Z piractwem jest jak z żartami z gimnazjum. Z czasem po prostu się z tego wyrasta.

A i doświadczenie średnie.

 

Mam złe zdanie o złodziejach

Okej. Powiedzmy sobie szczerze. We wczesnej i bardzo wczesnej młodości zdarzało mi się grać na „spiraconych” płytkach. Przypuszczam, że coś podobnego może powiedzieć o sobie każdy, kto urodził się w późnych latach osiemdziesiątych i zaczął swoją przygodę z komputerami od urządzeń z generacji Pentium 3 czy Pentium 4. Czyli stosunkowo dawno.

 

Część z Was może to pamiętać. Oprogramowanie komputerowe dostępne było, mówiąc oględnie, dość słabo. Najlepszym, a dla wielu z nas jedynym źródłem gier były wychodzące wówczas miesięczniki, z których do dzisiaj na rynku ostało się bodajże tylko CD-Action. „CD” w nazwie czasopisma wzięło się właśnie od krążków, które dodawane były do każdego numeru. Krążków z demami, a od pewnego momentu (nie pamiętam dokładnie: listopad, grudzień 1996?) także z pełnymi wersjami gier i programów.

Alternatywą był rynek – lub kolega z „nagrywarką”. Ile prężnie dziś działających biznesów zaczynało od rozprowadzania nie do końca legalnych kopii gier i programów? Jeżeli wierzyć popularnej internetowej plotce, takie były początki m.in. CD Projektu. Czy rzeczywiście? Trudno powiedzieć.

 

Lewy Windows w każdej firmie, czyli Złota Era polskiej przedsiębiorczości

Ale zakup legalnego oprogramowania wiązał się nie tylko z problemami z dostępnością. Nierzadko chodziło również o cenę.

Pirackie Windowsy. Pirackie Office’y. Nie sposób ocenić, ile milionów, miliardów dolarów stracił Microsoft na wschodnioeuropejskim Dzikim Zachodzie. (Albo może „Dzikim Wschodzie”.) Spiracony (micro)soft był wszędzie. W domach; w firmach; czasem w szkołach. Podobno nawet na posterunkach policji. Za wypalanie Windowsów XP jeden z moich ówczesnych znajomych kupił sobie swój pierwszy samochód.

 

Z czasem, wraz z pojawieniem się na polskim rynku Neostrady, czyli łącza ADSL, na którym wychowywało się pierwsze (i ostatnie) pokolenie gimnazjalistów, wypalane i sprzedawane na lewo CD- i DVD-ki ustąpiły miejsca „nowemu” piractwu. Te czasy wspominam dziś z pewną nostalgią. Ale współdzielenie osiedlowego łącza z kilkoma takimi piratami (prawie non stop siedzącymi na Kazie czy, później, Emule) nie należało do najprzyjemniejszych. Szczególnie że miałem apetyt na e-sport.

Dzieciaki nie były wtedy bogate. Te 30, 40 czy 50 złotych zarobionych na pirackiej gierce czy filmie mogły mieć dla nich dość spore znaczenie. Ale raz na zawsze zaszczepiły we mnie niechęć do „rozwiązań P2P”. I nawet blockchain tu nie pomoże.

 

Microsoft vs. (spiracony)soft

A propos zmagań Microsoftu z piractwem. Jako że w toku pisania niniejszego artykułu miałem przyjemność „zapoznać się” z możliwościami Office 2019, postanowiłem nieco bliżej zaznajomić się z tematem. Okazuje się, że Microsoft nie pozostaje w tej sprawie bierny. Wprost przeciwnie: aktywnie zwalcza komputerowe złodziejstwo, które obecnie największym problemem jest bodaj w Chinach (gdzie jedna trzecia całego oprogramowania pochodzi z nielegalnych źródeł), ale w Europie Środkowej i Wschodniej też ma swoich wiernych „fanów”.

 

Ilość pirackiego oprogramowania znajdującego się w polskim obiegu spada z roku na rok. Trudno jednak poczytać to polskiemu społeczeństwu za wielką zasługę: spadek z „ponad połowa” na „trochę ponad połowa” (a obecnie na „około połowy”) nie jest raczej osiągnięciem. Do tego, jeżeli wierzyć liczbom bezwzględnym, pod względem wartości „spiraconego” softu w Europie przed Polską jest tylko Rosja – a tę uznać należy raczej za kraj eurazjatycki niż po prostu europejski. Mówiąc najprościej: nie mamy się za bardzo czym pochwalić. Są w polskim Internecie miejsca, gdzie serwisy takie jak Pirate’s Bay, CDA czy Putlocker uznaje się za „ostoję wolności”. Ostoję – przed czym? Ano – przed zakusami międzynarodowych korporacji. Takich jak – a jakże by inaczej – chociażby Microsoft.

 

Jeżeli przyjrzymy się statystykom, to programy Microsoftu nieodmiennie zajmują dwa pierwsze miejsca na podium „Najczęściej Piraconych Programów Na Świecie”. Brązowe trofeum zgarnia Photoshop – ex aequo z Nortonem. Wiele osób „piraci” Windowsy i Office’y całkowicie świadomie i bezwzględnie. Argumenty w rodzaju „są drogie” albo „przecież Microsoftowi nie zabraknie pieniędzy”, albo, jeszcze lepiej, „to jest za drogie, ja nie będę za to płacił” stanowią leitmotiv internetowych dyskusji. Kto jednak może się z nimi identyfikować – identyfikować tak naprawdę? W najlepszym wypadku są to wymówki. W najgorszym? Stanowią przejaw cynizmu.

Szczególnie że Microsoft (a także inni producenci oprogramowania) robią ostatnimi czasy bardzo wiele, by walczyć z piractwem – najczęściej… idąc po prostu na rękę zwyczajnemu użytkownikowi.

 

Windows 10 za darmo? Pewnie! I to wcale nie piracki!

Kto z Was pamięta, co działo się w prasie, zarówno tej bardziej, jak i mniej specjalistycznej, kiedy Microsoft ogłosił, że dla użytkowników legalnych Windowsów 7 i 8.1 wersja z dziesiątką w nazwie dostępna będzie całkowicie za darmo? Przez długi czas spekulowano, co stoi za tak radykalnym rozluźnieniem polityki firmy z Redmond.

Był to zdecydowany krok naprzód w walce z komputerowym piractwem, szczególnie że „upgrade” do Windows 10 można było ostatecznie dokonać również z Windowsów pochodzących z „mniej oczywistych” źródeł. Czy był to błąd? Nie; jeżeli wierzyć raportom, coraz mniej przychodów Microsoftu pochodzi ze sprzedaży licencji, a coraz więcej – z innych obszarów działalności. Choć sam Microsoft nigdy nie odniósł się do spekulacji bezpośrednio, jedno z najczęściej spotykanych wyjaśnień tej decyzji mówi, że firma zrobiła to, ponieważ „chciała pokazać piratom, czym różni się Windows legalny od kradzionego”. Jeżeli przesiadaliście się kiedykolwiek ze skradzionego systemu operacyjnego na zakupiony, to dobrze wiecie: są spore różnice.

Mocne nastawienie Microsoftu na walkę z piractwem widać także w prowadzonych równocześnie na wielu frontach antypirackich kampaniach komunikacyjnych/edukacyjnych. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, jak wiele materiałów szkoleniowych produkuje każdego roku Microsoft. Dotyczą one m.in. kwestii związanych z bezpieczeństwem i świadomym korzystaniem z zainstalowanego oprogramowania – czyli spraw bezpośrednio związanych z jego legalnością. To z pozoru oczywiste: pracując na nielegalnym systemie operacyjnym, nie możemy liczyć na pomoc suportu czy choćby (pobierane najczęściej automatycznie) łatki i aktualizacje. Ale jak wielu z nas o tym myśli? Większości z nas „aktualizacje Windowsa” kojarzą się raczej z czymś uciążliwym – bo chcielibyśmy wyłączyć komputer, ale, niestety, wciąż nie możemy.

 

Tymczasem każdy, kto choćby raz zajrzał do dokumentacji tych „uzupełnień” wie doskonale, że nie są to wcale żadne błahostki. Siłą rzeczy: oprogramowanie tak rozbudowane i uniwersalne jak Windows czy Office musi być regularnie „łatane”. To nie tylko kwestia błędów; raczej – zwyczajnej ludzkiej kreatywności. Jeżeli jakieś zabezpieczenia da się w ogóle złamać, to na pewno znajdzie się ktoś, kto to zrobi. A w konsekwencji: także i ktoś, kto musi po nim potem „posprzątać”. Najczęściej pisząc serię poprawek, które uniemożliwią podobne ataki.

Wiem, że są ludzie, ba – przedsiębiorcy, którzy do dzisiaj korzystają z pirackich Windowsów, i to nie 7 czy 8, ale „starego dobrego XP”. (Nie musisz mi wcale wierzyć na słowo; dowód – komputer Twoich rodziców.) Jedyne, co chroni tych ludzi przed rzeczywistością, to… niekompatybilność tych starych systemów z większością najnowszych antywirusów. W istocie są one bowiem oblegane przez całą masę różnych robaków – od programów szpiegujących po wyjątkowo wredne adware.

Ilekroć więc powiesz, że „wielkie korporacje mają kupę pieniędzy, a my, mali ludzie, nie mamy niczego”, pomyśl, jak wielu użytkowników Windowsa dostało najnowszą wersję za darmo. Niezależnie od powodów – dla tej firmy są to koszty. Pieniądze, które przeznacza na walkę z piractwem; które – ostatecznie – pomogą zabezpieczyć komputery ludzi starszych i takich, którzy po prostu nie znają się na technologii. „Żeby Twoi rodzice mieli bezpieczniej”. Szczególnie jeśli korzystają z elektronicznej bankowości.

 

Piractwo komputerowe vs. Software as a Service

Zdawać by się mogło, że oprogramowanie udostępniane na zasadzie usługi, czyli popularne SaaS (ang. „Software as a Service”) pozwoli ukrócić zapędy piratów. Niestety: tak nie jest. Oprogramowania udostępnianego na bazie subskrypcji nie sposób wprawdzie „spiracić” w żaden „tradycyjny” sposób – nikt przecież nie nagra tego na płytkę ani nie wrzuci do Sieci torrenta. Istnieją jednak całe serwisy, niektóre z nich dość potężne, które sprzedają „nie do końca legalne” klucze, a czasami – całe konta, umożliwiając w ten sposób dostęp do programów typu SaaS. Nie chciałbym wskazywać palcem, ale wszyscy chyba wiemy, o jakie konkretnie „platformy” mi chodzi.

 

I chociaż najgorzej mają pod tym względem gry, tu również Windows, Office i Photoshop tracą ogromne ilości pieniędzy. W konsekwencji jednak oferta producentów oprogramowania przesuwa się coraz bardziej w kierunku „usług towarzyszących”. Nie chodzi o to, by mieć Office’a; chodzi o to, by mieć pomoc. By móc polegać na wsparciu suportu. Elementem antypirackich kampanii „wielkich międzynarodowych korporacji” jest więc poprawa doświadczenia użytkownika w korzystaniu z rozmaitych „kanałów pomocowych”. A myślę, że prędzej czy później skorzysta z nich każdy, kto ma ambicje poznania Excela i wykorzystywania go w charakterze narzędzia biznesowego. Podobnie z pozostałymi (co bardziej skomplikowanymi) narzędziami Microsoftu. O Chmurze Adobe nie wspominając.

Wspominam o tym nie bez powodu. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że korzystając na co dzień z pakietu biurowego Microsoftu najczęściej ślizgam się po powierzchni. Testując możliwości Office 2019 postanowiłem sprawdzić też sprawność suportu. To *zaskakujące* doświadczenie. Jedno z tych, które otwierają człowiekowi oczy. Coś na zasadzie: „O rany, to Excel potrafi te rzeczy?”. I mówię poważnie. Z Excelem pracuję bowiem na co dzień, a w naiwnym przekonaniu uważałem sam siebie za „dobrze zapoznanego” z możliwościami narzędzia. No cóż. Jak widać, nie było to prawdą.

(Nawiasem, sam suport również radzi sobie coraz lepiej.)

 

Podsumowanie

Czy tego chcemy, czy nie, historia piractwa komputerowego ma wiele wspólnego z historią okradanych firm i tworzonych przez nie programów.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie bronię „wielkich międzynarodowych korporacji”. Uważam jednak, że narracje mające na celu usprawiedliwienie działań złodziei ich dochodami nie biorą pod uwagę wielu czynników. (Pomijam tu fakt, że większość z tych „korporacji” pozakładali w garażach autentyczni pasjonaci – napędzani ciekawością, nie tak bardzo różni od nas.) Czasy, kiedy „piracenie” Windowsów było trendy, odchodzą powoli do historii. Ściąganiepirackich filmów z torrentów to dzisiaj raczej powód do wstydu.

Technologia zmienia się i idzie naprzód, a wraz z nią – cały świat. Zmieniają się także firmy: te ogromne monolity, które uznawaliśmy za niereformowalne. Jeszcze jakiś czas temu byłem skłonny przyznawać, że założyciele Pirate’s Bay to „współcześni internetowi aktywiści”. Dzisiaj sądzę, że to ściema.

Co jednak najważniejsze: myślę, że z piractwa najzwyczajniej się wyrasta. Nie wiem, kim są na co dzień komputerowi złodzieje, ale to ludzie o dziwnych nawykach – i nieoczywistych priorytetach. Po dwóch dekadach z komputerami muszę stwierdzić, że najważniejsze w oprogramowaniu jest nie samo oprogramowanie, ale to, co dookoła. Pomoc, wsparcie, bezpieczeństwo. Świadomość, że mogło się na nie zarobić, tak jak i ono zarabia na kogoś. Bo zastanówcie się – choćby przez chwilę:

Kto z Was potrafiłby stworzyć Windowsa?

A przecież ktoś go dla Was napisał.