączył do grona urządzeń o wyszczuplonych ramkach ekranu. Dzięki temu ultrabook jest znacznie poręczniejszy od typowego urządzenia o czternastocalowej przekątnej, zapewniając przy tym identyczny komfort pracy. Do tego dochodzi fenomenalna klawiatura, której, w moim przekonaniu, nie sprosta żaden laptop konkurencji. Głęboki i soczysty skok oraz wyprofilowane płytki klawiszy to ogromna wygoda pracy i nawet dłuższe posiedzenia z edytorem tekstu nie będą nam straszne.
W ultrabooku nie zabrakło także dwóch portów Thunderbolt 3 zamykających kwestię dokowania – dzięki nowym stacjom dokującym wystarczy jeden przewód by Carbon stał się filarem rozbudowanego stanowiska pracy. W dodatku jest to jeden z bardzo nielicznych komputerów dostępnych z ekranem obsługującym technologię HDR. Mieliśmy okazję testować taki model i jakość oferowanego obrazu, a zwłaszcza kontrast, przebija nawet najlepsze matryce typu IPS.
Producent nie zapomniał także o pełnym pakiecie sprzętowych zabezpieczeń oraz o modemie WWAN, więc nawet najbardziej wymagający użytkownicy znajdą tu wszystkie wymagane w biznesie funkcje i dodatki. A dzięki konfiguracji opartej o ósmą generację czterordzeniowych procesorów niskonapięciowych, wspieranych przez dysk SSD M.2 PCIe NVMe, osiągi tego cacuszka potrafią naprawdę zaskoczyć.
Pełną recenzję tego modelu znajdziecie tutaj.
Gry:
Znalezienie czasu na gry staje się dla mnie coraz większym problemem – i szczerze? Irytuje mnie to bardziej niż siwienie… Mimo wszystko w tym roku nie zabrakło tytułów wartych zarwanej nocki i weekendu spędzonego przed ekranem.
Nareszcie udało mi się skończyć Assassin’s Creed: Origins (Odyssey wciąż czeka na swoją kolej), dzięki której nieco już wyblakła seria na nowo odzyskała kolory. Shadow of the Tomb Raider to jak dla mnie jeden z najlepszych tytułów ostatnich lat i fenomenalne zwieńczenie trylogii o przygodach Lary Croft. Takich emocji już dawno nie zafundowała mi żadna gra, a oprawa graficzna potrafiła nie raz i nie dwa wywołać przysłowiowy opad szczęki. Z pewnością wrócę jeszcze do świata GRIS – nietuzinkowa platformówka może nie rozpieszcza długością rozgrywki, ale wizualny i muzyczny klimat wylewający się z komputera potrafi naprawdę zauroczyć. Świetny tytuł do wieczornego relaksu, pozwalający się wyciszyć i odsapnąć po całym dniu biegania – absolutnie polecam.
Ale o tych grach wspominali już moi koledzy, więc pozwolę sobie tu przytoczyć tu inne tytuły.
Hellblade: Senua’s Sacrifice
Co prawda produkcja studia Ninja Theory na rynku pojawiła się w sierpniu 2017 roku, ale przegapiłem ją całkowicie i dopiero kilka miesięcy temu natrafiłem na ten niesamowicie oryginalny tytuł. W teorii mamy do czynienia z hack’n’slash’em w konwencji TPP, ale w praktyce jest to znacznie ambitniejsza opowieść o szaleństwie i stracie.
Główną bohaterką jest Senua – celtycka wojowniczka, która po utracie ukochanego coraz mocniej pogrąża się we własnym szaleństwie i lękach. Przepełniona nienawiścią do Wikingów, sprawców jej tragedii, młoda kobieta wyrusza do nordyckiego piekła, by odzyskać duszę zamordowanego kochanka. Naszymi przewodnikami po tej wędrówce będą dręczące Senuę głosy i szepty, inspirowane prawdziwymi problemami pacjentów cierpiących na schizofrenię i inne zaburzenia osobowości. Twórcy gry poprosili nawet o pomoc osoby po takich przejściach, by jak najwierniej oddać klimat paranoi oraz strachu coraz bardziej zmieniających odbiór świata przez główną bohaterkę.
Kolejne zwiedzane przez nas krainy to nieziemska mieszanka nordyckiej mitologii, bajkowych światów oraz piekielnych obrazów zrodzonych w głowie szaleńca. Całość prezentuje się absolutnie zjawiskowo – i nie chodzi tu stricte o jakość grafiki, lecz o kreatywne wykorzystanie możliwości silnika graficznego Unreal Engine. Zielona, pełna życia i kolorów łąka z kwitnącą jabłonią może w jednej chwili zmienić się w pogorzelisko ze spalonym drzewem pełnym wisielców. Chyba żaden tytuł do tej pory nie zrobił na mnie pod tym względem takiego wrażenia.
Nie sposób przy tym pominąć genialnej roli Meliny Juergens, edytorki wideo w studiu Ninja Theory, wcielającej się w tytułową bohaterkę. Gdy zatrudniona do tego celu profesjonalna aktorka odmówiła dalszej współpracy, koledzy ze studia poprosili panią Jurgens o pomoc przy testowaniu sprzętu do śledzenia ruchów twarzy i ciała. I tym sposobem bohaterka gry otrzymała jej głos i twarz. Melina Juergens poradziła sobie z tym zadaniem tak dobrze, że finalnie została nagrodzona Game Awards za najlepszą rolę, a statuetkę wręczył jej sam Andy Serkis, czyli żywa legenda „motion capture”. I jest to nagroda w pełni zasłużona, gdyż ekspresja, mimika oraz gestykulacja celtyckiej wojowniczki wypada po prostu REWELACYJNIE i może zawstydzić niejedną absolwentkę szkoły aktorskiej.
Osobną kwestią jest klimatyczny soundtrack. Oryginalnej muzyce Davida Garcia towarzyszą utwory z gatunku „nordic pagan folk” i podobnych, co okazało się idealnym połączeniem. Dzięki Hellblade moją bibliotekę muzyczną zasiliły takie zespoły Myrkur, Wardruna oraz Sowulo, które znalazłyby wiele wspólnych tematów do rozmów z Marcinem Przybyłowiczem i zespołem Percival Schuttenbach.
Nie jest to zbyt długa i rozbudowana produkcja, ale wynagradza to w pełni klimatem, oprawą wizualną oraz fenomenalną ścieżką dźwiękową – i mam tu na myśli zarówno muzykę, jak i samo udźwiękowienie. Grając w słuchawkach można zafundować sobie mini-zawał – i to niejednokrotnie.
Far Cry 5
Far Cry 5 nie jest najlepszym FPS-em na świecie. Ba, Far Cry 5 nie jest nawet najlepszą odsłoną serii – tu konsekwentnie będę się upierał przy trójce, a zwłaszcza przy dodatku Blood Dragon. Jednak przy piątce spędziłem miło czas – głownie za sprawą specyficznych przeciwników.
Do tej pory najwięcej frajdy w tym segmencie gier przynosiła mi eksterminacja nazistów na planie dwóch ostatnich Wolfensteinów. Jednak Far Cry 5 pokazał mi, że wysyłanie do krainy Wiecznej Pokuty nawiedzonych fundamentalistów religijnych potrafi być równie satysfakcjonujące. Zwłaszcza, że twórcy dają nam tu spore pole do testowania naszej morderczej kreatywności – tego oszołoma podpalmy, tego nafaszerujmy strzałami, a tego poddajmy testom certyfikacji MIL-STD-810G, czyli rozpędzony pickup i gaz do dechy. A w razie czego, zawsze można kogoś poszczuć niedźwiedziem grizzly lub lwem górskim. Nie ma to jak aktywny wypoczynek na łonie przyrody…
Grafika, choć to „odgrzewany kotlet” po tuningu, nie ma się czego wstydzić – Montana cieszy oko klimatem amerykańskiej prowincji, a realizm dzikiej przyrody dodaje rozgrywce rumieńców. Szkoda tylko, że samo zakończenie (albo raczej – dostępne zakończenia) opowiadanej historii okazało się najsłabszą stroną Far Cry 5 i zobaczywszy napisy końcowe miałem przez chwilę ochotę cisnąć myszą w ekran. Dopiero niedawny zwiastun kolejnej części serii pokazał, że nie była to kwestia lenistwa scenarzystów, lecz wstęp do kolejnego epizodu, czyli Far Cry: New Dawn, którego premierę zapowiedziano na luty 2019 roku.
Filmy:
Upgrade
Gdy dowiedziałem się, że Leigh Whannell, scenarzysta trzech pierwszych Pił, Martwej ciszy oraz trylogii Naznaczony zabiera się za tematykę cyberpunkową to miałem mieszane odczucia co do powodzenia tego projektu. Mogliśmy bowiem otrzymać ociekającą klimatami „gore” chałturę lub soczyście krwawy techno-thriller na wysokim poziomie. Na szczęście pan Whannell sięgnął po najlepsze ze swojej dotychczasowej twórczości i Upgrade to jedna z większych pozytywnych niespodzianek minionego roku.
Mimo stosunkowo niewielkiego budżetu (5 mln przy „avengersowych” 321 mln dolarów to grosze) twórcom udało się stworzyć na ekranie niepokojąco realistyczną wizję niedalekiej przyszłości. Rozrastające się miasta jeszcze nie przypominają ponurych metropolii z Blade Runnera, ale rosnące w siłę korporacje oraz gangi kontrolujące przedmieścia jasno sugerują, że właśnie taki kierunek „rozwoju” wybierze nasza cywilizacja. Inteligentne domy stały się standardem, tak jak i autonomiczne samochody oraz eskadry dronów patrolujących miejskie zaułki. W tym całym technologicznym szaleństwie główny bohater filmu, Grey Trace, wydaje się człowiekiem z zapomnianego już analogowego świata – silniki klasycznych „muscle-carów” kręcą go zdecydowanie bardziej niż doniesienia o rozwoju sztucznej inteligencji, a wszelkiego typu implanty i ulepszenia ludzkiego ciała to dla niego zło wcielone. Jednak tragiczny wypadek, który wyśle naszego protagonistę na wózek inwalidzki, wystawi jego poglądy na próbę, gdyż właśnie zaawansowana technologia i tytułowy „upgrade” okażą się jedyną drogą do pełnej sprawności i szansą na okrutną zemstę na sprawcach jego nieszczęścia.
Upgrade urzeka nie tylko mrocznym klimatem lecz także solidnym scenariuszem, przez co rozwój akcji może zaskoczyć nawet bardziej doświadczonych widzów. Ograniczony budżet australijskiej produkcji sprawił, że film nie jest efekciarską wydmuszką z fabułą po lobotomii, jak chociażby amerykańska adaptacja Ghost in the Shell, lecz naprawdę solidnym kinem s/f nakręconym przez ludzi z pasją. Skrupulatność z jaką wydano każdego dolara z budżetu zaowocowała imponującą i bogatą wizją świata jaki możemy zamieszkiwać za 15 lub 25 lat. Efekty specjalne i wzbogacone cyfrowymi dekoracjami plany prezentują wysoki poziom, a sceny walk są nie tylko pomysłowe i świetnie zrealizowane, ale też… zaskakująco krwawe. Najwyraźniej Leigh Whannell nie wstydzi się swych filmowych korzeni – i bardzo dobrze, bo dobre kino 18+ zawsze jest mile widziane.
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
Chociaż światowa premiera Trzech billboardów… odbyła się we wrześniu 2017 roku, to dzięki refleksowi naszych dystrybutorów obraz do polskich kin trafił pół roku później. Warto jednak było na niego czekać, gdyż jest to jeden z najlepszych filmów ostatnich lat, by nawet nie powiedzieć dekad. I mówię to z perspektywy kinomana preferującego filmy o miłośnikach peleryn i pstrokatych trykotów.
A jednak Trzy billboardy… to dzieło na które wybrałem się dwa razy, by w pełni docenić kunszt fabuły przygotowanej przez Martina McDonagha. Brytyjsko-irlandzki dramaturg i reżyser przez lata zdobywał doświadczenie tworząc współczesny teatr irlandzki, by finalnie odnaleźć się także w branży filmowej. I zdobytą w ten sposób finezję w prowadzeniu narracji widać w każdym z jego filmów, ale, póki co, Trzy billboardy… należy uznać za opus magnum MacDonagha. Na ten artystyczny i finansowy sukces złożyło się wiele elementów, ale najłatwiejsze do zauważenia są dialogi i scenariusz oraz genialny dobór obsady.
Osadzonej na współczesnej amerykańskiej prowincji historii daleko do banału. Mildred Hayes, matka brutalnie zamordowanej dziewczyny, ma dość nieudolności policji prowadzącej śledztwo, więc za ostatnie pieniądze wynajmuje trzy tytułowe bilbordy za miastem. Ich treść ma zmotywować włodarzy miasta do znalezienia sprawców tragedii, przy okazji piętnując ich wątpliwe kompetencje do pełnienia swych funkcji. Gdy sprawa zaczyna przyciągać uwagę mediów, Milderd przekona się, że ów przysłowiowy kij włożony przez nią w mrowisko niekoniecznie wywoła taką reakcję na jaką liczyła.
Chociaż wszystkie pojawiające się na ekranie postacie są znakomicie poprowadzone, to główną osią filmu jest zderzenie następującego tria: zdesperowanej matki (Frances McDormand), skupionego na własnych problemach szeryfa (Woody Harrelson) oraz jego specyficznego podwładnego (Sam Rockwell), będącego uosobieniem prawilnego wyborcy Trumpa. I jest to zestaw charakterów, który już na zawsze zapisze się w historii kina. Napisać, że ta trójka kradnie niemal każdą scenę to mało – stworzone przez McDonagha postacie wzmocnione perfekcyjnym warsztatem aktorskim oraz świetnymi dialogami tworzą klimat, który pochłonie nas w całości i dopiero widząc napisy końcowe zaczniemy przetwarzać filmową fabułę. Gdyby Quentin Tarantino kręcił filmy o „zwyczajnym życiu” i bez swojej charakterystycznej maniery to McDonagh mógłby mu udzielać korepetycji z konstruowania dialogów – i piszę to z pełnym szacunkiem dla twórczości autora Pulp Fiction. I nawet jeśli nie przepadacie za dramatami lub kinem obyczajowym to naprawdę warto choć raz zajrzeć do Ebbing w stanie Missouri, by przekonać się, że Oskary mu się po prostu należały.
Seriale:
Happy!
Lata temu z moim świątecznym nastrojem najlepiej komponowały się filmy pokroju To właśnie miłość lub ekscesy rodziny Griswoldów w kultowych Christmas Vacation. Jednak z wiekiem człowiek zaczyna inaczej spoglądać na termin „Gwiazdka” i obecnie zdecydowanie bliższe memu sercu są tytuły w klimacie Złego Mikołaja, The Nightmare Before Christmas oraz właśnie Happy! – nieprzeciętnie walniętego serialu od SyFy.
Poznajcie Nicka Saxa – niegdyś glinę z ambicjami, obecnie rozwodnika, degenerata, alkoholika, narkomana i… zabójcę do wynajęcia. Nick już dawno stracił jakiekolwiek hamulce i z godną podziwu konsekwencją trzyma się kursu, który może zakończyć się tylko jego mniej lub bardziej groteskowym zgonem. A Nowy Jork w okresie świątecznym to wyjątkowo niebezpieczna okolica – Scaramucci, mafiozo o wątpliwym zdrowiu psychicznym, przymierza się właśnie do sfinalizowania wielkiej transakcji, Bardzo Zły Mikołaj poluje na małe dziewczynki, a gdzieś w mroku czai się grupa wyjątkowo odstręczających swingerso-fetyszystów szukających nowych definicji seksualnego rozpasania. I niby ten ekosystem to naturalne środowisko dla głównego bohatera Happy!, a jednak po serii nieszczęśliwych decyzji i wpadek Nick przekona się, że właśnie z łowcy stał się zwierzyną.
Ale tu absurdalność serialu dopiero się zaczyna. Partnerem Nicka w tej historii jest uroczy, błękitny, fruwający i śpiewający jednorożec Happy – wymyślony przyjaciel pewnej dziewczynki w opałach, szukający dla niej właśnie pomocy. I z radośnie błękitnym pluszakiem u boku Nick Sax ruszy w noc, by torturować, podpalać, dekapitować i zasadniczo siać zniszczenie w każdym miejscu do którego trafi. A to wszystko zostanie podlane sosem Bożego Narodzenia z piekła rodem.
Serial oparto o mini-serię komiksową pod tym samym tytułem, napisaną przez Granta Morrisona i narysowaną przez Daricka Robertsona. Morrison jest przy tym współautorem scenariusza telewizyjnego, natomiast wśród reżyserów odcinków doszukamy się Briana Taylora – twórcy dwóch części Adrenaliny z Jasonem Stathamem w roli głównej. Komiksowa geneza została znakomicie przeniesiona przez ten zespół na mały ekran – świetny montaż, przerysowane kolory oraz oryginalna kompozycja kadrów świetnie komponują się z absurdalnym światem przedstawianym w serialu.
Na osobny akapit zasługuje Christopher Meloni wcielający się w rolę Nicka Saxa. Do tej pory tego aktora kojarzyłem z ról drugo- lub nawet trzecioplanowych w dużych produkcjach (świetny występ np. w Człowieku ze stali) oraz z gościnnych występów w serialach. Jednak tym razem pierwszy plan należał do niego i Meloni wykorzystał tę szansę w pełni. Nick Sax w jego interpretacji to siła nie do zatrzymania, żywioł i esencja szaleństwa w jednym. Przerysowana mimika, znakomicie dopasowana do postaci gestykulacja oraz skrzywiony odbiór rzeczywistości dopieszczony świetnymi dialogami czynią go emisariuszem tych wszystkich, którym „Christmas” kojarzą się z zakupowym szaleństwem i życzeniami pełnymi obłudy. Jeśli więc czujecie, że świąteczny nastrój zaczyna działać Wam na nerwy to Happy! będzie świetnym remedium na ten stan.
Amerykańscy bogowie
Gdy w Sieci pojawiły się doniesienia na temat telewizyjnej ekranizacji jednej z najgłośniejszych powieści Neila Gaimana zrobiłem rzecz obiecywaną sobie od lat – ruszyłem do księgarni i stałem się szczęśliwym posiadaczem tej książki. Po jej skończeniu uznałem, że przed producentami stoi nie lada wyzwanie, gdyż Gaiman jest pisarzem znakomitym, który od swych czytelników wymaga jednak skupienia i uwagi.
„Urban fantasy” , czyli przeniesienie wątków magicznych i mitologicznych do współczesnego świata, to wciąż rzadko spotykany gatunek w twórczości literackiej i filmowej. Powoli się to zmienia, czego przykładem może być Bright z Willem Smithem, ale na wysyp tego typu produkcji wciąż czekamy. Głównego bohatera tej historii, o dość oryginalnym nazwisku Shadow Moon, poznajemy w momencie zwolnienia z więzienia. Jednak Cieniowi daleko do radości – wcześniejsze opuszczenie murów zakładu penitencjarnego to wynik śmierci jego żony i zbliżającego się pogrzebu. W trakcie podróży do domu Cień poznaje tajemniczego Pana Wednesdaya, który złoży mu propozycję zastania jego osobistym ochroniarzem. Jednak wbrew pozorom Shadow nie stanie się kimś w rodzaju żołnierza mafii, lecz wpakuje się w konflikt zdecydowanie bardziej skomplikowany – wojnę starych bogów z nowymi. Jak się bowiem okazuje do Ameryki ludzie przybyli nie tylko ze swoją wiedzą, umiejętnościami, miłością i nienawiścią, lecz w pakiecie zabrali ze sobą bogów ze wszystkich możliwych mitologii – od afrykańskich przez egipskie, greckie, słowiańskie, na judeochrześcijańskich kończąc. Ale świat się zmienił i do panteonów dołączyły nowe byty, personifikujące globalizację, technologię i media, które bynajmniej nie zamierzają się dzielić swym terytorium.
Po skończeniu powieści miałem poważne obawy, czy adaptacja nie zostanie zbytnio spłycona, a część wątków nie padnie ofiarą stołu montażowego. Na szczęście serial to nie film i twórcy nie musieli się spieszyć – pierwszy sezon zamyka w sobie wydarzenia z około 1/3 książki, kolejny wystartuje w tym roku. Powiedziałbym nawet, że serial jest bogatszy i rozwija motywy i wydarzenia, które książka traktowała epizodycznie i jako kwestie poboczne. Na ekranie zobaczymy więc więcej, przy czym w żadnym wypadku nie jest to zabieg robiony na siłę, lecz ułatwiający odnalezienie się w nadnaturalnym świecie serialu. Cóż, twórcami serii i jego scenarzystami nie są amatorzy lecz Bryan Fuller, scenarzysta i producent takich hitów jak Herosi czy Dead Like Me, oraz Michael Green, autor scenariuszy do Logana oraz Blade Runnera 2049. A wspierający ich sam Niel Gaiman z pewnością też miał pozytywny wpływ na finalny skrypt telewizyjny.
Znanych nazwisk nie brakuje także na ekranie. Ian McShane, Peter Stormare oraz Gillian Anderson (szkoda, że nie zobaczymy jej w drugim sezonie) to gwarancja świetnego warsztatu scenicznego, a i nie znany mi wcześniej Ricky Whittle znakomicie odnajduje się w roli Shadow Moona. Serial nie zawodzi także pod względem wizualnym i przepiękne skonstruowane kadry mogą spokojnie konkurować z twórczością Zacka Snydera. Przy czym Amerykańscy Bogowie, w przeciwieństwie do dzieł pana Snydera, nie kuleją pod względem scenariusza. Oby drugi sezon dorównał pierwszemu.