Serii Assassin’s Creed zdecydowanie nie trzeba przedstawiać żadnemu graczowi – opowieść o trwającej od wieków walce o wpływy na świecie dwóch tajnych organizacji o skrajnie odmiennych wizjach tzw. „world order” zdążyła już zapisać się w annałach popkultury . Marka cieszy się więc olbrzymią rozpoznawalnością zarówno wśród prawdziwych fanów franczyzy, czekających na każdą informację z ukochanego uniwersum z wypiekami na twarzy, jak i u osób, które nigdy nie były zainteresowane ową serią i kwitujących wszelkie doniesienia w temacie machnięciem ręki. No właśnie – franczyzy, bo to już nie chodzi wyłącznie o grę. Assassin’s Creed to jedna z największych marek Ubisoftu, a Francuzi doskonale wiedzą, co robić, aby zebrać z niej plon obfity. Stąd też do morza gier (w tym mobilnych), dołączyć trzeba książki, a także (taki sobie) film o tym samym tytule.
Na przestrzeni lat seria się zmieniała, ewoluowała, a nawet przeżywała rewolucje. Traciła wiernych, wieloletnich fanów, ale zyskiwała nowych. Starała się być możliwie wierna historii albo odpływała w mniej lub bardziej fantastyczne rewiry ludzkiej wyobraźni oraz wierzeń i naginała fakty pod swoją narrację. Jedno jest pewne – w żaden sposób nie można powiedzieć, że seria stoi w miejscu. Z drugiej strony jednak, nie można stwierdzić, że wszystkie decyzje okazały się trafione, albo że niektóre mechaniki nie zbutwiały.
No i w zasadzie o tym będzie ten tekst. Czy za każdym razem, kiedy widzę ukryte ostrze albo Jabłko Edenu serduszko bije mi szybciej? No nie. A czy na każde doniesienia z frontu walki o władzę nad światem reaguję „E tam”? No też nie. Moja relacja z serią Assassin’s Creed jest, przynajmniej tak mi się wydaje, zbalansowana i w pewnym sensie zdrowa. Niektóre odsłony interesowały mnie mniej, inne wspominam jako jedne z najlepszych gier, w jakie grałem. Jak do tego doszło?
O co cały ten szum?
Krótki akapit dla tych, którzy w historię bractwa Asasynów i Zakonu Templariuszy specjalnie się nie zagłębiali. W telegraficznym skrócie rzecz ujmując: akcja gier z serii Assassin’s Creed toczy się w dwóch momentach: we współczesności oraz w jakimś okresie historycznym. To właśnie maszyna zwana Animusem pozwala potomkom Asasynów wcielać się w ich przodków i poprzez pamięć zapisaną w DNA przeżywać wydarzenia z ich życia. I tutaj rozgrywa się zdecydowana większość akcji, to właśnie „mięsko” serii. W symulowanej przez Animusa historii rozwijamy główną oś fabularną serii.
Nie można jednak powiedzieć, że to co dzieje się we współczesności jest mniej istotne. Otóż już od pierwszej gry, zatytułowanej po prostu Assassin’s Creed, teraźniejszość także odgrywała ogromną rolę w fabule, gdyż konflikt Asasynów i Templariuszy trwa nadal, także w czasach współczesnych. To właśnie te wątki wyjaśniały dlaczego skaczemy po różnych epokach, dlaczego raz jesteśmy w XIX-wiecznym Londynie, a innym razem sprzedajemy spartańskie kopniaki ateńskim żołnierzom. No i w bardziej lub mniej sensowny sposób teraźniejszość uzupełniała historię bohatera z przeszłości. Ubisoft również bardzo sprytnie potrafił wykorzystywać Animusa, tłumacząc a to dlaczego w jednych grach nie mogliśmy zwiedzać od razu całego miasta, a to dlaczego bohater mógł być mężczyzną lub kobietą i tak dalej. Animus stawał się z czasem wymówką na mniej lub bardziej udane pomysły twórców.
Skrytobójca, czy zwyczajny morderca?
Na przestrzeni lat i kolejnych wydawanych części seria Assassin’s Creed raz traciła, a raz zyskiwała kolejnych miłośników. Gra akcji z otwartym światem, gdzie nacisk raczej kładziono na działanie po cichu (co przecież zawiera się w jednym z mott bractwa: Działamy w mroku, aby służyć światłości) czasami przeradzała się w GTA z akcją osadzoną w historycznych realiach, gdzie trup walał się w ilościach hurtowych. Owszem, gra zawsze starała się wyjaśniać, że przecież zabijamy „tych złych”, jak to już w grach bywa. I tak, zamiast kombinować, jak tu podkraść się do celu, ominąć straże i nie podnosząc alarmu dostać się do ofiary, nieraz gra wręcz sama namawiała, żeby zamienić się w jednoosobową armię, wybić garnizon twierdzy, w której chowa się cel, a później go sprzątnąć w zasadzie bez znaczenia w jaki sposób.
Z pewnością w tym miejscu pojawi się kontrargument, że przecież w serii mieliśmy różnych bohaterów i nie każdy był Asasynem. Ot, taki Alexios/Kasandra, którzy o Zakonie Starożytnych, czyli protoplastach późniejszego Zakonu Templariuszy dowiadują się dopiero w trakcie swojej Odysei.
Kawał dobrej historii, ale niekoniecznie fabuły
Z czego jeszcze słynie seria Assassin’s Creed? Zwiedzanie renesansowych miast północnej Italii, bliskowschodnich Damaszku, Akki i Jerozolimy z czasów wypraw krzyżowych, a także starożytnej Grecji z okresu wojny Aten ze Spartą nie miałoby większego sensu, gdyby nie próby odwzorowania miejsc z wybranego przez twórców okresu historycznego. I dla mnie to jeden z najlepszych elementów praktycznie wszystkich odsłon serii. Paryż z okresu rewolucji francuskiej, wiktoriański Londyn, renesansowy Rzym, Konstantynopol, Wenecja, Florencja i Mediolan oraz wiele innych miejsc znanych z podręczników zostały oddane w fenomenalny sposób. Znane zabytki i charakterystyczne miejsca odwzorowane nawet w najmniejszych detalach działały na wyobraźnię i budowały klimat. A poza tym, co chyba najfajniejsze – można było po nich biegać, skakać, huśtać się na nich, a na koniec zrobić sławny „skok wiary” w stóg siana albo inne liście. Chociaż miłośnicy historii nie raz pewnie dostawali wysypki, kiedy w czasie gry wspinali się na budynek, którego w czasie gry albo już nie było, albo nie był ukończony. Bo i takie sytuacje się zdarzały.
Czymże byłaby historia bez postaci, które miały na nią niemały wpływ? W czasie przeżywanych w Animusie przygód nasi protagoniści spotykali się wieloma mniej lub bardziej znakomitymi postaciami historycznymi. Herodot, Leonardo da Vinci, Kleopatra, Perykles, Sokrates, Alcybiades, ród Borgiów, Katarzyna Sforza, Niccolo Machiavelli, Napoleon Bonaparte, Benjamin Franklin, Maksymilian de Robespierre, Krzysztof Kolumb, Aleksander Graham Bell, Jerzy Waszyngton, Karol Marks, Karol Darwin i królowa Wiktoria. Pewnie długo mógłbym jeszcze wymieniać. Jestem w stanie zaryzykować, że bez możliwości obcowania z postaciami znanymi z annałów seria straciłaby wiele ze swojego kolorytu. A tak, otrzymujemy nierzadko zgrabnie napisane historical-fiction.
O mój Asasynie rozwijaj się!
Assassin’s Creed – premiera w 2007 roku na konsolach PS3 i Xbox 360 oraz w 2008 roku na PC
Pierwszy „Asasyn” miał swoją premierę, kiedy pomiędzy jedną a drugą 18-stką przypominało mi się o sprawdzianie z matmy, a gdzieś tam z przodu już powoli majaczyła matura. Ciekawy i dynamiczny okres w życiu. W pierwszego Assassin’s Creed grałem jakoś niedługo po premierze na PC i pamiętam, że byłem oczarowany tym, jak ta gra wyglądała. A wyglądała wspaniale! Tłumy ludzi i tajemniczy Altair mający za zadanie odzyskać zaufanie bractwa Asasynów oraz jego Mistrza. Pierwsze spotkanie z Abstergo, twórcami Animusa, oraz Desmondem Milesem, od którego w zasadzie cały współczesny wątek się rozpoczął. Do tego klimatyczna muzyka od Jespera Kyda. Mogło być lepiej?
Ano jak się okazało – tak. Chociaż oprawa audiowizualna prezentowała się wspaniale, parkour wypadał naprawdę dobrze jak na tamte czasy, a dokonywanie zabójstw było całkiem przyjemne. Tyle tylko, że każda spędzona z grą godzina pokazywała jej wady. Rozgrywka, chociaż przenosiła się z jednego miasta do drugiego, szybko stała się powtarzalna, śledztwa polegające na znalezieniu celu zabójstwa wyglądały praktycznie tak samo, walka raczej nie należała do najbardziej angażujących, a w dodatku Altair… nie potrafił pływać, przez co kontakt naszego posłańca śmierci z wodą kończył się „desynchronizacją” wspomnień. Nie śmiercią, gdyż przecież my jesteśmy potomkiem Altaira i „przeżywamy” jego wspomnienia z pomocą Animusa i wszelkie porażki przekładają się na chwilową utratę łączności z pamięcią genetyczną naszego protoplasty. Aż do wczytania stanu gry. Koniec końców jednak gra mi się podobała i chociaż opowiedziana historia raczej nie posiadała jakichś spektakularnych twistów fabularnych, to wspominam ją dobrze.
It’s me, Ezio! Assassin’s Creed II – 2009 rok dla PS3 oraz Xboxa 360, rok później dla PC
Nie wiem, czy jest jakaś postać w świecie gier, która została napisana w tak genialny sposób, jak Ezio Auditore da Firenze. Życie florenckiego mieszczanina ze szlacheckiego rodu poznajemy w dość tragicznych okolicznościach, a początkowa chęć zemsty na wrogim rodzie Pazzich doprowadza go finalnie do trwającej przez praktycznie całe jego życie walki z Templariuszami i odbudowania bractwa Asasynów. Ezio jest potomkiem Altaira i jednocześnie praprzodkiem Desmonda Milesa, którego historię wciąż śledzimy w wątku współczesnym.
Ezio to postać z krwi i kości, która na przestrzeni lat ewoluowała, jednocześnie pozostając wierną swym korzeniom. Poznając jego historię ani na moment od pierwszego do ostatniego spotkania nie miałem wątpliwości, że to ta sama postać. Od napędzanego zemstą i nieco lekkomyślnego bawidamka do leciwego mistrza Asasynów pragnącego resztę życia spędzić w towarzystwie ukochanej żony i dwójki dzieci. Ezio Auditore da Firenze to jedna z tych postaci w historii gier, której w mojej opinii nie da się nie lubić, co, jak mi się wydaje, jest zasługą jego autentyczności. Tego, że ma wady, ma słabości, bywa porywczy, myli się – jest taki jak większość z nas. Nie jest bohaterem. Jest człowiekiem.
Nie wchodząc w meandry całej historii, tę polecam poznać samemu, Assassin’s Creed II robił wszystko lepiej niż „jedynka” – walka była dużo ciekawsza, Ezio otrzymał więcej narzędzi do eliminacji wrogów i ich rozpraszania, fabuła była dużo bardziej rozbudowana i wzbogacona o różne wątki poboczne. No i nie sposób pochwalić twórców za świetne oddanie klimatu wczesnorenesansowych miast północnych Włoszech: Florencji, Mediolanu, a przede wszystkim Wenecji. Do dzisiaj pamiętam efekt wow!, jaki wywołał u mnie plac św. Marka odwzorowany w grze. Do tego wszystkiego ponownie dochodzi muzyka od Jespera Kyda z nieśmiertelnym motywem Ezio’s Family, będącym jednym z tematów muzycznych z gier, które niejednokrotnie zawitały do hal koncertowych.
Assassin’s Creed: Botherhood – Ezio nie odpuszcza. Premiera w 2010 na konsole, rok później na PC
W Assasssin’s Creed: Brotherhood Ezio trafia do Rzymu, gdzie dalej walczy z rodziną Borgiów, członkowie której są bardzo wpływowymi Templariuszami, a w tym samym czasie odbudowuje bractwo Asasynów na terenach ówczesnej Italii i dalej poznaje tajemnice artefaktów zwanych Fragmentami Edenu. I znowu dostaliśmy „więcej i lepiej” – zwiedzanie Rzymu było w stanie zastąpić wakacyjny wyjazd do Italii, w dodatku dając możliwość wspinania się Koloseum i innych rzymskich zabytkach. Główny wątek ponownie okazał się angażujący, a aktywności poboczne dawały radochę. Ezio zaś wciąż dojrzewał i odkrywał kolejne sekrety bractwa Asasynów oraz antagonistycznego ugrupowania.
Assassin’s Creed: Revelations – Ezio na tropie tajemnic Altaira. Premiera w 2011 roku na PC, Xbox 360 oraz PS 3
Trzecia część trylogii Ezio zabiera nas do Konstantynopola w celu odkrycia tajemnic ukrytych w dawnej siedzibie Asasynów – Masjafie. Assassin’s Creed: Revelations jest jednocześnie domknięciem wątków Altaira oraz naszego protagonisty z Florencji, co też twórcy podkreślają niezwykle klimatycznym, refleksyjnym i wzruszającym finałem. Także w tej odsłonie Ubisoft pokazał, że potrafi rozwijać swoją markę, chociaż niektóre z pomysłów na aktywności poboczne (nieszczęsny tower defence) okazały się rozwiązaniem nie bardzo trafionym. Ale z drugiej strony nie można powiedzieć, że jakoś mocno uprzykrzały zabawę.
Z czego jeszcze zapamiętam AC: Revelations? Z niezwykle klimatycznego trailera, dzięki któremu poznałem fenomenalny kawałek Woodkida – Iron. Został on tutaj wykorzystany w świetny sposób i nawet pisząc ten tekst i przypominając sobie ten trzyminutowy filmik, wciąż czuję ciarki na plecach.
Wraz z tą odsłoną kończy się historia Ezio. To znaczy – nie całkiem, gdyż bohater ten wystąpił jeszcze w pobocznej odsłonie serii: Assassin’s Creed: Embers. Z niej też można się dowiedzieć, jakie życie wiódł Ezio po wydarzeniach z AC: Revelations, a także możemy pożegnać się z bohaterem udającym się na wieczny spoczynek. Requescat in pace, Ezio.
Zmęczenie materiału?
Witaj, Ameryko! – Assassin’s Creed III – premiera w 2012 roku na PC, Xbox 360, PS3 oraz Wii U
Za ten fragment pewnie srogo oberwie mi się od najbardziej zagorzałych fanów franczyzy Assassin’s Creed, ale jestem tego świadomy. Otóż po trylogii Ezio w zasadzie pozostałych części mogłoby dla mnie nie być aż do Origins. No dobra, Black Flag po drodze było czym naprawdę świeżym, przynajmniej jeżeli chodzi o klimat.
Oczywiście jest to niemożliwe, gdyż wszystkie części po drodze stopniowo wyjaśniały wszystkie zawiłości fabularne, szczególnie te dziejące się we współczesności, a gracz wiedział coraz więcej o pradawnych Isu panujących na Ziemi długo przed homo sapiens i odpowiadających za stworzenie naszego gatunku. W trakcie kolejnych części gracze dowiadywali się o kolejnych artefaktach Pierwszej Cywilizacji, ich konstrukcjach oraz całej spuściźnie Isu. Jednocześnie wciąż trwała walka dwóch zwalczających się stronnictw.
Wraz z premierą Assassin’s Creed III moje relacje z franczyzą się niestety pogorszyły. „Trójka” osadzona została w bardzo dynamicznym i wdzięcznym do opowiedzenia okresie i miejscu, gdyż mówimy o powstawaniu Stanów Zjednoczonych. Dostaliśmy nowego bohatera o indiańskich korzeniach, Connora, który otrzymał umiejętności, jakich nie miał ani Altair, ani Ezio. Gra była ładna, a sam wątek główny także zapowiadał się dobrze. Po raz pierwszy pojawiły się świetnie zrealizowane bitwy morskie. A mimo to grając w AC III czułem pewien zawód. Dlaczego? Przede wszystkim brakowało mi charyzmatycznego protagonisty. Connor w moim odczuciu był nudny. Nijaki. Miałki. Sama gra zaś jakoś tak się ciągnęła i główny wątek nie bardzo mnie ujął.
Musiałem jednak przyznać, że Ubisoft nie zapomniał, jak przyciągnąć uwagę graczy świetną zapowiedzią.
Później przyszło jeszcze Assassin’s Creed: Liberation, które pierwotnie zostało wydane na konsole PS Vita, ale w 2014 pojawiło się także wydanie na PC, Xboxa 360 oraz PlayStation 3. Aveline, główna bohaterka opowieści, także działa na terenie Ameryki Północnej, jednak tym razem akcja przenosi się do Luizjany, w tym Nowego Orleanu, zaś fabuła, oprócz standardowej już dla serii rywalizacji Asasynów i Templariuszy, poruszała kwestie chociażby niewolnictwa. Koniec końców, odbiór gry okazał się raczej przeciętny. Sam zaś w AC: Liberation nie grałem i sugerując się recenzjami – zbyt wiele nie straciłem.
Hej ho! I beczka rumu! Assassin’s Creed: Black Flag – premiera w 2013 roku na PC, Xbox 360, Xbox One, Wii U oraz PS 3 i PS 4
Na szczęście później pojawił się Assassin’s Creed: Black Flag, o którym do dzisiaj się mówi, że był świetną grą o piratach, ale kiepskim „Asasynem”. Nie można mu jednak odmówić jednego: dostaliśmy ciekawego bohatera, którego dało się lubić. Taki rzezimieszek, zawadiaka, cwaniaczek, ale chciałoby się z nim usiąść i odszpuntować beczkę rumu! Edward James Kenway, a więc pradziadek Connora z poprzedniej części, Karaiby, piraci, bitwy morskie i szanty – dla fanów klimatów spod czarnej bandery Black Flag był pozycją obowiązkową. Na brak ciekawych postaci pobocznych także nie mogłem narzekać.
Jednocześnie wciąż kontynuowano wątek współczesny, który po wydarzeniach z „trójki” stał się jeszcze bardziej intrygujący. Rozbudowano pływanie statkiem i bitwy morskie były bardzo dobrze dopracowanym elementem gry. I słusznie, gdyż na wodach wokół karaibskich wysp trzeba było spędzić sporo czasu – aż do wydania Assassin’s Creed Odyssey, Black Flag mógł pochwalić się największą mapą w serii.
Gra robiła wrażenie także pod kątem graficznym. Karaibskie wyspy oraz morza wokół nich prezentowały się kapitalnie, jak na tamte czasy. Nie była to żadna rewolucja graficzna w świecie gier, ale projektanci otoczenia wykonali kawał dobrej roboty. A kiedy do tego dołożymy ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Bryana Tylera, otrzymamy grę, której klimat wylewa się z monitora.
Bunt w bractwie! Assassin’s Creed: Rogue – premiera w 2014 na konsole oraz rok później na PC
Nie można także zapomnieć o AC: Rogue – produkcji będącej uzupełnieniem wątków z „trójki” oraz AC: Black Flag. Opowieść ponownie toczyła się w północnoamerykańskich koloniach w okresie wojny siedmioletniej. Jednak tym razem gracz wcielał się w Asasyna, który pod wpływem pewnych wydarzeń przechodzi na stronę odwiecznego oponenta. I niby fajnie, bo dostaliśmy Nowy Jork, nowy okręt i kawał oceanu Atlantyckiego do zwiedzania. Mało tego, tym razem to gracz był celem ataku członków bractwa Asasynów. Jednak koniec końców gra okazała się małym zawodem: potencjał zmiany strony konfliktu został wykorzystany tylko kosmetycznie – ot, zabijało się tych drugich. Fabuła zaś była dość krótka. A aktywności poboczne? Znowu to samo: idź – przynieś albo idź – zabij. No i klasyczne szukanie znajdziek. Na szczęście było jeszcze pływanie okrętem, które z jednej strony nie różniło się jakoś mocno od tego, co zaoferował Black Flag, ale z drugiej – nie musiało, bo wciąż dawało frajdę.
W zasadzie – jeżeli ktoś nie grał, to jakoś specjalnie dużo nie stracił.
Powrót do Europy
Wolność, równość, braterstwo! – Assassin’s Creed: Unity – premiera w 2014 roku na PC, PS4 oraz Xbox One
Nadszedł bodaj najmroczniejszy okres dla serii – premiera Assassin’s Creed: Unity. W skrócie – gra była zabugowana, źle zoptymalizowana i w ogóle sprawiała wrażenie niedokończonej w pełni. A szkoda, bo po karaibskich przygodach Ubisoft znowu postanowił położyć większy nacisk na esencjonalny dla serii sposób rozwiązywania kwestii Templariuszy, a więc na skradanie.
Akcję tym razem osadzono w czasach Rewolucji Francuskiej, a graczom przyszło zwiedzać świetnie odwzorowaną i pieczołowicie zaprojektowaną stolicę ówczesnej Francji. Paryż był piękny i brudny jednocześnie. Niestety, okazało się, że okiełznanie nowej wersji sinika graficzne AnvilNext – AnvilNext 2.0 – okazało na premierę zbyt dużym wyzwaniem dla developerów. Na szczęście po pewnym czasie grę udało się skutecznie połatać. Rozgrywka stała się zdecydowanie bardziej przyjemna, ale nie zmienia to faktu, że pod kątem fabularnym oraz wątpliwej charyzmy głównego bohatera, Arno, AC: Unity w mojej opinii zdecydowanie ustępowało poprzednim odsłonom. Szczególnie trylogii z Ezio. Rewolucja Francuska stała się tłem dla zemsty młodego Arno na zabójcach swojego przybranego ojca (nie zgadniecie, kto stał za zabójstwem) oraz raczej miałkiego dramatu z elementami romansidła.
Trzeba jednak przyznać, że Unity zrobiło jedną rzecz, z której czerpały kolejne odsłony – parkour wreszcie stał się bardziej płynny i dynamiczny. Samo wykonywanie misji także stało się ciekawsze, gdyż w przypadku niepowodzenia misji, gra jest kontynuowana. Jeżeli przy pierwszym zamachu na życie naszego celu zawiedziemy, na drugi raz stanie się bardziej ostrożny. A jeżeli kogoś zgubiliśmy w trakcie śledzenia, trzeba będzie jegomościa odnaleźć w tłumie. Czegoś takiego brakowało w serii i odświeżyło nieco skostniałą rozgrywkę.
Nie ma miasta, jak Londyn – Assassin’s Creed: Syndicate – premiera w 2015 roku na PC, Xbox One oraz PS4
Podobnie sprawa się miała z Assassin’s Creed: Syndicate, chociaż na premierę gra była w zdecydowanie lepszym stanie niż Unity. Była to pierwsza odsłona serii, gdzie mieliśmy dwójkę protagonistów: Jacoba i Evie Frye – rodzeństwo mieszkające w Londynie okresu rewolucji przemysłowej. Pomiędzy bohaterami można było się przełączać, nie licząc wybranych misji fabularnych, które trzeba było rozegrać, jako Evie lub jako Jacob. Bliźniaki posiadały swoje własne umiejętności, ale koniec końców okazało się, że w zasadzie mają one małe znaczenie. No ale przynajmniej mieli jakiś charakter. Evie była bardziej rozsądna i preferowała ciche metody rozwiązywania problemów. Starała się opiekować swoim młodszym o 4 minuty bratem, który z natury raczej wolał wchodzić w konfrontację nie tylko za pomocą pyskówki, ale też pięści i innych narzędzi niesemantycznych „ułatwiających” przekonywanie do swoich racji.
I znowu miałem tutaj do czynienia z uczuciem, które przy grach z cyklu Assassin’s Creed towarzyszy mi często – co z tego, że jest fajnie, fajnie powozi się powozami, Londyn jest piękny, jak historia jest taka jakaś niezbyt angażująca? Poza tym, niektóre ważne mechaniki zdążyły się już mocno zestarzeć. Należała do nich choćby walka, która i tak doczekała się małego odświeżenia w AC: Unity. Chociaż z drugiej strony, jak sobie przypomnę, w pewnym sensie wyznaczała ona kierunek dla serii pod tym kątem. W Syndicate starcia z przeciwnikami stały się chyba najbardziej swobodne w porównaniu do pozostałych odsłon serii.
Powrót do przeszłości. Początki walki o wpływy na świecie
Asasyńska rewolucja – Assassin’s Creed Origins – premiera w 2017 roku na PC, PS4 oraz Xbox One
Formuła rozgrywki w Assassin’s Creed potrzebowała gruntownego odświeżenia, o czym gracze oraz recenzenci mówili już od jakiegoś czasu. Jednak chyba mało kto spodziewał się ogłoszonej przez Ubisoft rewolucji. Oto ujawniono, że kolejna odsłona, Assassin’s Creed Origins, nie dość, że zabierze graczy do starożytnego Egiptu z okresu dynastii Ptolemeuszy i opowie o powstaniu bractwa skrytobójców, to od nowej odsłony Assassin’s Creed bardziej będzie przypominał Wiedźmina 3: Dziki Gon niż poprzednie gry. Ogromny, otwarty świat, masa aktywności pobocznych oraz elementy znane z gier RPG – tak oto zaprezentował się AC: Origins – jak dla mnie najlepsza odsłona serii od czasów zakończenia trylogii Ezio Auditore w roli głównej. Chociaż bardziej konserwatywni fani serii na wieść o rewolucji cyklu dostali apopleksji.
Co spodobało mi się w wydanym dwa lata po Syndicate AC: Origins? Oprócz tego, za co pokochałem m.in. wspomnianego już „Wieśka”, czyli otwarty świat, pełen miejsc do zwiedzenia i odkrycia, to sam fakt osadzenia go Egipcie – miejscu, którym jako dzieciak się fascynowałem, lubiłem czytać o piramidach, faraonach, egipskich bogach, a nawet licznych teoriach spiskowych dotyczących piramid i Sfinksa. Całkowicie wsiąkłem w klimat, w czym spora zasługa projektantów lokacji i wszystkich, którzy odpowiadali za stworzenie spójnej wizji królestwa nad Nilem. Do tego dochodzą ważne wydarzenia historyczne związane z trwającą w Imperium Rzymskim wojna domową. Dzieje się dużo.
W dodatku gra opowiada o samym początku Asasynów, pokazuje skąd wziął się zwyczaj ucinania skrytobójcom serdecznego palca, skąd wziął się skok wiary, dlaczego symbol bractwa wygląda tak, a nie inaczej, jaką genezę ma zwyczaj potwierdzania zabójstwa poprzez dotknięcie krwi zamordowanego celu piórem. I po raz pierwszy w historii serii, główny bohater mógł używać tarczy.
No i jest Bayek – główny bohater opowieści, nazywający siebie „Medżajem bez faraona”. Medżajowie to wyszkoleni wojownicy, pełniący w Egipcie funkcję porządkową oraz strzegący mieszkańców i granic państwa przed zagrożeniami. Tak samo, jak w przypadku Ezio Auditore da Firenze, także i w tym przypadku w mojej opinii otrzymaliśmy głównego bohatera z krwi i kości. Z solidną historią, motywacją, z charakterem, słabościami, ale jednocześnie starającym się postępować prawidłowo i honorowo, co wcale nie jest dla niego łatwe, szczególnie biorąc pod uwagę jego przeszłość. Bayek wątpi, Bayek tęskni, Bayek kocha swoją żonę Ayę i te wszystkie cechy scalają się w autentycznego bohatera, którego da się polubić. Albo i nie.
Alexios i Kasandra – kolejne rodzeństwo w serii. Assassin’s Creed Odyssey – premiera w 2018 rok na PC, Xbox One oraz PS4
Nie ukrywam, że ze sporym zdziwieniem przyjąłem informację o mającej się ukazać rok po Origins kolejnej odsłonie cyklu. Tym osadzonej w realiach starożytnej Grecji w okresie drugiej wojny peloponeskiej, czyli konfliktu pomiędzy Atenami a Spartą, którego stawką była hegemonia nad światem greckich państw-miast. Raczej liczyłem na kontynuowanie wątku Bayeka i Ayi.
W Odyssey Gracz mógł wybrać, czy chce rozgrywkę prowadzić jako Alexios, czy Kasandra. Wybór ten nie miał jednak żadnego znaczenia dla rozgrywki, a dla samej historii była to zmiana czysto kosmetyczna. Niemniej, oboje byli aktywnymi uczestnikami historii. Brakowało mi jednak nieco większej wyrazistości postaci. Ale to pewnie przez to, że grałem męskim bohaterem, a sam Ubisoft potwierdził, że kanonicznym wyborem jest Kasandra.
Tym razem producent poszedł na rekord i zaoferował największą mapę w całym cyklu (256 km2 !). Spora część to były morza, ale żeglowanie, chociaż nie było aż tak przyjemne, jak kierowanie XVII-wiecznym statkiem pirackim, i tak mogę zaliczyć do przyjemnych aktywności. Ubisoft postanowił jeszcze bardziej „uerpegowić” rozgrywkę, skutkiem czego pojawiły się opcje dialogowe – pierwszy raz w historii cyklu. Oczywiście doszło też nowe i rozbudowane drzewko umiejętności oraz…
…No właśnie, zdaniem wielu graczy, Ubisfot zdecydowanie przesadził ze zbieractwem w tej części. Assassin’s Creed Odyssey posiadał lootu na worki i czasami dość mocno irytowało mnie grzebanie w ekwipunku w poszukiwaniu optymalnego wyposażenia dla Aleksiosa, tylko po to, żeby w oczyszczonym przed momentem posterunku znaleźć… lepszy sprzęt.
Odyssey cierpiało w mojej (i nie tylko zresztą) opinii na inną bolączkę – niesamowicie się dłużyła. I z jednej strony, mówimy przecież o Odysei – epickiej podróży pełnej przygód, zwrotów akcji, walki z przeciwnikami oraz przeciwnościami pochodzącymi od losu. W porządku, jeżeli pójdziemy w homeryckie rozumienie tego terminu, dłużąca się rozgrywka miała uzasadnienie, tym bardziej, że przecież dawała niemałą frajdę, a greckie wyspy, miasteczka, a nawet akweny pomiędzy nimi były zróżnicowane i cieszyły oczy. Moje osobiste wyróżnienie za projekt lokacji idzie do Aten oraz Koryntu. Ale, na Zeusa, ta gra miała główną oś fabularną, za którą ciężko było podążać, chcąc jednocześnie odkryć wszystko, co deweloperzy nam zaoferowali. Do tego stopnia, że gdyby tylko podążać za fabułą, wielu miejsc najzwyczajniej w świecie nie dałoby się zwiedzić, gdyż było im nie po drodze z wątkiem głównym.
Niestety, jak to nierzadko z takimi grami bywa, z czasem rozgrywka przestaje stanowić wyzwanie, a także momentami staje się powtarzalna.
Eivor zwany Lwią Paszczą wyrusza na podbój Anglii – Assassin’s Creed Valhalla – premiera w 2020 roku na PC, PS4, Xbox One oraz Xbox Series X/S i PS5
Na szczęście części tych wad udało się uniknąć chyba w najmroczniejszej i najkrwawszej odsłonie serii – Assassin’s Creed Valhalla, która tym razem zabrała graczy najpierw do mroźnej Skandynawii, a następnie do Anglii z okresu wczesnego średniowiecza. Rozbita na mniejsze królestwa Anglia, walka o wpływy, najazdy klanów Normanów i mieszający się w to wszystko zakon Ukrytych – tak wygląda kanwa, na której napisano historię Eivor. Ponownie Ubisoft pozwolił wybrać, czy protagonista ma być mężczyzną, czy kobietą. Imię oraz umiejętności bohatera ponownie pozostają takie same, a zmiany w rozgrywce są kosmetyczne.
Assassin’s Creed Valhalla to zwieńczenie poszukiwań najlepszej formy „ubi-gry” jak dotąd i w mojej opinii pod kątem gameplayu Valhalla jest najlepszą produkcją „porewolucyjną”. Walka stała się bardzie mięsista i brutalna (pierwszy raz w serii można było oglądać fruwające odcięte kończyny i zaskakująco krwawe finishery). Do tego doszła możliwość rozwijania osady (w bardziej rozbudowany sposób niż w przypadku Assassin’s Creed III oraz II). Valhalla otrzymała też kolejne elementy znane z gier typu role-play. Do tego stopnia, że oprócz opcji dialogowych, gracz mógł podejmować pewne decyzje, które finalnie mogły rzutować na zakończenie historii. Jeszcze bardziej rozbudowano drzewko umiejętności, a żeby uprzyjemnić zabawę z wyposażeniem bohatera, zrezygnowano z przegiętego „looteryzmu”, który obecny był w poprzednich dwóch odsłonach. Wreszcie nie trzeba było przerzucać całych stert złomu, żeby mieć porządek w ekwipunku.
Sama historia Eivor, jego przybranego brata Sigurda oraz całego Klanu Kruka była dla mnie całkiem ciekawa i chciało się za nią podążać. Już sam fakt, że na mroźnej, IX-wiecznej północy pojawiła się dwójka Asasynów – Basim ibn Ishaq oraz Hytham raczej od początku nie powinien być traktowany jako przypadek. Przybyli z Sigurdem Asasyni oczywiście mieli w tym pewien interes, podobnie zresztą jak w tym, żeby nasi wszyscy bohaterowie pojawili się w Anglii.
Do tego wszystkie doliczyć należy fenomenalną ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Jespera Kyda, Sarę Schachner oraz Einara Selvika z zespołu folkowego Wardruna.
Co było natomiast największą wadą AC: Valhalla? Podobnie jak w Odyssey – zbyt mocne rozciągnięcie historii. Zdobywanie sojuszu ze wszystkimi królestwami rozbitego Albionu jest czasochłonne (nie trzeba tego robić, ale mimo wszystko warto), a mapa pełna jest aktywności, questów pobocznych, ukrytych tajemnic oraz skarbów. Dość powiedzieć, że przejście gry zajęło mi 100 godzin, z czego przez jakieś ostatnie 10 błagałem, żeby wreszcie domknęli wszystkie kwestie. Zakończenie gry, chociaż satysfakcjonujące, zostało zbyt mocno rozciągnięte.
Co się dzieje poza Animusem?
Nic dotychczas nie pisałem o wątku współczesnym w „nowej” trylogii, a powinienem, gdyż ku mojemu zaskoczeniu – zaintrygował mnie. Otrzymaliśmy całkiem sympatyczną, a jednocześnie diabelne ambitną bohaterkę – Laylę Hassan, byłą pracownicę Abstergo, która ostatecznie przystąpiła do Asasynów.
Od czasu zakończenia historii Desmonda Milesa aż do AC: Origins jakoś niespecjalnie mnie interesowało, co dzieje się we współczesności. Chcąc być jednak zupełnie szczerym – średnio nawet pamiętam, co dokładnie się tam działo. Zresztą, ogrywając kolejne produkcje odniosłem wręcz wrażenie, że nawet sam Ubisoft postanowił tę kwestię coraz bardziej odkładać na bok. Z jednej strony, w kolejne „Asasyny” grało się po to, żeby doświadczać wydarzeń historycznych. Z drugiej – to przecież wydarzenia ze współczesności stanowiły motywację do wcielania się w kolejnych bohaterów i uczestniczenia w wielu ważnych dla naszej cywilizacji momentach. Biorąc pod uwagę zakończenie wątku głównego z nowej, erpegowej „trylogii”, jeszcze bardziej jestem ciekaw, jak też wątek współczesny potoczy się od Assassin’s Creed: Mirage.
Assassin’s Creed wraca do korzeni – Assassin’s Creed: Mirage zapowiedziany na 2023 rok
Nie wiem jak inni miłośnicy serii, w każdym razie ja zupełnie nie spodziewałem się, że po zrewolucjonizowaniu cyklu ogromnymi, otwartymi światami oraz wrzucenia do serii elementów znanych z gier RPG (tym bardziej, że z odsłony na odsłonę było ich coraz więcej) nagle dostaniemy informację, że oto seria Assassin’s Creed wraca do korzeni.
Nadchodząca odsłona o podtytule Mirage zabierze gracza do Bagdadu z okresu swojej świetności. Nie dość więc, że wracamy na Bliski Wschód, to w dodatku akcja ponownie toczyć będzie się w XI wieku. Wcielać się będziemy natomiast w Basima Ibn Ishaqa. A jeżeli uważnie czytaliście ten tekst, to pewnie zwróciliście uwagę, że jego nazwisko pojawiło się już wcześniej. Tak, to właśnie on przybył z Sigurdem najpierw do Skandynawii, a później do Anglii.
W Mirage poznamy historię Basima, który, jak zdradza zakończenie AC: Valhalla, ma szansę stać się bardzo ważną personą w świecie Assassin’s Creed. Będzie to ukazanie jego ścieżki od przystąpienia do bractwa do stania się jej najważniejszą personą. Jak zapowiadali przedstawiciele Ubisoftu, AC: Mirage pod kątem rozgrywki ma przypominać pierwsze odsłony cyklu. Fabuła będzie bardziej zwarta i mniej rozwleczona, tak, żeby grę dało ukończyć się w ok. 20 godzin. Misje zaś będą wymagały planowania i działania po cichu. Póki co, Ubisoft nie zdradził nic więcej na temat nowego „Asasyna”, ale warto wiedzieć, że premiera ma nastąpić w przyszłym roku.
Zakończenie
W momencie, kiedy piszę to podsumowanie, ciężko i mi wskazać inny tytuł wydany po 2005 roku, który byłby wydawany przez tak długi czas. W porządku, jest Call of Duty, jednak pierwsza odsłona to 2003 rok. Wliczając do tego zestawienia wszystkich kanonicznych „Asasynów” AC: Mirage, otrzymujemy 13 dużych tytułów na przestrzeni 16 lat, z czego trzeba pamiętać, że większość to naprawdę duże gry. W tym momencie złośliwi pewnie powiedzą, że przecież trzy ostatnie odsłony to w zasadzie reskiny. W przypadku AC: Origins i Odyssey mogę się zgodzić, chociaż też nie do końca. Jednak Valhalla to nieco inna jakość i jeszcze więcej elementów „erpegowych”.
Fani, w tym ja, nierzadko narzekali na zmiany w formule, na różnego rodzaju bzdurki i naciąganie faktów historycznych, aby bardziej pasowały do wydarzeń z gry (chociażby oblężenie Aten z AC: Odyssey, które w momencie akcji nie miało jeszcze miejsca). Później na powtarzalność rozgrywki, starzejące się mechaniki. Trzeba jednak pamiętać o jednym – Assassin’s Creed to jedna z najbardziej dochodowych marek Ubisoftu. Gra dla odbiorcy masowego. Więc, żeby kolejne odsłony gry wciąż się sprzedawały, trzeba było działać szybko, patrząc na tempo ukazywania się kolejnych części, ale mimo wszystko rozważnie – tak, aby następna odsłona wciąż trafiała w gusta jak największej liczby graczy i dobrze się sprzedała.
A co z tą moją miłością do serii? Jak widać – ona jest. Chociaż nie jest to miłość płomienna i pełna nieokiełznanego temperamentu. To nie Mania ani Agape. To raczej długotrwała i powściągliwa Pragma. Znam wady serii, czasem się na nią gniewam, czasem chcę od niej odpocząć, ale zawsze chcę wiedzieć co u niej i być blisko. Nawet, kiedy nie do końca się z nią zgadzam.
A może po tych 15 latach to już po prostu przyzwyczajenie? Jedno jest (niemal) pewne – w Mirage mam zamiar również zagrać i przekonać się na własnej skórze, czy po wszystkich tych latach i odsłonach Ubisoft znalazł tę właściwą formułę, godzącą początki serii z grami o otwartym świecie oraz… oczekiwania graczy.