Pojęcie rebootu na dobre zadomowiło się w słowniku polskich kinomanów i to nie tylko przez wzgląd na popularność zapożyczeń, ale również dzięki rosnącej liczbie samych rebootów. Tych ostatnio nie brakuje – i nic, nawet parę okazjonalnych wpadek (Star Trek: W nieznane, Wojownicze Żółwie Ninja: Wyjście z cienia oraz Ghostbusters: Pogromcy duchów) nie zapowiada odwrócenia tego trendu.

Popularność rebootów nie ogranicza się jednak do uniwersów kinowych. Jak na dłoni widać ją również w świecie gier komputerowych – gdzie reboot nie jest niczym nowym. Najstarsze przypadki odnotowano jeszcze na pierwszych konsolach Nintendo; jeśli chodzi o komputery osobiste, to okres popularności rebootów otwiera seria Prince of Persia (reboot z 2003 r.), a jego szczytowe punkty wyznaczają Mortal Kombat (2011), X-COM (2012), Tomb Raider (2013) i najnowszy Wolfenstein (2014). O serii Deus Ex – będącej przypadkiem granicznym i z tego powodu nieco wątpliwym – nie wspominając.

Wspólnie z redakcją TechSetter.pl postanowiliśmy przyjrzeć się kilku najlepiej przeprowadzonym rebootom i na ich podstawie ocenić najczęściej stosowane przez producentów strategie. Podejść jest wiele; jak się okazuje, te najskuteczniejsze prawie zawsze podążają za pewnym schematem.

Batman vs. Spider-Man – podwójny reboot vs. podwójny reboot

Dokonanie rebootu nigdy nie jest sprawą łatwą. Dokonanie podwójnego rebootu? To praktycznie niemożliwe.

Eksperymentu takiego spróbowano jednak dokonać na postaciach należących do obu największych superbohaterskich światów. W przypadku Marvela był to Spider-Man, w przypadku DC – Batman. Reboot opowieści o Człowieku-Pająku udał się wyśmienicie; o Człowieku-Nietoperzu – niestety – jedynie częściowo.

Postawmy sprawę jasno: w porównaniu z MCU nowopowstające filmowe uniwersum DC nie radzi sobie najlepiej. Widać to nie tylko po ocenach widzów i krytyków czy statystykach dotyczących oglądalności; dość porównać popularność zwiastunów. W ciągu jednego dnia zwiastun nowych Avengersów obejrzano na YouTube więcej razy niż zwiastun Ligi Sprawiedliwości od momentu jego premiery. A to na pewno mówi coś o popularności tych – bądź co bądź podobnych – filmów.

Jakim cudem DC tak bardzo straciło na popularności – nie sposób powiedzieć. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych – w dobie ogromnej popularności superbohaterskich seriali animowanych – DC zdecydowanie dystansowało Marvela (głównie za sprawą świetnego Batmana). Nie inaczej było z filmami (do czego mocno przyczynił się z pewnością Tim Burton). Obecnie DC zachowuje przewagę jedynie w domenie gier komputerowych – ale i to może niedługo się zmienić. Seria Batman: Arkham jest konkluzywnie zamknięta; tymczasem Marvel pracuje nad opartą o podobne założenia grą o Spider-Manie. A odpowiedzi ze strony DC wciąż nie widać.

Nie inaczej ma się sprawa z ostatnimi podwójnymi filmowymi rebootami. Dwukrotnie resetowano zarówno opowieść o Spider-Manie, jak i tę o Batmanie. Jeśli jednak początkowo prowadziło DC (bo, powiedzmy sobie szczerze, Mroczny Rycerz Christophera Nolana rozkłada Niesamowitego Spider-Mana Marca Webba na obie łopatki, i to zaraz w pierwszej rundzie), to ostatecznie wygrał Marvel. I to nawet nie dlatego, że Spider-Man: Homecoming jest filmem szczególnie udanym; w najlepszym wypadku jest filmem średnim. Prawdopodobnie nawet nieco gorszym niż (akceptowany, a nawet lubiany przez piszącego te słowa) Batman vs. Supermen. Porażka DC wynika jednak w dużej mierze ze skali projektu – a także z pośpiechu, z jakim odpowiedzialne za produkcje filmów studio próbuje realizować kolejne produkcje i nadrabiać zaległości.

 

Z filmu na film zmieniał się również kostium Spider-Mana. Tu retcony obejmują nie tylko rebootowane serie, ale nawet różnice w ramach pojedynczych serii. Kostium z filmów Sama Raimiego jest chyba najbliższy komiksowemu odpowiednikowi ze Złotej Ery. Tymczasem kostium z Homecoming to zupełnie co innego – współczesność komiksu w najlepszym wydaniu. A nawiasem, swój film (ale niepowiązany z filmowym uniwersum Marvela) dostanie również Venom; kolejny reboot już się szykuje ;- )

Warto zwrócić tu uwagę na specyfikę opisywanych rebootów. Oba restarty znacząco ułatwiała specyfika stworzonych przez Marvela i DC uniwersów – które, by trzymać się faktów, są tak naprawdę multiwersami (tj. tzw. wieloświatami). W popkulturowej teorii oznaczać to może – i najczęściej oznacza – bardzo wiele różnych rzeczy; w praktyce – daje scenarzystom możliwość opowiadania tej samej historii po wielokroć, z mniejszymi albo większymi zmianami, bez konieczności rezygnacji ze zgodności z ustalonym wcześniej kanonem. Nowa opowieść o Spider-Manie nie anuluje żadnej z poprzednich; istnieje niejako równolegle do nich – w alternatywnej rzeczywistości. W świecie Marvela oraz DC rzeczywistości te współistnieją ze sobą na równych prawach, a czasami przenikają się ze sobą, a nawet zderzają, doprowadzając do powstawania kolejnych. Koncept ten wykorzystano w wielu komiksach (m.in. współczesnych klasykach Ród MMarvel Zombies); jeśli chodzi o filmy, pojawił się on ostatnio w Przeszłości, która nadejdzie. Fani animowanej serii o Spider-Manie – tej wyświetlanej w polskiej telewizji w latach dziewięćdziesiątych (Spider-Man: The Animated Series) – pamiętają też, że wydarzenia oparte na tej koncepcji zamknęły przedstawione w niej wydarzenia. W jej ostatnich odcinkach Spider-Man musiał zmierzyć się… z samym sobą – z alternatywnej rzeczywistości, gdzie jego wujek nigdy nie zginął, przez co bohater nigdy nie nauczył się, że „Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność” i w konsekwencji został złoczyńcą. (Do jego zejścia na złą drogę przyczynił się również antybohater Carnage – ale nie czepiajmy się szczegółów.)

 

„Masz coś do mnie? Jakiś problem?” Z Batmana w wydaniu Bena Afflecka czasami po prostu nie sposób się nie śmiać.

Zarówno Marvel, jak i DC mają więc otwartą drogę do rebootu, a nawet wielu rebootów; obie marki mają też za sobą długą historię bardzo udanych opowieści tego rodzaju, i to zarówno w komiksach, jak i filmach czy serialach, także tych animowanych. Trudno jednak powiedzieć, na ile dokonywane przez nich restarty faktycznie są rebootami (a nawet tzw. continuity rebootami, czyli restartami dokonywanymi przy zachowaniu ciągłości). Jeżeli wszystkie światy multiwersum istnieją na równych prawach, to osadzenie nowej opowieści w kolejnym z nich ciężko uznać za jakikolwiek restart – nieprawdaż? Status nowych wersji starych opowieści pozostaje więc wątpliwy; w praktyce jednak tak jest najlepiej – im mniej jasne są dokładne zależności pomiędzy wersją starą a nową, tym lepiej dla samego rebootu (co doskonale widać na przykładzie najnowszych Gwiezdnych Wojen, które część fanów, szczególnie ci przywiązani do „rozszerzonego uniwersum”, otwarcie uznaje za reboot). W takich warunkach przeprowadzenie podwójnego reatartu jest istotnie ułatwione. Jest niemal dziwne, a także trochę niezrozumiałe, że ostatecznie może się nie udać.

Albo że może udać się tak dużo gorzej. Marvel poradził sobie z podwójnym resetem dużo lepiej – i to pomimo dużo większej ilości komplikacji (bo przecież prawa do Spider-Mana wciąż posiada Sony).

Tomb Raider – najbardziej udany reboot w świecie gier ostatnich lat

W świecie komputerowej rozrywki popularność rebootów ustępuje chyba tylko jednemu – popularności trylogii. W ostatnich latach mieliśmy okazję zagrać w przynajmniej kilka wyjątkowych „trzyczęściówek”. Najlepsze z nich to – oczywiście – Dark Souls, Mass EffectWiedźmin. Nieco mniej ortodoksyjni gracze zapewne pomyśleli też o Van Helsing. I słusznie. Czemu więc nie połączyć popularności jednego z drugim? I tak właśnie powstał najnowszy Tomb Raider.

Restartować serię o takiej historii to zadanie karkołomne. Pierwsza część przygód Lary Croft ukazała się jeszcze w poprzednim wieku – dokładniej zaś: w 1996 roku. Od tamtej pory Tomb Raiderów powstało w sumie paręnaście; są też dwa filmy (z Angeliną Jolie), a wkrótce do kin wchodzi kolejny (również mający status rebootu). Restartować taką serię to prosić się o kłopoty.

Planując reboot, odpowiedzialne za grę studio (Crystal Dynamics) oraz wydawca (Square Enix) podeszli do sprawy strategicznie. Wykorzystano tu fakt, że serię przez długi czas uznawano za nieco podupadłą – a z całą pewnością za taką, która swoje najlepsze czasy ma już za sobą. Precyzyjnie i skutecznie zdiagnozowano powody tego stanu rzeczy; naprawienie ich było celem przyświecającym rebootowi od samego początku. Fanów od dawna drażniły kwestie związane z „samodzielnością” kolejnych odsłon przygód Lary; z części na część seria stawała się coraz mniej koherentna i traciła z oczu cel. Wzięta jako całość, jej fabuła bardziej przypominała brazylijską telenowelę niż spójną opowieść. Nie istniał żaden powód, dla których przygody przedstawione w kolejnych odsłonach miałaby przeżywać Lara, nie zaś – ktoś inny. Podejmowane przez twórców próby nadania postaci jakiejkolwiek głębi psychologicznej nieodmiennie kończyły się porażką. W Tomb Raider: Underworld (2008) Lara przypominała już bardziej postać z sitcomu niż pełnokrwistą bohaterkę gry przygodowej.

 

Podobno w czwartej części starego Tomb Raidera twórcy opracowali specjalny system mający zwiększyć realizm animacji… piersi Lary. Na szczęście w nowych Tomb Raiderach skupili się na animacji twarzy. Z korzyścią dla bohaterki. O nowej Larze powiedzieć można dość sporo, ale nie sposób nazwać jej postacią płaską.

Odpowiedzią na te problemy mógł być jedynie reboot. Nie chcąc jednak powtarzać starych błędów, twórcy nowych Tomb Raiderów postanowili narzucić opowieści szersze ramy – ramy trylogii. Znane z poprzednich odsłon wątki fabularne zostały gruntownie przetworzone i przepracowane; z wielu z nich całkowicie zrezygnowano. Oś fabularną całości stanowi opowieść o zaginionym ojcu bohaterki (oraz związane z nim zaszłości, rodzinne i nie tylko). Historię tę znamy z poprzednich części – niemniej w Tomb Raider (2013) i Rise of the Tomb Raider (2015) zdecydowanie odgrywa ona bardziej centralną rolę. Co jednak ciekawe, to nie relacje rodzinne, ale dobrze zarysowane relacje międzyludzkie definiują nową Larę; z płaskiej (psychologicznie) bohaterki słabego serialu staje się ona wielowymiarową bohaterką świetnego widowiska o iście kinowym rozmachu. Nowa Lara jest postacią z krwi i kości – odważną i zdolną do poświęceń, ale też ludzką, niedoskonałą, podejmującą złe decyzje pod wpływem emocji i strachu, a także, co najważniejsze, nie w pełni ukształtowaną. Zwieńczeniem opowieści o jej przemianie będzie dopiero nadchodząca finałowa część trylogii – Shadow of the Tomb Raider.

Efekt? Najwięcej sprzedanych egzemplarzy w historii serii – i zapowiedź dalszej kontynuacji prac po zamknięciu *tej* trylogii (czyżbyśmy mogli oczekiwać kolejnej?).

Deus Ex – reboot czy (jeszcze) nie?

Nawiasem mówiąc, Tomb Raider nie jest jedynym rebootem, jakiego podjęło się w ostatnich latach Square Enix. Za swoisty restart serii można też uznać nowe części Deus ExHuman Revolution oraz Mankind Divided. Tu jednak sprawa okazuje się dużo bardziej skomplikowana – gry te mają bowiem nie tyle status rebootu, co po prostu prequeli. Posiadają jednak zarówno cechy jednego, jak i drugiego. I nie jest to dla tej serii niczym naprawdę nowym.

Jak należy to rozumieć? Jest to, wbrew pozorom, proste. Otóż powiązania pomiędzy poszczególnymi częściami Deus Ex nigdy nie były w pełni jasne. Dobrym przykładem są tu związki pomiędzy pierwszą częścią a jej sequelem – Invisible War. Pod koniec oryginalnego Deus Ex prowadzony przez gracza bohater, JC Denton, stawał przed trudnym wyborem. Możliwości były trzy; wybór każdej z nich prowadził do radykalnie różnych zakończeń, a konsekwencje w istotny sposób zmieniały kształt świata (i w przenośni, i dosłownie). Twierdzono, że stworzenie sequela nie będzie możliwe; jeden z wyborów należałoby bowiem uznać za kanoniczny. Tymczasem każdy z nich miał swoich zwolenników – i każdy był równie dobry (albo może równie zły).

Twórcy Deus Ex: Invisible War postawili więc na nietypowe rozwiązanie. Otóż… za kanoniczne uznali wszystkie trzy wybory. W świecie Invisible War rzeczywistością stały się konsekwencje każdego z nich. Sprawę ułatwia – oczywiście – fakt, że czas akcji obu gier dzieli parędziesiąt lat. Akcja Deus Ex rozgrywa się w 2052 r., akcja Deus Ex: Invisible War – w 2072. To powiedziawszy, ciągłość zostaje zachowana, a fabuła wciąż jest całością. Nie zawsze spójną (bo w Invisible War nie brakuje tzw. „retconów”, czyli ukradkowych zmian w założeniach, które nie są wprost komunikowane odbiorcom), ale wciąż całością.

 

O bohaterze nowych Deus Exów wiemy, że pali markowe cygara i popija niezłą whisky. Sądząc po stanie lustra w łazience, niekoniecznie mu to służy. O bohaterze starego Deus Exa wiedzieliśmy, że jest ulepszonym za pomocą nanotechnologii agentem specjalnym i że ma brata (który też jest agentem). Co również nie zawsze służyło im dobrze.

Powiązania pomiędzy oryginalnymi częściami Deus Ex a najnowszymi produkcjami Square Enix także nie są zupełnie jasne. I tu również winę za taki stan rzeczy ponoszą zmiany w założeniach; część z nich stanowi zresztą najprawdopodobniej zwykłe nieścisłości. W konsekwencji jednak nie sposób ocenić, czy prequele te rzeczywiście są jedynie prequelami, czy też może – próbą restartu. Ostatecznie: continuity reboot (czyli restart z zachowaniem ciągłości) nie musi polegać na stworzeniu sequela. Pole pod restart może przygotowywać prequel.

Ze względu na nienajlepsze wyniki sprzedaży Deus Ex: Mankind Divided prace nad kolejną częścią zostały na pewien czas odłożone. Czy w praktyce oznacza to całkowite porzucenie serii? Nie sposób ocenić.

Czy Star Trek naprawdę zmierza w nieznane?

Szczyt popularności Star Treka przypada na przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. To niezwykła seria (a nawet seria serii). A jednak to właśnie jej „niezwykłość” stała się największą przeszkodą w próbach przeniesienia jej w kolejny wiek. I przypuszczalnie nawet najzagorzalsi Trekkies nie wiedzą, kiedy ich ulubione uniwersum opuściło główny nurt, a stało się propozycją dla geeków i niewyczerpaną kopalnią gagów, w której nie orientują się już nawet twórcy Big Bang Theory.

W takiej sytuacji reboot był właściwie jedynym wyjściem – alternatywą było tylko całkowite porzucenie serii. Rozwiązanie, które z pozoru wydawało się głęboko nieidealne i nie miało prawa zadowolić żadnej ze stron, ograno znakomicie. Nowe filmowe Star Treki to znakomite produkcje i pełen cytatów i nawiązań hołd złożony oryginałom, a serial Star Trek: Discovery kontynuuje najlepsze tradycje VoyageraEnterprise, wzbogacając je zarazem o (zgodne z duchem uniwersum Roddenberry’ego) nowości i bardziej współczesne schematy fabularne. Obrazu całości nie burzy nawet średnio udany najnowszy Star Trek: W nieznane (2016). Od kiedy w Khana wcielił się Benedict Cumberbatch – i jak długo w nowych Star Trekach nie pojawia się Borg – za sukces całości trzymają kciuki chyba nawet najwięksi sceptycy.

To powiedziawszy, Star Trek: W nieznane z całą pewnością nie jest krokiem w dobrym kierunku. To jeden z tych filmów, których największą wadą jest zmarnowany potencjał. Kto liczył na interesującą przygodę w kosmicznej dżungli, na międzyplanetarną wersję Zagubionych, ten srodze się zawiódł. Reżyser filmu, znany z piątej i szóstej części Szybkich i wściekłych Justin Lin, nie traci czasu na badanie zawiłości charakterów czy stopniowe budowanie napięcia. Totalna rozwałka zaczyna się wcześnie i trwa cały film. Nie popisali się też scenarzyści, Simon Pegg i Doug Jung. Ten ostatni to zresztą przypadek iście beznadziejny – spod jego pióra wyszedł ostatnio Netflixowy Paradoks Cloverfield. (Jeśli szukacie naprawdę złych filmów, to Paradoks Cloverfield jest na podium.) Dialogi szybko osuwają się w absurd, a fabuła jest w najlepszym razie pretekstem do dalszej destrukcji. Na szczęście W nieznane ratuje gra aktorska. Choć bohaterowie głównie strzelają (od czasu do czasu angażując się też w starcia bezpośrednie), to nikt nie trzyma blastera z równą gracją co Zachary Quinto.

 

Niestety, twórcy Star Trek: W nieznane nie wiedzą, że Wolkanom nie przystoi się tak dziwić. Nie tak otwarcie.

Dużo lepiej radzi sobie serial, Star Trek: Discovery, w ciekawy sposób ogrywając wątki znane z serii sprzed rebootu, a nawet otwarcie je cytując (nierzadko w dość przewrotny sposób). W swojej istocie Discovery pozostaje głęboko wierny założeniom „oryginałów”. Jednocześnie zaś – bardzo inteligentnie dekonstruuje typowo Star Trekowe schematy rozwoju odcinków, a nawet całych sezonów. Akcja większości epizodów ogranicza się do serii kolejnych interakcji pomiędzy bohaterami; jej osią prawie zawsze są konflikty pomiędzy interesującymi i pełnowymiarowymi postaciami, a czasem także konflikty wewnętrzne. Napięcie rośnie stopniowo – i częściej niż strzałami z blasterów rozładowywane jest rozmową. A satysfakcjonuje przeważnie dużo bardziej.

Co będzie dalej z nowym Star Trekiem – przekonamy się niedługo. Na chwilę obecną próbuje on zmierzać jednocześnie w dwóch kierunkach. Miejmy nadzieję, że twórcy zdecydują się ostatecznie na ten nieco bardziej znajomy.

Co się stało z Marą Jade? – czyli nowe Gwiezdne Wojny

Disneyowskie Gwiezdne Wojny z całą pewnością są problematyczne. I nie chodzi tu jedynie o jakość samych filmów – te bowiem mogą się podobać (i piszącemu te słowa zasadniczo się podobają, szczególnie ten nowszy). Największy problem dotyczy tzw. „rozszerzonego uniwersum”, czyli „Expanded Universe” – stworzonego przez lata kanonu historii i opowieści osadzonych w świecie Star Wars. Bo kanon ten, budowany przez ponad ćwierć wieku przez filmy, książki, gry i seriale animowane, został przez scenarzystów najnowszych części sagi prawie kompletnie anulowany. A to, co zostało, przetworzono nie do poznania.

Skali cięć i zmian nie sposób opisać; chcąc przejrzeć je wszystkie, choćby pobieżnie, trzeba by napisać książkę (a nawet trzy książki). O niektórych z nich – a także o znaczeniu Expanded Universe dla typowego fana Gwiezdnych Wojen starszej daty – pisał wcześniej Kuba w artykule Gwiezdne Wojny – 40 lat minęło, czyli stary nerd vs. Ostatni Jedi. Przypuszczalnie nawet osoby zupełnie nieznające tematu muszą zgodzić się z jego tezą: anulowanie trzydziestu lat pracy tak wielu znanych i cenionych autorów na rzecz „nowego (projektowanego dopiero) kanonu” stanowi decyzję co najmniej kontrowersyjną. A także nieprawdopodobnie ryzykowną.

W konsekwencji tego zabiegu pojawia się również pytanie o status filmów i pozostałych dzieł wchodzących w skład „nowego kanonu”. Miejmy w pamięci, że Expanded Universe, choć dla fanów samych filmów stanowiło co najwyżej nieobowiązkowy dodatek, było oficjalnie zaaprobowaną przez Lucasfilm (a potem Lucasarts) częścią uniwersum. Choć mówić o „części” to mówić nieprawdę; rozszerzone uniwersum stanowiło bowiem, lekko licząc, 99,99% kanonu. Należy przy tym powiedzieć, że tworzące je dzieła odznaczały się niespotykanym nigdzie indziej poziomem spójności; niedopowiedzenia z książek dopowiadały gry, niedopowiedzenia z gier – komiksy, niedopowiedzenia z komiksów – kolejne książki, i tak dalej – w nieskończoność. Co w sumie czyniło odkrywanie Expanded Universe niesamowitą przygodą – i w znaczący sposób przyczyniło się do popularności Gwiezdnych Wojen i wskrzeszenia ich przez Mroczne widmo pod koniec XX wieku.

 

Na zdjęciu: „Adam rozważa zmianę kariery”. Wie, że lepiej radził sobie w „Dziewczynach” (nie wspominając już o „Patersonie”). Szczytowy moment jego kariery zrujnowały śmiechy w kinie (zaraz po tym, jak zdjął hełm, podczas seansów „Przebudzenia mocy”). Nie, Darth Vaderem jednak nie będzie.

Czy nowe filmy, Przebudzenie mocyOstatni Jedi, są kontynuacją? A może jednak stanowią reboot? Continuity reboot? Nie sposób ocenić. Najprostszą odpowiedzią jest ta ostatnia. Pamiętajmy jednak, że o tym, czy coś jest rebootem, czy nie, a jeśli tak, to jakim, decyduje ostatecznie głębokość retconów (tj. wspomnianych wcześniej ukradkowych zmian założeń). Na chwilę obecną cięcia te są tak głębokie, że Epizod VII i VIII mogłyby rozgrywać się w zasadzie w innym świecie. Niestety, choć Expanded Universe przewidywało istnienie alternatywnych rzeczywistości (wątki takie pojawiły się m.in. w bardzo niedocenianej Kryształowej gwieździe), to kanon Disneya najprawdopodobniej od tego odejdzie. Relacje pomiędzy nowymi Gwiezdnymi Wojnami i starymi Gwiezdnymi Wojnami są więc jeszcze bardziej skomplikowane niż relacje pomiędzy komputerowym a książkowym Wiedźminem. Niestety.

A zupełnie nawiasem – cytaty, nawiązania i przetworzenia zamknięte w Epizodzie VII sprawiają, że sam w sobie mógłby on stać się niewielkim rebootem Nowej nadziei. Czy twórcy najnowszej trylogii próbują w ten sposób wodzić fanów za nos – serwując im z pozoru przewidywalną fabułę a potem wywracając wszystko do góry nogami w kolejnym epizodzie (VIII)? Jeżeli tak – to sam plan jest ciekawy. W warstwie realizacyjnej daleko mu jednak do eleganckiej i lekkiej przewrotności nowego wcielenia Star Treka. Z drugiej strony – może lepiej dokonać cięcia już teraz niż czekać, by Gwiezdne Wojny stały się kolejnym źródłem gagów dla twórców Big Bang Theory?

Blade Runner 2049 – reboot-nie reboot

Ciekawego przypadku dostarcza też nowy Łowca androidówBlade Runner 2049. Dlaczego? Ze względu na fanów. Choć twórcy filmu nie chcieliby pozostawiać w tej kwestii żadnych wątpliwości – najnowszy film Denissa Villeneuve jest, powtarzają, kontynuacją, nie żadnym rebootem – to nie wszyscy są skłonni się zgodzić. Czego wyrazem są również nagłówki w prasie – nierzadko dość zasięgowej i opiniotwórczej.

Jeśli jednak zastanowić się dłużej, to reakcja taka nie powinna nikogo dziwić. Nowy Łowca androidów z całą pewnością posiada więcej cech rebootu niż typowego sequela. Mamy akcję przesuniętą o parędziesiąt lat naprzód; mamy nowych bohaterów; mamy zmienione założenia fabularne. Czy są one retconami – trudno powiedzieć; odpowiedzi na to pytanie ukryte są za zasłoną „powszechnego zaciemnienia”. „Powszechne zaciemnienie” to zabieg fabularny bardzo często stosowany do maskowania retconów. Co może sprawdzić się w tym celu lepiej niż ogólnoświatowa awaria prądu, w wyniku której utracone zostają wszelkie dane historyczne i duża część danych naukowych i technologicznych?

Niewątpliwie są to zabiegi celowe – czuć, że scenarzyści spędzili sporo czasu na analizie najpopularniejszych opracowań i dyskusji na temat pierwszej części. I że wiele z ich rozwiązań i propozycji ma charakter uniku (tak, eleganckiego – ale jednak uniku). Bo przecież odpowiedzieć na pytanie, czy Deckard jest, czy nie jest androidem – to zniszczyć Łowcę raz na zawsze. O innych pytaniach nie wspominając. Jeżeli jakiś scenarzysta sięga po rozwiązanie tak radykalne, to prawdopodobnie ma na myśli reboot. Jeżeli dodaje do tego przepaściste różnice w czasie akcji obu filmów – rzędu parudziesięciu lat – to szanse, że gdzieś po drodze zmieniły się założenia, rosną jeszcze bardziej. (Chyba najbardziej widocznym retconem – którego nie ukryją żadne wybiegi – jest ten dotyczący płodności replikantów Nexus 6.)

 

A może „Blade Runner 2049” jest tak naprawdę sekretnym rebootem „Drive”?

Tym, co różni Blade Runnera 2049 od typowego rebootu i zbliża go do sequela jest natomiast fakt, iż nie przetwarza on wprost wydarzeń z pierwszej części; raczej je nadbudowuje. Podobnie jest jednak z wieloma innymi rebootami. Ze wspomnianych tutaj warto wymienić Batman vs. SupermanSpider-Man: Homecoming, a także Deus ExGwiezdne Wojny, o ile zdecydujemy się uznać je za rebooty. Osoby uznające film Villeneuve za reboot zyskują więc w swojej argumentacji na nieostrości pojęcia rebootu. Jest to przewaga, którą trudno zignorować – i żadna ilość zapewnień twórców (że film jest sequelem) tego nie zmieni. Od momentu kinowej premiery stał się on własnością fanów – i, podobnie jak z jego pierwowzorem, mogą oni z nim zrobić, co zechcą.

A co zrobią? Póki co – nie robią wiele. Podobnie jak film Scotta, dzieło Villeneuve nie zachwyca wynikami. Choć trudno upatrywać w tym znaku przyszłej kultowości, to dobrze, że ostatecznie coś jednak je łączy :- )

Z drugiej strony – oryginalnego Łowcę androidów z powieścią Philipa K. Dicka również nie łączyło wiele (a właściwie: prawie nic). W jakimś więc sensie tradycji jednak stało się zadość.

Podsumowanie

W ostatnich latach odświeżano wiele serii. Wiele prób zakończyło się niepowodzeniem. Niektóre – niesłusznie. Piszący te słowa z radością przywitał bowiem powrót filmowego Robocopa (i to pomimo wszystkich wad filmu). Z niejaką niecierpliwością czekał też na nowych Pogromców (a może Pogromczynie?) duchów. Ten ostatni film również nie okazał się – niestety – szczególnie udany. Sam pomysł zastąpienia bohaterów płci męskiej ich damskimi odpowiednikami jest jednak bardzo trafiony, i to nawet jeśli stanowi jedyny plus filmu. Tym gorzej, że ograno go tak słabo.

 

Złośliwi twierdzą, że nowe pogromczynie duchów tak naprawdę tylko udają kobiety?… Jak by nie było, film ponosi sromotną porażkę. I ani przez chwilę nie próbuje wydobywać kobiecości bohaterek.

Tymczasem w Internecie zaczynają pojawiać się pierwsze dyskusje o przyszłości MCU – i o możliwości przeprowadzenia przez Marvela rebootu tego uniwersum. Oczywiście nie chodzi tutaj o kompletny restart – raczej o rodzaj „zderzenia” dwóch alternatywnych rzeczywistości w ramach jednego multiwersum. Zderzenie takie miałoby nastąpić w wyniku wydarzeń przedstawionych w trzeciej części Avengers i pozostawać w zgodzie z fabułą komiksowej wersji Infinity War. Scenariusz taki trudno uznać za prawdopodobny; Marvel raczej nie zdecyduje się na ten ruch. Jednak sam fakt, że podobne głosy się pojawiają, świadczy o nadal rosnącej popularności rebootów – oraz apetycie fanów na kolejne.

Co – w gruncie rzeczy – potwierdza starą i po wielokroć powtarzaną tezę: nie ma nic bardziej nostalgicznego niż konsument popkultury.