Koniec świata jest wdzięcznym tematem; koniec społeczeństwa w znanym nam kształcie – jeszcze lepszym. Twierdzi się czasem, że dystopie stanowią odpowiedź twórców kultury na zbyt gwałtowne zmiany społeczne; w takiej sytuacji trudno o spokój. W tym sensie twórcy dystopii są zawsze nieco reakcyjni i konserwatywni; przedstawiona przez nich wizja każdorazowo jest ostrzeżeniem, a to, przed czym ostrzega, jest najgorszą z możliwości. Często wynika z nieuwagi lub zwykłego przeoczenia (bo przecież kto zdrów na umyśle mógłby przypuszczać, że technologię, która miała zapewnić nam energetyczny dobrobyt można by wykorzystać do niszczenia całych planet?).

Pesymistyczne wizje przyszłości nigdy nie cieszyły się jednak tak dużą popularnością jak dziś, w XXI wieku. Odpowiedź na pytanie: „Dlaczego?” pozostawiamy jednak na inną okazję. Poniżej przyjrzymy się najciekawszym z nich – tym serialowym, filmowym, książkowym i komputerowym. Wybór ten jest, oczywiście, subiektywny. Jeżeli macie inne sugestie, chętnie przeczytamy o nich w komentarzach.

Altered Carbon

Nowa (wciąż jeszcze) produkcja Netflixa nie zawojowała wprawdzie rynku, trzeba jednak przyznać, że przedstawiona w niej wizja przyszłości jest co najmniej intrygująca. Altered Carbon – w polskiej wersji jest to Modyfikowany węgiel – jest serialem opartym na motywach z powieści o tym samym tytule wydanej w 2002 roku. Autorem jest znany autor science-fiction, Richard K. Morgan; spod jego pióra wyszła też m.in. powieść Black Man, nagrodzona w 2008 r. nagrodą Arthura C. Clarke’a. Morgan pisał również scenariusze do gier i komiksów, m.in. drugiej części Crysis i odświeżonej wersji Syndicate (z 2012 r.). Uniwersum Altered Carbon rozwinął w kolejnych dwóch książkach; razem z Altered Carbon stanowią one zamkniętą trylogię.

Różnice pomiędzy serialem a powieściami są dosyć poważne. Zostawmy je jednak na boku i przyjrzyjmy się samej wizji. Typowo cyberpunkowe realia wzbogacono tu ciekawie przeprowadzonym wątkiem z pogranicza space-magic i transhumanizmu: oto odkryta przez ludzi, a pozostawiona przez obcych technologia umożliwia na transfer świadomości z ciała do ciała; dość, by „Powłokę” [ang. Sleeve] wyposażyć w specjalny, instalowany u podstawy czaszki „Stos” [ang. Stack]. Jak długo urządzenie to nie zostanie zniszczone, możemy żyć wiecznie – o ile, oczywiście, stać nas na nową Powłokę, czyli, mówiąc prościej, ciało. Ciała mogą być klonowane; mogą być ciałami zmarłych; mogą być też kradzione, odbierane innym siłą. Co, oczywiście, otwiera przestępcom całkiem nowe możliwości.

Ale technologia ta umożliwia znacznie więcej: pozwala na natychmiastowe podróże międzygwiezdne. Jest to w zasadzie jedyny sposób, w jaki ludzie podróżują pomiędzy światami w uniwersum Altered Carbon – opuszczając jedno ciało i „wstrzeliwując się” w inne. To ciekawy koncept – i dość oryginalnie zrealizowany.

Jednak, jak zwykle bywa w takich przypadkach, technologia zmiany ciał nie przyczynia się w Altered Carbon do poprawy ogólnego stanu świata. Dysproporcje pomiędzy biednymi a bogatymi – którzy na gromadzenie i pomnażanie swoich fortun mają teraz nieskończenie wiele czasu – szybko osiąga poziom absurdu. Oczywiście do dobrodziejstw tej technologii dostęp mają jedynie ci drudzy; znudzenie szybko sprawia, że zaczynają oddawać się coraz to dziwniejszym, a nierzadko morderczym rozrywkom. Ciała, a nawet życia biednych są teraz na sprzedaż; śmierć ku rozrywce bogaczy może zapewnić im dostęp do „lepszej” Powłoki, wielokrotna śmierć – umiarkowany dobrobyt i władzę. Pojawiające się też inne aberracje: wcielenia wielokrotne (nierzadko zamieszkujące sklonowane ciała) i tortury w wirtualnej rzeczywistości (gdzie człowiek może umierać i odradzać się w nieskończoność) stanowią jedynie czubek góry lodowej.

Wizualnie świat Altered Carbon przypomina trochę najnowszego Łowcę androidów. Przeludnione ulice Los Angeles (czy to przypadek?), zwanego tutaj Bay City, i zawieszone na wymyślnych podniebnych konstrukcjach domy bogaczy zrealizowano sugestywnie i z rozmachem, a na poły dzikie międzyplanetarne kolonie już samym swoim wyglądem wskazują na korupcję i bezprawie. Świat przedstawiony w serialu jest, owszem, okropny; od strony technicznej prezentuje się jednak przepięknie.

Nieco gorzej jest z fabułą. Większość problemów dotyczy tempa akcji i sposobu prowadzenia narracji. Mamy tu do czynienia z typowo Netflixowym schematem sezonu, z „podróżą bohatera w głąb siebie” gdzieś w okolicach 6-7 z 10 odcinków, nie inaczej niż choćby w drugim sezonie Stranger Things. To jednak, co dobrze sprawdza się w stylizowanym horrorze o grupie dzieciaków, niekoniecznie musi zagrać w poważnym serialu z upadkiem społeczeństwa w tle. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów można jednak powiedzieć, że serial nie rozczarowuje i wart jest poświęconego mu czasu.

 

Blade Runner 2049

Czy świat przedstawiony w nowym Łowcy androidów i świat przedstawiony w starym to nadal jedno i to samo miejsce? Trudno powiedzieć. O niejasnościach tych pisaliśmy już w szczegółach w artykule Czy wszystko już było? Najciekawsze rebooty ostatnich lat. Jak by nie było, świat ten nadal jest ciekawy – i to na swoich własnych zasadach.

Przede wszystkim, akcję obu filmów dzieli przepaść trzydziestu lat. Przez ten czas wydarzyło się wiele – m.in. powszechne zaciemnienie. Na jego skutek utracone zostały ogromne ilości danych, głównie historycznych, ale również naukowych i technologicznych. Choć powody zaciemnienia nigdy nie zostają wyłożone wprost (w każdym razie nie w filmie), to możemy przypuszczać, iż było ono efektem ataku terrorystycznego. Czy to właśnie zaciemnienie spowodowało problemy z zaopatrzeniem – i kolejny kryzys, tym razem ogólnoświatowego głodu? Wiemy, że ludzie odżywiają się proteinami pozyskiwanymi z najróżniejszej maści larw i insektów; hodowane są one na specjalnych farmach, a następnie przetwarzane w zdatną do spożycia i neutralną pod względem smaku i zapachu „potrawkę”.

Lekko nie mają tu ani biedni, ani bogaci. Świat jest zanieczyszczony, w wyniku czego panuje na nim wieczny półmrok. Na skutek globalnego ocieplenia stopniały lodowce; Los Angeles chronione jest przed wodami przypływu ogromną betonową tamą. Ci, których na to stać, już dawno wynieśli się na inne planety. Jak wygląda życie w kosmosie, możemy się tylko domyślać. Z uwag rzucanych tu i ówdzie przez najważniejsze postacie wynikałoby, że władzę sprawują tam potężne korporacje, a z ludźmi wolno zrobić im praktycznie wszystko; mówiąc prościej – Dziki Zachód. Korporacyjny Dziki Zachód. A więc – w kontekście międzyplanetarnych rozszerzeń ziemskiej dystopii – nic naprawdę niezwykłego.

Do tego dochodzi wątek androidów. Trzydzieści lat po wydarzeniach przedstawionych w pierwszej części pozycja społeczna i, ogólniej, możliwości replikantów wciąż nie prezentują się najlepiej. Jakiś postęp jednak jest – ich życie nie jest już ograniczone do paru lat, a ponadto mogą legalnie przebywać na Ziemi. Mają prawo do własności (mogą – m.in. – posiadać mieszkania) i często radzą sobie lepiej niż ludzie (co doskonale widać na przykładzie głównego bohatera filmu, K). Ograniczeni są jednak ogromną liczbą praw i restrykcji; regularnie muszą też poddawać się bardzo inwazyjnym i wymagającym testom psychologicznym. (Służący w policji K przechodzi takie testy przynajmniej raz dziennie.)

Wizja przyszłości Denisa Villeneuve jest zarazem przerażająca i fascynująca. Nie brakuje tam tajemnic: co tak naprawdę się wydarzyło? W powieści Philipa K. Dicka była to zagłada atomowa. Od wątku tego odstąpił Ridley Scott; Villeneuve zdaje się jednak do niego powracać – przynajmniej po części – pokazując nam obraz zdewastowanego, napromieniowanego Las Vegas. Przesłonięte gęstą chmurą żółtopomarańczowego pyłu ruiny dawnej stolicy hazardu i rozrywki stanowią idealne podsumowanie świata Blade Runner 2049. To rzeczywistość będąca rezultatem podejścia w rodzaju „Po nas potop” i zapomnienia, że – jak pisał klasyk – „Ziemi nie dziedziczymy po naszych rodzicach, pożyczamy ją od naszych dzieci”.

Mówiąc zaś o dzieciach – ich los w nowym Łowcy również nie napawa optymizmem…

 

Na łeb, na szyję (epizod Czarnego lustra)

Twórcy Czarnego lustra – a szczególnie Charlie Brooker – nie należą raczej do najbardziej konserwatywnych osób na świecie. Sam serial jest jednak w ścisłej czołówce najbardziej reakcyjnych i konserwatywnych widowisk sci-fi XXI wieku, a przedstawiane w nim wizje technologicznej przyszłości są wyjątkowo czarne i pesymistyczne (nawet jeśli są różowe).

Nie inaczej jest z Na łeb, na szyję, pierwszym odcinkiem trzeciego sezonu, przez wielu fanów i krytyków uznawanym – i nie bez powodu – za najlepszy epizod całego serialu. Przedstawione w nim wydarzenia są tym bardziej przerażające, że zaczęły już znajdować swoje odbicie w świecie rzeczywistym (vide: Chiny i sprawa Social Credit System). Pomijając zaś kwestie społeczne i obyczajowe – jest to po prostu świetny odcinek.

W skrócie: epizod przedstawia społeczeństwo, w którym social-mediowy system ocen stał się wyznacznikiem wartości jednostki. Wyznacznikiem w sensie ścisłym – osoby posiadające niskie oceny (lub wysokie noty wystawiane przez nieodpowiednich znajomych) mają problem ze znalezieniem pracy; mogą też zostać z niej wyrzuceni. Nie inaczej jest z barami, restauracjami, hotelami i klubami; wszystko działa tu na tej samej zasadzie. Wysokie noty są też kluczem na salony, gdzie dostać się mogą jedynie najwyżej oceniani członkowie społeczeństwa.

Jak przyznawane są te oceny? Sam system jest niezwykle prosty – instalowana na fantastyczno-naukowym odpowiedniku smartfona aplikacja umożliwia każdemu ocenę każdego. Ocenia się w skali od 1 do 5; ostateczny wynik jest po prostu średnią wszystkich ocen z danego okresu. Na krótką metę prowadzi to, oczywiście, do patologii: „Ty obniżasz mi ocenę, ja obniżę Ci ocenę”, „Nie podobają mi się jej buty – dam trójkę” etc. Na dłuższą jednak – jak się wydaje – system powinien działać poprawnie. Finalny wynik jest w końcu agregatem dziesiątek tysięcy ocen – nieprawdaż?

Jednak w rzeczywistości nie jest różowo. System w zasadzie uniemożliwia ekspresję (o ograniczaniu wolność słowa nie wspominając). Ponadto nawet zagregowaną ocenę trudno uznać za obiektywną. Suma tysięcy subiektywnych ocen nie skutkuje obiektywnym agregatem; w najlepszym wypadku – zaburza obraz danej osoby, w najgorszym – potęguje niesprawiedliwość.

To właśnie spotyka główną bohaterkę odcinka. O jej losie nie powiemy tu niczego więcej; dość powiedzieć, że na początku epizodu jest ona powszechnie lubianą i dobrze ocenianą przedstawicielką lokalnej społeczności. Ot, typowa klasa średnia. Z aspiracjami – bez możliwości.

Warto natomiast dodać, że całość odcinka nakręcona została w bardzo specyficzny sposób, a na obraz nałożono charakterystyczny, nieco „Instargamowy” filtr w kolorze pastelowego różu. Postacie i otaczające je realia wystylizowane zostały na późne amerykańskie lata pięćdziesiąte – „najbardziej próżny i pusty okres w historii Stanów Zjednoczonych”.

 

Observer

Choć gry komputerowe mają szczęście do dobrych post-apo (MetroFallout, a także STALKERWasteland), nieczęsto mamy okazję doświadczyć w nich dobrze zrealizowanej dystopii. Możliwe, że jest to spowodowane specyfiką tego medium, nienastawionego raczej na eksplorację socjologicznych subtelności czy ich filozoficznych implikacji. Z drugiej strony – czy serial faktycznie nadaje się do tego celu lepiej?

Observer jest tutaj chlubnym wyjątkiem. Przedstawiona w grze rzeczywistość aż ocieka pesymizmem. To chyba najbardziej ponura wizja przyszłości, jaką zaserwowała nam w ostatnim czasie jakakolwiek gra; co ciekawsze, jej akcja rozgrywa się w dystopijnej Polsce (a konkretniej: w Krakowie przyszłości). I nie chodzi tu jedynie o wszechobecny mrok i ruinę. Najciekawszy element świata to element technologii – szczególnie tej umożliwiającej agentom rządowym hakowanie mózgów przesłuchiwanych przez nich świadków i podejrzanych. Nie tylko tych żywych – również tych martwych. Uzbrojony w specjalne urządzenie (zwane Pożeraczem Snów) agent może w każdej chwili poznać nasze myśli, każdy obywatel wyposażony jest bowiem w umożliwiający dostęp do tej sfery implant. Oczywiste nadużycia – takie jak kradzieże czy sprzedaż wspomnień – są tu na porządku dziennym.

Agenci z Observer (od nazwy ich jednostki gra bierze swój tytuł) są spełnieniem najgorszych koszmarów George’a Orwella – ale lepiej wyszkolonymi… i dużo lepiej uzbrojonymi. Gracze prowadzą jednego z nich, Daniela Lazarskiego. Oprócz Pożeracza Snów dysponuje on również całą serią mniej lub bardziej inwazyjnych modyfikacji, które umożliwiają mu m.in. bezproblemowe wykrywanie znajdujących się w pobliżu urządzeń elektrycznych i śladów biologicznych. Podąża on śladem seryjnego mordercy. Wkrótce jednak okazuje się, że rozwiązanie zagadki nie będzie wcale takie proste, a cała sprawa ma drugie, a nawet trzecie i czwarte dno.

Twórcami Observer są programiści z Bloober Team – odpowiedzialni m.in. Layers of Fear. Gra zdobyła wiele nagród, z czego najważniejszą jest chyba tytuł „Best Setting” („Najlepszy Świat”) przyznawany przez serwis „Game Informer” w ramach Adventure Game of the Year Awards. W grudniu 2017 roku ogłoszono, że na podstawie gry powstanie również film. Czy będzie on adaptacją jeden do jednego, czy też może osobną historią osadzoną w stworzonym przez Bloober Team świecie – jest na co czekać.

 

Westworld

Westworld jest serialem średnim. Średnim – ponieważ marnuje ogromny potencjał. Świetne otwarcie i fantastyczne zamknięcie ciągnie w dół fatalny środek. Dwa pierwsze odcinki, a także dwa ostatnie – to naprawdę może się podobać. Ale dzielące je sześć epizodów to nieprawdopodobna droga przez mękę – a także książkowy przykład źle zbalansowanego widowiska (większość najciekawszych zwrotów akcji odwleczono tutaj aż na sam koniec).

To powiedziawszy, przedstawiona w nim wizja świata należy do najciekawszych i najlepiej zrealizowanych w najnowszej historii seriali sci-fi. Tytułowy Westworld to ogromny park rozrywki zasiedlony przez roboty. Tematem parku jest, jak wskazuje zresztą nazwa, Dziki Zachód. Jego obszar obejmuje parę niewielkich miasteczek i rozległy teren pomiędzy nimi. Odwiedzający mogą wziąć udział w częściowo zaprojektowanych wydarzeniach – to, w jaką postać zechcą się wcielić, zależy tylko i wyłącznie od nich. Ich działania mogą modyfikować częściowo zaprogramowane przez administratorów parku wydarzenia; powstałymi w konsekwencji ich działań zmianami zarządza inteligentny, uczący się algorytm, odpowiadający za zachowanie porządku.

Gdzie tu dystopia – chce się zapytać? Odpowiedź nasuwa się w pierwszym odcinku. Bieg wydarzeń w parku obejmuje tylko jeden dzień; pamięć zasiedlających park inteligentnych androidów jest każdej nocy resetowana, a następnego dnia przeżywają one to samo – o ile, ma się rozumieć, ktoś im nie przerwie. Żeby było jeszcze gorzej, są one w pełni inteligentne i zdolne do uczuć, a co więcej – wcale nie wiedzą, że są androidami. Natomiast rodzaj rozrywki, na który decydują się odwiedzający, nie zawsze jest humanitarny (nagminne są przypadki Gości mordujących całe miasta – strzały ludzi są dla robotów śmiertelne, strzały robotów nie robią na ludziach żadnego wrażenia).

Największy problem pojawia się jednak, co jasne, kiedy któryś z robotów zaczyna nabierać świadomości i orientować się, co się dzieje. W takiej sytuacji jest on „wysyłany na emeryturę”. Najczęściej oznacza to po prostu zniszczenie; głęboko w podziemiach kwatery korporacji odpowiedzialnej za obsługę parku znajduje się też grobowiec, gdzie składowane są wyłączone z użytku modele. To ciekawy koncept, nieobcy zapewne weteranom gatunku – podobne motywy towarzyszą tej tematyce od zawsze. Dość wspomnieć choćby AI – Sztuczną inteligencję. Jego obecność idealnie dopełnia obrazu całości.

Żeby było ciekawiej: ciała robotów z Westworld wcale nie różnią się aż tak bardzo od ludzkich. To biomechaniczne konstrukty oparte o najnowszą technologię (której tajników serial nigdy w pełni nie tłumaczy). Ich stwórcą jest grany przez Anthony’ego Hopkinsa geniusz z kompleksem boga (zaskakujące?) – dr Robert Ford. To jedna z najbardziej przerysowanych postaci serialu; jego linie dialogowe, nastawione w większości na tanie efekciarstwo, wypowiadały wcześniej usta tysięcy podobnych, ale ciekawszych postaci. Ostatecznie nie udaje mu się powiedzieć niczego naprawdę odkrywczego. Co jednak wcale nie przeszkadza nam współczuć jego nieszczęsnym kreacjom.

 

 

Prace nad drugim sezonem Westworld dobiegły niedawno końca. Premiera już 23 kwietnia. Czekamy.

Podsumowanie

Science-fiction nie musi być ponure i pesymistyczne. Jeśli jest, to pytanie brzmi: „Dlaczego?”. Czy chodzi po prostu o kwestie związane z marketingiem i sprzedażą? (Kto chciałby oglądać serial lub czytać książkę o bohaterze, któremu wszystko się udaje, najlepiej za pierwszym razem?) A może w pesymizmie twórców sci-fi należałoby upatrywać odbicia szerszych nastrojów społecznych?

Jak by nie było, widowiska serwowane nam przez science-fiction XXI wieku są zaskakująco dystopijne. W świecie słowa pisanego nie jest to niczym nowym. W świecie gier, filmów i seriali – na taką skalę – i owszem. Być może wszyscy boimy się technologii – nawet jeśli na co dzień korzystamy z jej dobrodziejstw.