Już pierwsze doniesienia na temat solowego filmu o Jokerze wywołały u mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej bowiem strony miał to być projekt niezwiązany z kulejącym DC Extended Universe, a zatem dzieło o własnej stylistyce i konwencji, bez krępacji ignorujące wydarzenia i linię czasową z filmowego kanonu DC, co brzmiało bardzo obiecująco. Z drugiej – przygotowywane „origin story” Jokera zrezygnowało z obecności Batmana i początków sadomasochistycznej relacji między Mrocznym Rycerzem, a chichoczącym Księciem Zbrodni. Obudziło to we mnie obawę, że, podobnie jak w kinowej adaptacji Venoma, nasz czarny charakter straci sporą część swojego niepowtarzalnego charakteru, do zaistnienia którego niezbędny jest konflikt z jego antytezą, czyli Batmanem właśnie.

 

 

Drugie czerwone światełko w mojej głowie zapaliło obsadzenie w roli tytułowej Joaquina Phoenixa – aktora niezwykle utalentowanego, ale zarazem budzącego u mnie skrajne emocje. Niewiele współczesnych gwiazd kina jest w stanie dorównać warsztatowi i umiejętnościom scenicznym Phoenixa, co potwierdza jego filmowe portfolio i niezła kolekcja nagród, ale artysta ten od lat, tak zwyczajnie i po ludzku, działa mi na nerwy. Joaquin Phoenix należy bowiem do grona artystów konkretnie zafiksowanych na tle udowadniania światu swojej nieszablonowości i alternatywnego postrzegania kina. Kwintesencją tej postawy okazał film I’m Still Here z 2010 roku – dokument skupiający się na upadku kariery Phoenixa, który postanowił zrezygnować z aktorstwa na rzecz branży muzycznej. Dokument pokazywał aktora w najgorszym możliwym świetle: alkohol, narkotyki, prostytutki, załatwianie się do łóżka oraz przemoc w stosunku do współpracowników to tylko część ukazanych tam problemów.

 

 

Promując owe dzieło Phoenix potrafił pojawić się w talk-show w bardzo kiepskim stanie – bełkotliwa mowa, przysypianie w trakcie wywiadów oraz wygląd sugerujący poważny kryzys w relacji z pralką i mydłem wzbudzały poważne obawy o stan psychiczny aktora. Finalnie I’m Still Here okazało się jedną wielką fikcją, którą Phoenix określał mianem artystycznego trollingu, mającego obnażyć obłudę i miałkość współczesnych mediów. Dla mnie to kwintesencja atencyjności i megalomanii, a takie zachowania należy w sobie tępić, a nie im folgować – przynajmniej moim nieskromnym zdaniem. W dodatku Joaquin Phoenix od lat może się pochwalić reputacją aktora bardzo ciężkiego we współpracy i zgrzytów między obsadą nie zabrakło także na planie Jokera. Robert De Niro nie uznaje pracy scenicznej bez prób i wspólnego czytania scenariusza przed rozpoczęciem zdjęć, Phoenix – wręcz przeciwnie. Reżyser miał więc niełatwe zadanie pogodzenia tych dwóch skrajnie odmiennych filozofii pracy.

Konflikty na planie Jokera nie ograniczyły się tylko do współpracy z De Niro. Na początku miesiąca Jimmy Kimmel, podczas wizyty aktora w swoim programie pozwolił sobie nieco zepsuć humor gościa prezentując materiał wideo z planu Jokera, na którym to gwiazdor aż się gotuje, gdyż jeden z kamerzystów stwierdził, że „gwiazdorzy niczym Cher”. Przydałoby się tu nieco dystansu do siebie – najwyraźniej Joaquin Phoenix udowodnił już całemu światu, że jest wybitnym aktorem, ale nie sobie samemu… W największym skrócie: z Keanu Reevesem z chęcią wybrałbym się na wódkę, z Phoenixem – w życiu.

 

 

Ale moje osobiste animozje nie powinny jednak wpływać na ocenę efektu pracy Joaquina Phoenixa – i wierzcie mi, nie wpływają. To, co aktor zaprezentował na planie Jokera to absolutne mistrzostwo świata i Phoenix kolejną nominację do Oskara ma w kieszeni. Gwiazdor po prostu znika i w jego miejscu pojawia się skrzywdzony Arthur Fleck oraz cały bagaż jego nieszczęsnego żywota. Aktor nie ograniczył się jedynie do przywdziania pstrokatego kostiumu i makijażu – jego wychudzone i dziwacznie powykręcane ciało, efekt wyjątkowo drastycznej diety, dodatkowo podkreśla zaangażowanie Phoenixa i oddanie tej konkretnej roli.

Mamy tu jednak do czynienia z zupełnie innym Jokerem, niż wcześniejsze, znane z dużego ekranu interpretacje tej postaci. Po części mam tu na myśli główny rdzeń danej wersji, obrośnięty chichoczącym szaleństwem Księcia Zbrodni. Joker Nicholsona był mordercą i gangsterem, który w wyniku kąpieli w kwasie zmienił się nie tylko zewnętrznie, ale, po skonfrontowaniu się ze swoją nową aparycją, „pękł” także wewnętrznie – świetna scena ze zdejmowaniem bandaży u konowała mafii. Z kolei Joker Ledgera był anarchistą i antysystemowcem, który za punkt honoru postawił sobie udowodnienie, że wszyscy ludzie to kanalie – wystarczy ich tylko odpowiednio przycisnąć. O Jokerze w interpretacji Jareda Leto nie sposób napisać zbyt wiele – postać ta trafiła, niestety, do najgorszego filmu z serii DC EU, czyli niesławnego Legionu Samobójców, i, z racji ograniczonej ilości czasu ekranowego i zmarnowanych dialogów, nie mała szansy zabłysnąć. A szkoda, gdyż wizualnie ta koncepcja bardzo mi się podobała (wiem – jestem osamotniony w tej opinii) i chętnie zobaczyłbym Leto w filmie nienakręconym przez księgowych Warner Bros.

 

 

Jednak główna i najważniejsza różnica między poprzednikami, a tegorocznym „modelem”, to podejście twórców do szaleństwa Jokera. W przypadku Nicholsona, Ledgera i Leto mieliśmy do czynienia z mniej lub bardziej przerysowanymi wariatami, potrafiącymi zarówno przestraszyć, jak i rozśmieszyć. Numer ze znikającym ołówkiem w Mrocznym Rycerzu to kwintesencja tej idei. Natomiast Arthura Flecka nie sposób potraktować jak kolejnego filmowego wariata czy szaleńca. Reżyser zdecydował się bardzo realistycznie podejść do nękających głowę Arthura upiorów, więc na ekranie pojawił się człowiek chory i wzbudzający współczucie, a nie strach czy odrazę. I cała koncepcja filmu podkreśla taką właśnie wizję twórców. Przeniesienie akcji filmu na początek lat 80. oraz upodobnienie Gotham City do Nowego Jorku z tego właśnie okresu, nie tylko pozwoliło przywołać na dużym ekranie klimat rodem z Taksówkarza czy Ulic nędzy, ale także zapewniło fabule odpowiedni fundament historyczny – przejęcie władzy w USA przez Reagana było jednocześnie początkiem okresu poważnych cięć budżetowych dla służb socjalnych, co odbiło się na kondycji psychofizycznej bohatera filmu.

Joker Phoenixa nie bawi, nie straszy, nie śmieszy, lecz budzi zasadne pytania o charakter ludzkości i wydarzenia rozgrywające się na ekranie nie wystawiają nam laurki. Gotham City to miasto przeżarte nędzą, strachem i obojętnością „przyzwoitych ludzi”. Arthura Flecka nie można przy tym określić mianem przestępcy, kryminalisty lub degenerata, lecz jest to głęboko nieszczęśliwy i skrzywdzony przez los i bliskich mu ludzi człowiek. Fleck bynajmniej nie chce zostać królem zbrodni i zatruć Gotham śmiertelnym gazem wywołującym grymas uśmiechu na twarzach ofiar, lecz pragnie znaleźć choć odrobinę szczęścia w swym przerażająco smutnym życiu. A gdy finalnie jego psychika pęka, to na ekranie nie pojawia się zwichrowany geniusz zbrodni, lecz broniący się na oślep człowiek, chcący skryć swoją słabość i doznane krzywdy pod towarzyszącym mu przez większość życia makijażem klauna. Nawet histeryczny śmiech Jokera ma w tym filmie zupełnie inny wydźwięk – w poprzednich generacjach był on zapowiedzą lub puentą kolejnego „zabójczego żartu”, tu bardziej się kojarzy z rozpaczliwym wołaniem o pomoc małego zwierzęcia, dręczonego przez człowieka-sadystę.

Możliwe, że taki portret psychologiczny Jokera jest także wynikiem wspomnianej już nieobecności Batmana. Ich „zawodowa relacja”, której narodziny świetnie zobrazowano chociażby w grze Batman: Arkham Origins, była bowiem motywatorem do ciągłego podbijania „poprzeczki szaleństwa” w umyśle klauna i po latach „zawodowej aktywności” Jokerowi bardziej zależało na samym konflikcie z Obrońcą Gotham, niż na faktycznym przejęciu władzy nad miastem. A wbrew temu, co twierdził Joker Ledgera („Czy ja wyglądam na człowieka z planem? Jestem jak pies goniący za samochodem – gdybym go złapał, nie wiedziałbym nawet co z nim robić!”) uśmiechnięty Książę Zbrodni ma zawsze plan. Natomiast Arthur Fleck nie ma żadnego pomysłu na zmianę swojego losu – on płynie z nurtem w coraz mroczniejsze miejsca i nawet wizyta na planie ulubionego programu telewizyjnego nie jest owocem jego działań, lecz wypadkową szczęśliwych zbiegów okoliczności.

 

 

I to jest zasadniczo mój główny i jedyny zarzut względem Jokera. To nie jest film o Jokerze – to niepokojące studium choroby umysłowej, kojarzące mi się ze świetnym Wstrętem Romana Polańskiego, gdzie młoda Catherine Deneuve zmagała się ze schizofrenią i lękami o podłożu paranoicznym. I nie wyobrażam sobie, by Arthur Fleck mógł stać się godnym przeciwnikiem zamaskowanego obrońcy Gotham. Gdyby przemianować Gotham City na Nowy Jork oraz wywalić ze scenariusza słówko „Joker” to film ten zasadniczo straciłby jakiekolwiek komiksowe konotacje. Mam bowiem wrażenie, że reżyser trochę przesadził z „odkomiksowywaniem” materiału źródłowego – a to bardzo zdradliwa sztuka, na której wyłożył się nawet Christopher Nolan.

 

 

Podejście Nolana do postaci Jokera w Mrocznym Rycerzu było idealne – zrezygnowano tu z wątku kąpieli w kwasie, a aparycja Ledgera była wynikiem genialnej fuzji makijażu i blizn o nieujawnionej finalnie genezie. Radykalnie zwiększyło to realizm tej postaci, ale zarazem nie pozbawiło jej kluczowej dla idei Jokera cechy – zwichrowanego i genialnego zarazem umysłu o skrzywionym poczuciu humoru, zdolnego za pomocą strategicznie zaplanowanych ataków sprowadzić całe miasto na kolana. I tu „odkomiksowywanie” zostało zrealizowane perfekcyjnie. Z kolei Bane z Mroczny Rycerz powstaje okazał się już cieniem komiksowego pierwowzoru – postać grana przez Toma Hardy’ego nie dysponowała podpiętym bezpośrednio do krwioobiegu systemem wstrzykującym supersteryd Jad, lecz była bojówkarzem o sztucznie zwiększonej odporności na ból. Jak dla mnie, był to już o jeden krok za dużo w stronę kinowego realizmu, który w pewnym sensie wykastrował tą postać. I podobny los spotkał nolanowską Kobietę-Kot.

W przypadku Jokera Phoenixa tego realizmu mamy jeszcze więcej – i nie wątpię, że komiksowym laikom będzie się to podobać. I są ku temu powody, gdyż pod kątem warsztatu i obsady jest tu się nad czym zachwycać. Tylko Jokera w tym filmie jest jak na lekarstwo…