Nie będę ukrywał, że im jestem starszy, tym mniej gier w ciągu roku przyciąga moją uwagę na tyle, by pojawiły się na moim dysku. W dodatku unikam tytułów na tyle niekompatybilnych z moim “inner-gamerem”, że jest spora szansa, że ich nie skończę – jak już mam zainwestować w określony tytuł kilkadziesiąt lub kilkaset godzin, to w celu poznania całej historii przygotowanej przez dane studio. Coraz częściej także zauważam, że rośnie liczba tytułów albo zrobionych bez tzw. “serca” (i mamy do czynienia z n-tą wariacją tego samego pomysłu lub kontynuacją znanej serii), albo są to gry o dyskusyjnym stanie technicznym i gracze odpalający wersję 1.0 tak naprawdę będą darmowymi beta-testerami produktu, który nierzadko kupili w preorderze.
Oczywiście, nie znaczy to, że nie bawiłem się dobrze np. przy Star Wars Jedi: Fallen Order – jest to jak najbardziej udany tytuł i na pewno sprawił mi, jako fanowi tej franczyzy, więcej frajdy niż seans filmowy z Skywalker. Odrodzenie (tak, minęły 3 lata, a ja nadal na hasło “Epizod IX” zgrzytam zębami i memłam pod nosem inwektywy wobec J.J. Abramsa). Ale jednocześnie nie przypominam sobie, by na przestrzeni ostatnich lat pojawił się tytuł, który pochłonąłby mnie w takim stopniu jak np. trylogia Assassin’s Creed II, Brotherhood i Revelations. I jednocześnie, nie przypominam sobie, abym na przestrzeni ostatnich lat równie niecierpliwie czekał na premierę jakiegoś tytułu, czy to debiutującego, czy to kontynuującego znaną serię, co w przypadku wspomnianych przygód Ezio Auditore. Może to zmęczenie materiału i po prostu nie jestem już targetem obecnie tworzonych gier? Może zrobiłem się zbyt wymagający i te minione 25 lat przy grach PC sprawiły, że wyrobiłem już swoją normę “jarania się grami”?
A może nie wszystko stracone (przynajmniej dla mnie) i nadzieją na te bolączki, czy raczej “problemy pierwszego świata”, są małe studia produkujące gry. Ach, gry indie, czyli tak zwane “indyki” – jest o nich coraz głośniej i zasadniczo gdzie się człowiek nie ruszy w Sieci, tam gdzieś mu mignie kolejny ranking najlepszych gier indie danego kwartału lub roku. Jednak muszę tu od razu uprzedzić, że nadziei dla gier “z sercem robionych” nie widzę we wszystkich pojawiających się tytułach tego typu. Gry w klimatach retro, czyli utrzymanych pod względem graficznym w erze komputerów 8- i 16-bitowych, raczej zostaną rozrywką stricte dla pasjonatów – bawcie się dobrze, moi drodzy, ale ja zwyczajnie tego nie czuję. Potencjał na rozruszanie rynku gier widzę w tytułach od małych producentów, ale korzystających już z nowoczesnych silników graficznych. Oczywiście, w żadnym wypadku nie wymagam tu grafiki na poziomie Metro: Exodus, czy nawet najnowszej części Far Cry, ale spełniająca współczesne standardy i, co najważniejsze, pomysłowa i miła dla oka oprawa graficzna jest mile widziana. W ciągu ostatniego roku udało mi się natrafić na dwa takie tytuły – Kena: Bridge of Spirits w uroczy sposób łączy w sobie klimaty filmów Pixara i anime, a opowiedziana w niej historia potrafiła wzruszyć nawet takiego starego konia jak ja, oraz Stray – nieszablonowa przygodówka o losach przeuroczego sierściucha, którą postaram się przybliżyć w tym właśnie tekście.
Jako zaangażowany koci tata nie mogłem przegapić tytułu, którym zachwycił się cały Internet, aczkolwiek trochę trwało, nim zostałem posiadaczem Stray – z powodu, który uznaję za jedną z dwóch wad kociej przygodówki i wrócę do tego wątku w podsumowaniu. Fabularnie Stray zabiera nas w niedaleką przyszłość, gdzie ludzkość dostała to, na co zasłużyła – i zwyczajnie szlag ją trafił. Na powierzchni Ziemi zaczyna więc znów dominować roślinność, a wciąż nieźle zachowane betonowe budynki należą teraz do kotów, które nie tylko zaskakująco dobrze poradziły sobie bez opieki Głaszczących Karmicieli, ale też stały się znacznie inteligentniejsze, o czym przekonamy się w trakcie rozgrywki.
I właśnie w tych niby postapokaliptycznych, ale zarazem ociekających zielenią i słońcem realiach poznajemy głównego bohatera Stray – jest nim przeuroczy rudy zawadiaka, którego roboczo pozwoliłem sobie nazwać Kitku. Nasz protagonista żywot prowadzi beztroski i wręcz sielankowy, spędzając czas na dokazywaniu ze swoją kocią familią lub na wycieczkach po wolnych od ludzi budynkach. W trakcie takowego wypadu wredna grawitacja rozdzieli Kitku od jego rodziny i przeniesie z pełnej rozbuchanej flory powierzchni do tajemniczego i odciętego od reszty świata miasta. I właśnie kwestia wydostania się z tej gigantycznej superstruktury będzie naszym głównym zadaniem. Ale nie tylko, gdyż będziemy mieli także okazję dowiedzieć się nieco więcej na temat losów ludzkości oraz poznać spadkobierców naszej planety, czyli nację humanoidalnych robotów zamieszkującą miasto-bunkier.
Ekipa Blue Twelve Studio przygotowała więc bardzo nietuzinkową historię, a w dodatku udało im się ją opakować w wyjątkowo urokliwą grafikę, opartą o Unreal Engine 4. I wypada przyznać, że twórcy Stray potrafili wykorzystać potencjał tego niemłodego już przecież silnika graficznego. Podczas naszej kociej wędrówki będziemy mogli zwiedzić ponure slumsy, gigantyczną sieć kanałów, pełne robociego życia przedmieścia i parę innych ciekawych lokacji – w tym także więzienie. Wszystkie to miejscówki zaprojektowano z godną pochwały dbałością o detale, dzięki którym Stray może się pochwalić świetnym klimatem – tu i ówdzie dominuje cyberpunk z kolorowymi neonami, gdzie indziej przeważać zaczyna post-apo, a niektóre lokacje potrafią zaskoczyć niespodziewaną przytulnością.
Mój absolutny nr 1 w tej kwestii to mieszkanie Clementine, które odwiedzimy na Przedmieściach. Genialnie połączono w nim wystrój new-age z klimatem hakerskiej dziupli – kadzidełka, barwne dywany, lampy lava, liczne miejsca do leżenia oraz wszechobecne książki tworzą tak przyjemny nastrój, że kilkakrotnie wróciłem tu Kitkiem tylko po to, aby się zdrzemnąć i przy okazji znów nacieszyć oczy wystrojem mieszkania. I jest to chyba jedyne miejsce, gdzie można odsapnąć od wszechobecnego poczucia klaustrofobii panującego w całym mieście. Za wyjątkiem kanałów, w każdej dzielnicy można wyczuć, że znajdujemy się w olbrzymim bunkrze pod betonowym dachem. Projektantom poziomów ów efekt udało się osiągnąć przez stylistyczne nawiązanie do sławnego Kowloon Walled City, gdzie na powierzchni 2,6 ha do 1993 roku wśród ciasnych uliczek i w stawianych “na wariackich papierach” blokach mieszkało ponad 50 000 ludzi. Niemały udział w budowaniu klimatu ma w Stray także soundtrack przygotowany przez francuskiego kompozytora Yanna van der Cruyssena. Subtelna i dopasowana do wydarzeń rozgrywających się na ekranie mieszanka ambientu i lekkiego elektro uprzyjemnia rozgrywkę, a w dodatku całkiem nieźle sprawdza się także w godzinach pracy jako tło muzyczne. Prawie 2,5 godzinny album znajdziecie bez problemu na Spotify.
Podczas zabawy Stray konsekwentnie trzyma się perspektywy trzecioosobowej kamery, ale trudno jednoznacznie określić z jakim gatunkiem gry mamy do czynienia. “Koci symulator” potrafi płynnie przechodzić z jednego trybu w kolejny, więc opowiadana historia nie zaczyna nużyć monotonnością narracji. Świetnie sprawdza się to w praktyce – na początku fabuły musimy naszych ogoniastym protagonistą odnaleźć drogę przez opustoszałą dzielnicę, następnie czeka nas krótka i emocjonująca ucieczka przed zurkami (coś w rodzaju polujących stadnie kleszczy na sterydach, wyjątkowo plugawe kreatury), a po trafieniu do kluczowego dla fabuły mieszkania i rozwiązaniu prościutkiej zagadki zyskamy kompana w postaci niewielkiego drona B-12. To dzięki niemu Kitku zyska zdolność komunikowania się z innymi robotami oraz możliwość przenoszenia i używania przedmiotów. Podczas zabawy nie zabraknie więc elementów przygodowych, zręcznościowych, eksploracyjnych i paru innych. I praktycznie na każdym kroku widać prawdziwe zaangażowanie twórców w dopieszczenie swojego indie-dziecka, co szczególnie wyróżnia Stray na tle wspomnianych we wstępie wysokobudżetowych produktów, nastawionych na maksymalny zysk, dodatkowo napędzany płatnymi DLC-kami, skórkami i tego typu zawartością.
Czy zatem Stray jest grą absolutnie perfekcyjną, po którą powinien sięgnąć każdy gracz – i to bez względu na to, czy jest równie szurniętym miłośnikiem kotów jak niżej podpisany? Niestety nie. Po pierwsze – gra jest zwyczajnie za krótka. Przy pierwszym podejściu i szczegółowym badaniu każdej lokacji w poszukiwaniu ukrytych znajdziek, w mieście spędzimy 7 – 8 godzin, a przy kolejnych wizytach raczej będziemy potrzebowali mniej niż więcej czasu na zakończenie kociej Odysei. W dodatku dla niemałej części graczy będzie to tytuł jednorazowy – ja Stray zaliczyłem trzy razy, ale głównie dla widoczków, muzyki i samego klimatu tej produkcji oraz olbrzymiego potencjału odstresowującego gry. Drugą kwestią, na którą można kręcić nosem rozważając zakup Stray, jest cena tego tytułu. W momencie kończenia tego tekstu Stray na Steam jest wyceniany na 94 zł, przy czym jest to cena promocyjna i z początkiem przyszłego miesiąca znów trzeba będzie wyłożyć kwotę 118 zł. Naprawdę doceniam pracę i serce włożone przez studio Blue Twelve Studio w przygotowanie swego opus-kitku-magnum, ale “krzyż” za osiem godzin zabawy to dość wygórowana kwota. Ale może to po prostu moja reakcja na inflację, nowe stawki hipoteki i wciąż rosnącą cenę kociej karmy. Mam jednak nadzieję, że doczekamy się większej i bardziej rozbudowanej fabularnie kontynuacji tego tytułu, a rudy Kitku zostanie moim nowy Ezio Auditore… 😛