Koniec roku to idealny moment na podsumowanie minionych dwunastu miesięcy oraz na przygotowanie daleko idących postanowień noworocznych.

Z postanowieniami to różnie bywa, także w naszej redakcji, ale rok 2018 na pewno zasługuje na przegląd najciekawszych i najbardziej emocjonujących notebooków i smartfonów (oraz wszelkich gadżetów elektronicznych), gier, filmów, seriali oraz albumów muzycznych. Jako pierwszy ze swym zestawieniem – redaktor Przemek W.

 

Urządzenie elektroniczne roku:

TOP1: Xiaomi Mi Air 13

Sprzęt Xiaomi zdobył polski rynek szturmem, i – prawdę mówiąc – trudno się temu dziwić. Elegancki, dobrze zaprojektowany (no: w większości), wykonany z dobrej jakości materiałów, ale, co być może najważniejsze – niedrogi, idealnie wpisuje się w gusta polskiego odbiorcy.

I chwała mu za to.

Trzynastocalowy Xiaomi Mi Air 13 trafił najpierw w ręce Kuby; ten wystawił mu recenzję, po której doszedłem do wniosku, że obok Mi Air 13 obojętnie przejść nie sposób. I rzeczywiście: ultrabook łączy niejako dwa światy. Z jednej strony – świat gier, bo na Mi Air 13 stabilnie pogramy nawet w najbardziej wymagające produkcje 2018 roku (choć niekoniecznie w najwyższych detalach). Z drugiej – świat pracy. Bo trzynastka od Xiaomi jest pełnoprawną „biznesówką” – i absolutnie nie wstydziłbym się zabrać jej na konferencję czy spotkanie.

 

 

Więcej o Xiaomi Mi Air 13 – w różnych konfiguracjach – możecie przeczytać w samej recenzji. Ja sam cieszę się, że znalazłem w końcu rozsądną wypadkową pomiędzy snobizmem (reprezentowanym przez zamiłowanie do sprzętu „z jabłuszkiem”) a upodobaniem do gier komputerowych (reprezentowanym dotychczas przez dość toporną i okropnie ciężką konstrukcję gamingową jednego z najpopularniejszych producentów). Nie jest to może alternatywa dla MacBooków (szczególnie tych w wersji pro). Ale tuż obok – nie prezentuje się źle. ;- )

 

TOP2: iPhone XR

Tak, tak – dobrze widzicie. iPhone XR. Nie XS; nie XS Max. Właśnie XR.

Dlaczego? Z najbardziej banalnych możliwych powodów: przez wzgląd na stojącą za tym modelem „marketingową” opowieść. Nie do końca prawdziwą – lecz wciąż atrakcyjną.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż jest to opowieść mocno na wyrost. Jeżeli w planach marketingowych Apple iPhone XR pełni jakąkolwiek rolę, to polega ona głównie na podkreślaniu wartości iPhone’ów XS. Niemniej cieszy mnie, że ktoś mi tę opowieść opowiada. A iPhone XR, zupełnie nawiasem, jest naprawdę świetnym sprzętem. Mógłby być wprawdzie nieco mniejszy (co by skuteczniej udawać iPhone’y X i XS ;- )), ale poza tym – nic dodać, nic ująć.

 

 

TOP3: iPad 9,7 (2018)

Okres największej popularności tablety mają, jak mniemam, za sobą, ale nie oznacza to wcale, że segment ten odchodzi do przeszłości; wprost przeciwnie, od pewnego czasu coraz odważniej próbuje zrobić krok w przyszłość. A najnowsza edycja 10-calowego iPada Apple stanowi dowód, że może jej się to udać.

Zgadzam się, że jest to wybór nieoczywisty. W konfrontacji z iPadami Pro Apple’owskie „dziesiątki” wypadają bowiem nieco słabiej, przynajmniej z pozoru. Trzecie miejsce proponuję traktować jednak z pewnym dystansem: raczej jako wyróżnienie za ruch w mniej dochodową (a pożądaną przez wielu użytkowników) stronę niż faktyczne osiągnięcia na polu urządzeń elektronicznych. Dodatkowy plus za cenę urządzenia – zaskakująco przystępną w zestawieniu z jakością.

 

 

Trochę kontekstu: mój TOP1 2017 to (naturalnie) iPhone X.

 

Rozczarowanie roku (urządzenie elektroniczne):

iPhone XS/iPhone XS Max

Bo nic nowego; nic ciekawego. Nic faktycznie odważnego. No, być może oprócz ceny.

A XS Max jest – najzwyczajniej w świecie – brzydki. Chociaż jego „tabletowość” cieszy. Ogólnie: uczucia bardzo mieszane.

 

 

Gra roku:

TOP1: Pillars of Eternity II: Deadfire

Pillars of Eternity II: Deadfire to nie tylko przykład *fantastycznej* produkcji sfinansowanej pieniędzmi z kampanii crowdfundingowej. To żywy dowód, że – przy odpowiednim nastawieniu odbiorców i twórców – wielki projekt pod nazwą „wsparcie popremierowe” może się powieść. Tutaj powiodło się spektakularnie.

Drugiej części Pillarsów, grze niewiarygodnie głębokiej zarówno pod względem fabuły, jak i mechaniki rozgrywki, zarzucano bardzo wiele. Jak większość gier Obsidianu, tak i Deadfire ukazało się pełne błędów i swoistych produkcyjnych „niedociągnięć”. Psujące się „questy”, towarzysze zdradzający zakończenie przygody odpalającymi się w niewłaściwych momentach dialogami, nie najlepiej zbalansowany poziom trudności; wszystko to widzieliśmy już wcześniej w New Vegas. Przy projektach o tej skali – bo nowe Pillarsy są grą przeogromną – jest to normalne i zrozumiałe. Niemniej wolelibyśmy tego nie doświadczać.

Obsidian jednak nie zawiódł. Na przestrzeni ostatnich paru miesięcy grę podniesiono z wersji 1.0 do wersji 4.0; wypuszczono trzy płatne dodatki i parędziesiąt pomniejszych – całkowicie bezpłatnych! – nowości; rozbudowano stojące za grą systemy; dodano nowe „łączone” klasy postaci; załatano parę tysięcy błędów. Rozwiązano też problem z poziomem trudności. Okej, nie w pełni, muszę to przyznać. Jednak w grach z otwartym światem – i bez domyślnego skalowania poziomów – trzeba pogodzić się z kompromisem.

 

 

A prace wciąż trwają. Nowa zawartość wciąż się pojawia.

Jestem dumny z Obsidianu; dumny, że wsparłem ich projekt na Kickstarterze. I właśnie dlatego, wyróżniając Deadfire, chciałbym wyróżnić również to studio. W dobie niedoróbek i półproduktów, w dobie gier wypuszczanych na rynek w stanie nierzadko uniemożliwiającym rozgrywkę (vide: Fallout 76, Star Wars: Battlefront 2, Mass Effect: Andromeda lub Pathfinder: Kingmaker), Pillars of Eternity II: Deadfire jest jak prawdziwy powiew świeżości. Przemierzanie Archipelagu Martwego Ognia w niecały rok po premierze w niczym nie przypomina doświadczenia w dniu premiery.

Za wszystko to Obsidian nie wziął ode mnie ani jednej dodatkowej złotówki.

Czapki z głów, Panowie; pokłon.

 

TOP2: Shadow of the Tomb Raider

W największym skrócie? Dobre(+) zwieńczenie bardzo dobrej(+) trylogii. W skrócie nieco tylko mniejszym – jeden z najlepszych Tomb Raiderów w bardzo długiej historii tej serii.

A że trylogie zamyka się trudno, co wiemy dobrze od czasów Mass Effect 3, najnowszy Tomb Raider radośnie wędruje do pierwszej trójki 2018 roku.

 

 

TOP3: GRIS

Dopiero co obejrzałem zakończenie, trudno więc o obiektywność. Uważam jednak, że GRIS, debiutancka produkcja Nomada Studio, zasługuje na uznanie. I wyróżnienie na niniejszej liście.

Dlaczego? Po pierwsze – przez wzgląd na kierunek, powiedzmy to wprost, artystyczny, jaki obrali twórcy tej gry. I nie chodzi mi jedynie o grafikę, choć tę absolutnie trzeba pochwalić. Chodzi o całokształt. GRIS jako całość jest dziełem kompletnym; najlepsze wrażenie robi więc jeszcze przed dalszą rozbiórką na części pierwsze. I to właśnie sposób, w jaki poszczególne elementy tej produkcji grają ze sobą w kontekście całości winduje ją ponad całą resztę tegorocznych produkcji indie.

Tych zaś, jak wiemy, nie brakowało. :- )

 

 

Trochę kontekstu: moje TOP3 2017 to, odpowiednio, Hollow Knight, Torment: Tides of Numenera (okej, TToN miał premierę w 2016; ale u mnie załapał się na 2017 ;- )) oraz Rain World.

 

Rozczarowanie roku (gra komputerowa):

Fallout 76

Czy muszę cokolwiek tutaj dodawać?

 

 

Film roku:

TOP1: The Florida Project

No i proszę. Filmy mające premiery w pierwszych miesiącach roku rzadko trafiają na listy sporządzane w tych ostatnich. Nie przez przypadek najlepsze produkcje wychodzą zawsze w okresie zimowym, ewentualnie późnym okresie jesiennym. Widać to zwłaszcza w kalendarzu „wysokich” premier zza oceanu.

A jednak o The Florida Project nie sposób zapomnieć, i chociaż ostatnio widziałem ten film bodajże w styczniu, może w lutym, do dziś często o nim myślę. To niewiarygodny obraz, przez krytyków okrzyknięty „drugim Moonlightem”. Absolutnie się nie dziwię. I podobnie jak Moonlight był moim filmem roku 2017, tak The Florida Project jest moim filmem roku 2018. Zarówno ze względu na jego obiektywne zalety, jak i na moje subiektywne preferencje. Filmy „o dzieciakach” (albo może „o dzieciństwie”?) mają w sobie coś niezmiennie magicznego; coś pięknego – i dziwnego.

Nie zrozumcie mnie przy tym źle. Nie mam żadnych wątpliwości: The Florida Project nie przejdzie raczej do legendy filmu. Zapewne były w tym roku filmy lepsze, ciekawsze, lepiej zrobione. Również filmy „o dzieciakach” – na myśl przychodzi mi chociażby fantastyczne Lato 1993 Carli Simon czy festiwalowe Manbiki Kazoku (polski tytuł to bodajże Złodziejaszki?). Ale The Florida Project

No cóż. Po prostu podobał mi się najbardziej. :- )

 

 

TOP2: Tajemnice Silver Lake

Im dłużej o nim myślę, tym mniej go rozumiem. A jednocześnie – tym bardziej go lubię. Tajemnice Silver Lake to film nietuzinkowy; trudno go ugryźć, trudno rozebrać. Trudno przez wzgląd na sam film, który wszelkie podobne próby wywraca na nice. A częściowo też ośmiesza.

Co ciekawe, Silver Lake oglądałem zaledwie raz; jeden raz. Przypuszczam, że kiedyś obejrzę go znowu. Ale kiedy? Tego nie wiem. Jest w nim bowiem coś, co sprawia, że choć chce się go poznawać, to… niekoniecznie na drodze kolejnych seansów. To jeden z tych filmów, o których najlepiej się myśli. Może lepiej niż ogląda.

I jeśli z jakiegoś powodu nie trafił on na pierwsze miejsce, to tylko dlatego.

 

 

TOP3: Avengers: Wojna Nieskończoności*

*Bo przecież nie Wojna Bez Granic… nieprawdaż?

Najnowsi Mściciele pozamiatali. I dosłownie, i w przenośni: liczba zamkniętych w trzeciej części wątków może przyprawić o zawrót głowy; liczba bezwzględnie uśmierconych postaci – o zawał. Podobnego widowiska ani dotąd nie widzieliśmy, ani nie mogliśmy się spodziewać. Jeżeli polski tytuł tego filmu ma jakiś sens, to taki, że zgadza się ze strategią Marvel Studios – dla którego nie ma granic. Serio. Żadnych.

Czekamy na Endgame

 

 

Trochę kontekstu: moje TOP3 2017 to Moonlight, Blade Runner 2049 (tak, podobał mi się ten film; będziecie musieli mi to wybaczyć) oraz, z trochę innej półki, The Square.

 

Rozczarowanie roku (film):

Black Panther/Czarna Pantera

Król Lew ma pazury z vibranium. To prawda. Nie pomaga mu to jednak – nie w konfrontacji z całą resztą tego filmu. Bo Czarna Pantera to, czegokolwiek by o niej nie mówić, rozczarowanie; to rzecz, którą widzieliśmy już dziesiątki razy, w tym parokrotnie w wydaniu Marvela, i było to znacznie ciekawsze wydanie. I nie, nie cieszy mnie, że to piszę. Z postacią graną przez Chadwicka Bosemana wiązałem naprawdę poważne nadzieje. (Może stąd rozczarowanie?)

Jak by nie było, film mógł być lepszy.

 

 

Serial roku:

Cóż. Seriale są dla mnie pewnym problemem, przynajmniej Anno Domini 2018. Jeżeli bowiem w 2017 nastąpił *wysyp* świetnych seriali, w 2018 spotykały mnie głównie rozczarowania. Wszystkie seriale, na które czekałem, okazały się mniejszą lub większą porażką. Z czego największą jest chyba Ślepnąc od świateł. Kamil Nożyński „zrobił robotę”…

I właśnie dlatego w tej kategorii ograniczę się do TOP1. A trafia tam…

 

TOP1: Dobre Miejsce

Nie lubię sitcomów. Sitcomy są durne. A jeśli nawet już nie są, to prędzej czy później tracą swój wdzięk – i zsuwają się w telenowelę. Czy osoby odpowiedzialne za pisanie kolejnych sezonów Teorii Wielkiego Podrywu naprawdę nie ogarniają, że uczuciowe perypetie bohaterów tego serialu lepiej sprawdzają się jako tło dla nerdowskich żartów niż jako wiodący wątek serialu? Nigdy tego nie zrozumiem. O innych sitcomach nawet nie wspomnę…

Dobre Miejsce, przynajmniej póki co, a mamy trzy sezony, nie zsunęło się w telenowelę. A jeśli to, co widziałem, jest wyznacznikiem, na razie raczej mu to nie grozi. To sitcom, który nie pragnie stać się czymś innym; chce być sitcomem – i chwała mu za to. Fakt, że przy okazji udaje mu się powiedzieć coś wartościowego – o ludziach, o świecie, ba, o miłości – nie przeszkadza mu być śmiesznym.

I właśnie tego oczekiwałem.

Jest to wręcz zaskakujące. Widziałem przecież dziesiątki sitcomów. Jakim cudem żaden z nich nie zdołał wcześniej tego zrobić? Formuła wydaje się taka banalna. Przecież Dobre Miejsce nie próbuje nawet udawać, że nie jest serialem na wskroś schematycznym; wszystko, co do minuty, jest tam zgodne ze schematem.

To trochę jakby oglądać PrzyjaciółPrzyjaciół w kolejnym, już n-tym wydaniu.

Dla odmiany – całkiem niezłym.

 

 

Trochę kontekstu: moje TOP3 2017 to Wielkie kłamstewka (niekwestionowany top topów, mimo mocnej konkurencji), nowe Twin Peaks (kosmos, kropka) i Młody papież (Sorentino w serialowym wydaniu jest jeszcze lepszy niż w tym filmowym).

 

Rozczarowanie roku (serial):

Ślepnąc od świateł

Wszystko w tym serialu jest na swoim miejscu. Wszystko – oprócz głównej roli. Jakub Żulczyk nie musi się wstydzić. Kamil Nożyński – owszem, powinien.

 

 

Album roku:

TOP1: Arctic Monkeys – Tranquility Base Hotel & Casino

Okej: David Bowie odszedł. Ale! Słuchając najnowszego albumu Arctic Monkeys – Tranquility Base Hotel & Casino – można zacząć się zastanawiać…

…i mówię poważnie. Podobnej jakości koncept-albumu nie słyszałem już od dawna; tym mniej spodziewałbym się go po zespole takim jak Arctic Monkeys, znanym raczej z dość „garażowych” klimatów. A tu proszę: coś takiego. Tranquility Base Hotel & Casino nie sposób, po prostu nie sposób zaszufladkować. To album, który przekracza granice – i robi to z upodobaniem, w sposób niezwykle przemyślny i nieodmiennie inteligentny, a jednocześnie – absolutnie bezpretensjonalny, pozbawiony sztuczności czy dziwacznego zadęcia (które, niestety, na postrockowych koncept-albumach nie należy do rzadkości).

 

 

Warstwa muzyczna robi wrażenie, ale to, co najbardziej rzuca się w oczy (a może – uszy?) to rozwijana w albumie opowieść. Historia o luksusowym ośrodku wypoczynkowym dla najbogatszych, ulokowanym – nota bene – na Księżycu, w miejscu lądowania misji Apollo 11 (oznaczonym nazwą Tranquility Base, stąd nazwa albumu). Zblazowani bogacze, uwikłani w swoje rozterki, całkowicie odcięci od rzeczywistości, obserwują, jak świat idzie w diabły. Sam pomysł znamy; w świecie rockowych koncept-albumów nie jest on bynajmniej niczym nowym. Mnóstwo tu zresztą nawiązań do Bowiego czy Watersa. Ale ze świecą szukać kogoś, kto zrobiłby to lepiej.

A przede wszystkim – bardziej świadomie.

 

TOP2: Jungle – For Ever

Jungle to ewenement, i to ewenement na skalę światową. A drugi album zespołu, For Ever, to potwierdzenie tego ewenementu. Zasłuchujemy się tym niemal do nieprzytomności – i wcale nie jest to nieprzyjemne. Wprost przeciwnie; wprost przeciwnie…

Mówi się czasem, że ostatecznym potwierdzeniem „wartości” zespołu jest zawsze jego trzeci album. Trzeci, bo właśnie na trzecim artyści najczęściej zaczynają zjadać swój ogon. Jungle ma za sobą drugi. I jest to prawdziwa eksplozja energii. Czy trzeci będzie równie udany?

W przypadku tego zespołu jestem o to spokojny jak nigdy.

 

 

TOP3: Mark Knopfler – Down the Road Wherever

Knopflera się lubi albo nie lubi; tertium non datur. Osobiście lubię; bardzo. A każdy kolejny album Mistrza trafia na moją półkę w momencie premiery. Podobnie stało się z tym najnowszym. I choć osobiście uważam, że Down the Road Wherever ustępuje nieco pola przed fantastycznym Trackerem z 2014 roku, to jednak nie umiem przestać go słuchać. I nie mogę wyjść z podziwu.

Fani solowych albumów Knoplfera dzielą się – zasadniczo – na dwie grupy. Pierwsi wolą Dire Straits; drudzy wolą twórczość późniejszą. Ja należę do tych drugich. Podoba mi się dojrzałość Knopflera – ilekroć słucham tego albumu, myślę, że musiał on doskonale przemyśleć każdy ze znajdujących się na nim utworów. Numery zamknięte na Down the Road Wherever, nawet te „żywsze”, są generalnie dość refleksyjne; nie sposób nie dostrzec, że Knopfler wie, iż „pierwszą połowę” swojego życia ma od dobrych paru(-nastu?, – dziesięciu?) lat za sobą. Że doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

 

 

Być może dlatego szkoda mu czasu na wypuszczanie niedorobionego materiału? Jak by nie było, Down the Road Wherever może być jednym z jego najlepszych albumów. Aczkolwiek z pewnością mógłby być… krótszy.

Ach! Jeszcze jedno. Jeśli nie słuchaliście nigdy Knopflera – absolutnie pamiętajcie. To nie są albumy, które „lecą gdzieś w tle”. Słuchanie ich jako dodatek do innych czynności sprawdza się słabo. Raczej tego nie polecam.

 

Rozczarowanie roku (album):

Jack White – Boarding House Reach

Po tym albumie spodziewałem się czarów. Naprawdę. Bo Jack White to przecież magik.

Niestety, zamiast menu degustacyjnego z restauracji z trzema gwiazdami Michelin Jack White zaserwował fanom odgrzewanego kotleta z frytasami prosto z przerdzewiałej frytkownicy. Z kiepskim keczupem. Na brudnym talerzu.

Słuchać się tego – po prostu – nie dało…