marshall major v recenzja

Marshall Major V – recenzja. Salutuję, panie Majorze!

Trudno mi uwierzyć, że moje ukochane Marshall Major IV są już ze mną ponad 3 lata. Te słuchawki to bez przesady jeden z najlepszych moim zakupów jeżeli mowa o sprzęcie do słuchania muzyki i konsumowania różnego rodzaju multimediów. Bardzo wszechstronne pod kątem serwowanego dźwięku, diabelnie wygodne, bezprzewodowe, z baterią pozwalającą na korzystnie z nich przez kilkadziesiąt godzin (sic!) bez przerwy. Mogę ich używać przy komputerze, sprzątając w domu, wykonując ćwiczenia fizyczne, spacerując, grając, słuchając muzyki i oglądając mecz albo film. Ba, niektórzy nawet biegają w nich półmaratony i biegi na 10 km, co było dane mi ostatnio zobaczyć podczas tegorocznego Biegu Lwa. Nie potrzebuję nic więcej.

Przynajmniej tak mi się wydawało. Do czasu premiery słuchawek Marshall Major V. Wydaje mi się, że Brytyjczycy wzięli sobie ponownie do ręki „czwórki”, obejrzeli je dokładnie, zastanowili się, pokombinowali i stwierdzili, że „jest dobrze, ale da się to zrobić lepiej”. No właśnie – da się? Nie będę ukrywał, że do recenzji „piątek” podchodziłem z pewnym lękiem i poczuciem niepewności. Od każdej kolejnej generacji jakiegoś sprzętu, niezależnie, czy mówimy o laptopie, smartfonie, czy słuchawkach, oczekuje się, że będą lepsze od poprzednika. Ja także miałem takie oczekiwania względem Marshall Major V. Ale jednocześnie nie dawała mi spokoju myśl: „Co oni chcieliby tu poprawiać? Czym mogą jeszcze zaskoczyć, aby Majory pozostały Majorami, a jednocześnie dawały coś więcej?”.

No to projektanci i inżynierowie Marshalla po raz wtóry wzięli 40-milimetrowe, dynamiczne przetworniki, znaną już od pierwszej generacji słuchawek obudowę z charakterystyczną, rockową stylówą, wepchnęli do niej jeszcze pojemniejszą baterię, wprowadzili kilka usprawnień i powiedzieli „Sprawdźcie teraz!”. No to sprawdzam.

Specyfikacja

specyfikacja:Marshall Major V
typ słuchawek: bezprzewodowe słuchawki nauszne
typ obudowy: zamknięta
materiał obudowy: tworzywo, eko-skóra, stal
waga: 186 gramów
redukcja hałasu: tak, pasywna
zasilanie: bateria lub przewód
mikrofon: tak, wbudowany
ważne cechy: – łączność Bluetooth 5.3
– wbudowany przycisk M-button
– bardzo długi czas pracy na baterii
– składane
– możliwość korzystania z aplikacji Marshall Bluetooth
– wymienne poduszeczki muszli
w pudełku: – przewód USB-C – USB-C
– dwustronny przewód jack 3,5 mm
– słuchawki
– instrukcja obsługi

Wygląd i wykonanie

Słuchawki Marshall Major mogą pochwalić się wyglądem dość charakterystycznym, a jednocześnie bardzo mocno licującym z rockową tożsamością marki. Nie wydaje mi się jednak, aby miłośnicy rapu, raggae, muzyki spod znaku „umcy-umcy” albo brzmień uciekających w klasykę lub acid jazz na ich widok reagowali jak wampir na warkocz z czosnkiem. Zresztą, sam fakt, że to chyba najczęściej spotykane przeze mnie słuchawki u ludzi spacerujących po chodnikach, i to zarówno u młodzieży, jak i osób, które w swoim życiu już parę razy musieli wymieniać dowód osobisty, świadczy o tym, że design słuchawek jest mocno uniwersalny. Można więc stwierdzić, że jeżeli celem projektantów Marshalla było dotarcie do jak najszerszej grupy odbiorców, to niewątpliwie im się ta sztuka udała.

Pod kątem samej konstrukcji „piątki” nie różnią się praktycznie niczym od poprzedniej generacji sprzętu. Marshall Major V dalej są słuchawkami nausznymi o wymienialnych, bardzo miękkich i wygodnych poduszkach, z pałąkiem wyściełanym pianką i ekoskórą o wyraźnie „skórkowatej” fakturze, z twardymi, stalowymi drutami przy zawiasach i regulacji szerokości pałąka, wciąż w głębokim poważaniu mającymi próby choćby lekkiego wygięcia ich. Sam pałąk natomiast jest diabelnie elastyczny i nie ma opcji, żeby tu coś przypadkiem pękło. Biorąc obie pary słuchawek do rąk ciężko było mi stwierdzić, czy różnią się one miedzy sobą wagą. Okazało się jednak, że i owszem i Marshall Major V liczą sobie o 20 gramów więcej. Pewnie nieco większa bateria zrobiła tu swoje.

Także same muszle „piątek” są niemal takie same, jak w poprzedniej generacji, ale tym razem na ich wierzchu ponownie znalazła się wkładka z fakturą skóry… tyle tylko, że to nie skórzane „plastry”, a twarde tworzywo. Trzeba jednak przyznać, że wygląda na tyle wiarygodnie, że dopiero kontakt z palcami zdradził, że to nie jest ten sam materiał co chociażby na pałąku. Na środku wierzchu muszli znalazło się także dobrze ikoniczne logo producenta. Nie ukrywam, że ten powrót do stylistyki „trójek” podoba mi się trochę bardziej niż gładki winyl z „czwórek”.

3,5-milimetrowy jack i port ładowania USB-C wraz z diodą informującą o włączeniu słuchawek, łączności Bluetooth oraz poziomie naładowania słuchawek ponownie trafiły na prawą muszlę. Podobnie jak bardzo wygodny, uwielbiany przeze mnie dżojstik w kolorze miedzianym. To właśnie ten element umożliwia pełną obsługę słuchawek: odbieranie i rozłączanie połączeń, pauzowanie i wznawianie odtwarzania, przełączanie kolejnych utworów oraz regulację głośności. Nowością za to jest przycisk M-button, który trafił na lewą muszlę. W zależności od preferencji użytkownika, można mu przypisać funkcję Spotify Tap, przywołać zapisane ustawienia equalizera lub uruchomić asystenta głosowego. Aby to zrobić, trzeba będzie skorzystać z aplikacji Marshall Bluetooth. A skoro już przy „blucie” jesteśmy, to wersję 5.0 zastąpiono nowszym standardem 5.3. Dzięki temu, parowanie ze smartfonem i laptopem jest szybsze, a połączenie – stabilniejsze, co zauważyłem wędrując ze słuchawkami po domu, kiedy były połączone z laptopem.

Cieszy mnie, że nowe „Majory” wciąż mają tak samą, wysoką jakość wykonania, jak „czwórki” i mam nadzieję, że będą tak samo wytrzymałe. Po ponad 3 latach na moich słuchawkach zaczęła siąpić się skóra na poduszkach oraz pałąku (drapanie jej przez lata zarostem, kiedy trzymałem słuchawki na szyi zrobiło swoje)… i to jedyna szkoda, jaka przez lata zabierania słuchawek w różne miejsca i częstego maltretowania ich w plecaku się wydarzyła. Warto też w tym miejscu zaznaczyć, że słuchawki są składane, a mimo to wzmocnione metalem zawiasy wciąż działają bez zarzutu i nie skrzypią. Mam nadzieję, że jakiś użytkownik za 3-4 lata także będzie mógł to powiedzieć o „piątkach”.

Marshall Major V dostępne są w trzech wersjach kolorystycznych: czarnej, brązowej i kremowej.

Ergonomia

Już w tym miejscu mogę nieco pół-żartem, pół-serio napisać, że Marshall Major V popsuły mi przyjemność obcowania z Marshall Major IV. W ten dojrzały i pełen miłości związek weszły sobie i zaczęły sypać piaskiem w jego trybiki poddając go próbie.

Zawsze powtarzałem, że „czwórki” są dla mnie diabelnie wygodne i nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Nawet pomimo tego, że trochę zbyt mocno przylegają do uszu i niekiedy po dłuższym czasie „wgniatały” mi zauszniki od okularów w czaszkę. Major V, mimo że są minimalnie cięższe, to leżą… lżej. Nie uciskają głowy w taki sposób, jak poprzednik (chociaż jeszcze raz podkreślę – dyskomfort pojawiał się po powiedzmy 2-3 godzinach), a przy tym wciąż stabilnie trzymają się głowy. Co to za czary, ja się pytam? Jak to możliwe, że jestem w stanie w nich robić to wszystko, co w „czwórkach”, włącznie z ćwiczeniami fizycznymi, a jednocześnie są jeszcze wygodniejsze? Diable sztuczki!

A tak poważnie to chylę czoła przed osobą (lub zespołem) odpowiedzialną za ergonomię Majorów, gdyż nie tylko wyłącznie komfort noszenia jest tu na wysokim poziomie, ale też wygoda obsługi. Podoba mi się, że Majory wciąż pozwalają na banalną w swej prostocie zmianę „zużytych” poduszek przylegających do ucha.

O uniwersalnym dżojstiku i jego możliwościach już wspominałem. Dodam jeszcze, że w mojej opinii został on umieszczony idealnie. To samo pisałem w recenzji Marshalli Major IV i tak samo podkreślę to w tym tekście. Przykładając prawą dłoń do słuchawki, kciuk natychmiast trafia w miedzianego grzybka i nie trzeba słuchawek „macać”, aby go znaleźć. Jednocześnie jego skok jest dobrze wyczuwalny i z łatwością można wyczuć, w którą stronę nim manipulujemy oraz czy został wciśnięty. A jest to na tyle istotne, że kierunek góra-dół odpowiada za głośność, a prawo-lewo – zmianę utworu, więc precyzja mile widziana!

Przycisk M-button także zasługuje na pochwałę, bo został umieszczony na lewej muszli dokładnie w tym samym miejscu, co „grzybek” na prawej. Jest więc łatwo wyczuwalny, dobrze się go klika i dzięki temu spełnia swoją funkcję.

Jak to gra?

Czas przejść do kluczowej dla słuchawek kwestii, czyli do dźwięku. Marshall wykorzystał tu 40-milimetrowe, dynamiczne przetworniki o paśmie przenoszenie od 20 Hz do 20 kHz i impedancji 32 Ω. Pod kątem parametrów jest więc identycznie, jak w poprzedniej generacji. Jednak porównując słuchawki ze sobą da się usłyszeć, że nie są to te same membrany. W dodatku w „piątkach” pojawiła się obsługa dodatkowych kodeków. Oprócz standardowego dla Bluetooth SBC wsparcia doczekał się także LC3.

Już w bardziej ogólnikowych testach rzuciło mi się w uszy, że pod kątem jakości oferowanego dźwięku słuchawki wypadają bardzo podobnie. Marshall Major V nie otrzymały nowej tożsamości, ale nie są tym samym. Brzmią podobnie… ale trochę inaczej. Mając możliwość bezpośredniego porównania obu par, dało się zauważyć, że Marshall Major V są nieco bardziej basowe i jednocześnie tony niskie wydają mi się głębsze, ale nie odbierałem ich jako przesyconych albo sztucznie podkręconych. Co ciekawe, podobne spostrzeżenia miałem na temat „czwórek” w porównaniu z „trójkami”. Na szczęście Majory nie stały się nagle słuchawkami dla bass-headów, którzy uwielbiają torturować swoje kowadełko i strzemiączko dudnieniem rodem z agro-tuningowanej Hondy Civic z subwooferem w bagażniku. Zachowały jednocześnie swoją uniwersalność, co może być ich największą zaletą, jak i wadą. Dla mnie – zdecydowanie tym pierwszym.

Nieco grubsza basowa pierzynka nie zaszkodziła jednak detalom o wyższych częstotliwościach. Te dalej mają nieco przestrzeni żeby wybrzmieć i udekorować każdą kolejną słuchaną piosenkę czy grę. Chociaż akurat w tym drugim kontekście, dołączając też do niego filmy i seriale, trzeba pamiętać, że nauszne Majory nie dysponują zbyt szeroką sceną. Są selektywne, brzmią składnie i przyjemnie, ale jednocześnie dla niektórych mogą brzmieć zbyt płasko. I jestem w stanie to zrozumieć, bo nawet na tle gamingowych HyperX Alpha Cloud odniosłem takie wrażenie.

Zanim jednak pokuszę się na jakiekolwiek podsumowanie, to najpierw przyjrzyjmy się, jak Marshall Major V radzą sobie z różnego rodzaju multimediami. A skoro to słuchawki od Marshalla, to na pierwszy strzał weźmy różnego rodzaju szarpidructwo.

Muzyka

Skoro recenzję Majorów IV rozpocząłem od Dream Theater, to i „piątki” przeprowadzę przez ten poligon. W sumie w każdej mojej recenzji sprzętu audio pojawia się ta ekipa i nie wynika to wyłącznie z mojej sympatii do niej. Każdy z członków zespołu jest wirtuozem w swojej dziedzinie. John Petrucci na gitarze, Mike Portnoy na perkusji, John Myung na basie, Jordan Rhudess na klawiszach i James LaBrie odpowiedzialny za wokal. To Real Madryt, FC Barcelona, Manchester City i PSG progresywnego metalu w jednym.

Ostatnio przypomniałem sobie o ich wybitnym kawałku „Dance of Eternity”, który uchodzi za jedną z najbardziej skomplikowanych perkusyjnie kompozycji w historii muzyki metalowej. Chociaż nazwanie tego utworu „kawałkiem” to spore niedopowiedzenie oraz pewnego rodzaju nietakt w względem sztuki tworzonej przez Dream Theater. Coś jakbym nazwał Lukę Modricia „kopaczem”, wracając do stadionowej analogii.

Słuchając poszczególnych kawałków od DT naszła mnie refleksja, czy Marhsall Major V to wciąż słuchawki dla fanów muzyki gitarowej. Bo, mimo że zazwyczaj lubię kiedy, bas bez kompleksów sunie po rejestrach, to jednak tu wydaje mi się go nieco za dużo. Tym bardziej, że raczej niewielka scena sprawia, że usytuowany jest on blisko głowy. Pewnie, werble, hi-haty, różnego rodzaju przeszkadzajki oraz solówki Petrucciego grane na progach, którym zdecydowanie bliżej do pudła rezonansowego niż głowy gryfu, wciąż brzmią soczyście i całkiem wyraźnie, jest tu zachowana satysfakcjonująca selektywność, ale bas momentami zaczyna się przepychać na przód kolejki nie pytając o zgodę. Jednocześnie brzmi dobrze, jest przyjemny, miękki, potrafi schodzić na głębokie częstotliwości bez poczucia, że membrany w którymś momencie zaczynają się męczyć.

Bogaty bas za to może dawać większą radość słuchaczom gatunków, gdzie jest on motorem napędowym utworów. I nie chodzi mi tu o muzykę popową, rap, jakiś deep-house, ale też utwory bliższe funkowi czy soulowi, a nawet ska. Tutaj bas także stara się zająć swoje miejsce, nieco rozlewając się na boki, ale z drugiej strony nie narzuca się tonom ze środka skali oraz wyższym rejestrom. Tutaj już bardziej obfity bas nie rzuca się w uszy tak wyraźnie, jak w przypadku muzyki rockowej i metalowej, bo można wręcz powiedzieć, że jest to jego środowisko naturalne.

Z kolei folkowe kompozycje od Heilung, Wardruny, Żywiołaka czy ścieżka dźwiękowa z Wiedźmina 3: Dziki Gon otrzymały przyjemny, basowy napęd, chociaż czasami i tutaj zastanawiałem się, czy nie ma go jednak troszeczkę zbyt wiele. Absolutnie mi jednak nie przeszkadzał w czerpaniu przyjemności ze słuchania zarówno dynamicznych kompozycji w postaci „In Madjan”, jak i spokojniejszych, jak chociażby „Lyfjaberg”. Czystość niskich tonów przyjemnie podkreślała kotły i głęboki tembr wokalistów obu formacji.

W tym miejscu warto jeszcze przypomnieć, że dzięki aplikacji Marshall Bluetooth można przygotować odpowiadające nam ustawienia korektora i wybrać je za pomocą przycisku M-button. W ten sposób można nieco skorygować dźwięk, jeżeli np. basów dla kogoś jest zbyt wiele. O samej aplikacji zresztą napiszę więcej nieco później.

Gry i filmy

Jeżeli niektórzy odebrali poprzednie akapity dotyczące basu jako narzekanie, to uspokajam – to bardziej dzielenie się doświadczeniem i porównaniem Majorów V do „czwórek”. Obie pary słuchawek są dla mnie bardzo uniwersalne i sam fakt, że chętnie sięgam po nie podczas oglądania serialu lub łączę je ze Steam Deckiem podczas grania mówi sam za siebie. Trzeba jednak mieć na uwadze, że chociaż brzmią przyjemnie i obficie, a także oferują sporą selektywność, to jednak stosunkowo ciasna scena daje o sobie znać najbardziej podczas grania i oglądania filmów. Niewielkie przetworniki oraz nauszna konstrukcja sprawiają, że wiele dzieje się blisko głowy. I teraz ponownie – nie mylcie tego proszę ze zjawiskiem sprawiającym, że dźwięki zbijają się w ciężkostrawną kulę dźwięku. To nie to samo uczucie i nic takiego tutaj się nie dzieje!

Grając w Kingdom Come: Deliverance II jestem z jednej strony zadowolony, jak spora rozpiętość częstotliwości dba o to, abym słyszał wszelkie możliwe detale (już przy okazji chociażby recenzji głośnika od OXS zwracałem uwagę, jak ta gra jest świetnie udźwiękowiona), ale z drugiej strony chciałoby się, aby przemierzając ulice Kuttenberga albo galopując przez gęsty las usłyszeć nieco więcej przestrzeni.

Jeżeli zaś chodzi o wspomniane detale, to jest bardzo dobrze. Wszelkie odgłosy otoczenia, czy to tętent koni, czy odgłosy ptaków, krzyki i głosy ludzi, skrzypiące koła wozu oraz metaliczne odgłosy wygrywane przez krzyżujące się miecze – wszystko brzmi różnorodnie, wiarygodnie i po prostu przyjemnie.

To wszystko potwierdziło także odpalenie fragmentów Władcy Pierścieni: Dwie Wieże (ile można oglądać szarżę Rohirrimów pod Minas Thirith? Tak, wieczność, ale ta trylogia ma jeszcze inne, świetne momenty, które warto przypomnieć). Tym razem poligonem stały się poszczególne sceny z obrony Helmowego Jaru oraz życia toczącego się w Edoras – stolicy Rohirrimów. Pierwsze miały pokazać, jak słuchawki poradzą sobie z chaosem, a drugie – jak eksponują detale. W zasadzie w przypadku drugiej kwestii, to potwierdziło się to, co usłyszałem w Kingdom Come: Deliverance II. Nic więcej niż mniej – detale brzmią przyjemnie, soczyście i wszystkie odgłosy mają swoje miejsce. Mimo tej nie najszerszej sceny marsz Uruk-Hai w deszczu i błocie pod mury twierdzy brzmiał jak raj dla fanów ASMR, a kiedy już walka rozpoczęła się na dobre, krzyków, szczęku oręża oraz odgłosów buciorów zrobiło się więcej, ponownie dało się słyszeć, że Major V są słuchawkami bogatszymi w bas niż poprzednie generacje. No i podkręceniu wrażeń z toczącej się bitwy wychodziło to na dobre.

Aplikacja Marshall Bluetooth

Producent przygotował dla słuchawek aplikację, która tym razem działa. Kiedy testowałem Marshall Major IV ówczesna apka nie kompletnie nie miała zamiaru współpracować, więc koniec końców okazała się bezużyteczna. Zresztą, ani razu przez te kilka lat korzystania z Majorów IV nie pojawiła mi się w głowie myśl, że „przydałaby się tu aplikacja”.

Ze nową wersją słuchawek jest inaczej, bo otrzymaliśmy chociażby wspominany już przycisk M-button, któremu można przypisać jedną z trzech przygotowanych funkcji lub go po prostu wyłączyć i wtedy nie będzie robił nic.

Pierwszą z przygotowanych funkcji jest Spotify Tap. Wciśnięcie przycisku wybierze dla nas muzykę przygotowaną na podstawie naszego „gustu”, a ponowne wciśnięcie – zmieni utwór. Jak można się domyślić, aby funkcja ta działała, niezbędne jest korzystanie z serwisu Spotify. Kolejne funkcje to aktywacja asystenta głosowego oraz zmiana ustawień korektora. Szkoda tylko że można mieć przygotowane dwa ustawienia: domyślne oraz dodatkowe. Ja sam korzystałem wyłącznie z tej ostatniej funkcji.

Aplikacja Marshall Bluetooth pozwala także na wybór jednej z kilu opcji oszczędzania baterii i wydłużenia jej żywotności. Można chociażby włączyć limit naładowania baterii do 90% oraz zmniejszyć prędkość ładowania słuchawek. Apka umożliwia też włączenie i wyłączenie dźwięków powiadomień słuchawek. Nie każdy lubi wszelkiej maści „tu-du-dum” i „ti-tu”. Fajnie, że dodano także możliwość zmiany czasu wyłączenia słuchawek, kiedy się z nich nie korzysta i nie są podłączone do smartfona, laptopa czy innego urządzenia.

Jedyna wada aplikacji, to brak tłumaczenia na język polski, ale przypuszczam, że jej prostota i intuicyjność to zrekompensuje i nawet ktoś znający angielski na poziomie „Good morning” i „Goodbye” sobie poradzi.

Bateria i czas pracy

Nie będę ukrywał, że to właśnie czas pracy na baterii był największą wartością dodaną, kiedy decydowałem się na zakup „czwórek”. Wówczas Marshall obiecywał nawet 80 godzin odtwarzania, jednak moje testy, bazujące na jak najbardziej „naturalnym” korzystaniu ze słuchawek pokazały, że wartości tej bliżej jednak do 60 godzin, co i tak jest rezultatem robiącym wrażenie nawet dzisiaj. W efekcie dźwięk informujący o tym, że bateria wkrótce się rozładuje, słyszałem raz w życiu. Podczas testów.

W Majorach V producent postanowił ten czas wydłużyć jeszcze bardziej i tym razem obiecuje nawet 100 godzin odtwarzania na jednym ładowaniu. Pozostałe właściwości pozostały bez zmian, tak więc pełne naładowanie baterii zajmuje 3 godziny, a jeżeli komuś się spieszy, to po 15 minutach ładowania energii wystarczy na 15 godzin pracy słuchawek.

Nie stworzyłem żadnej wymyślnej procedury testowej dla słuchawek – po prostu z nich korzystałem: podczas wideokonferencji, podczas oglądania meczu, filmu, serialu, grania i rozmów telefonicznych. Raz grały głośniej, raz ciszej – jak to zwykle bywa podczas codziennego korzystania. Finalnie energii w baterii wystarczyło w sumie na 79 godzin odtwarzania. Tyle czasu upłynęło do momentu, kiedy powiedziały, że mają dość. I mimo że producent chwalił się, że wyciągną ponad 100 godzin (jestem w stanie w to uwierzyć, w zasadzie wystarczyłoby pewnie słuchać ich przez cały czas w okolicach 1/3 głośności, może mniej. Ja zazwyczaj miałem 50+), to i tak wynik ten mogę uznać za całkiem spektakularny.

Podsumowanie

Nie widzę sensu, żeby się tu wielce rozpisywać, bo wiele można wyciągnąć z tego, co napisałem – kolejna generacja bezprzewodowych słuchawek Marshall Major V wypada świetnie i jeżeli ktoś wcześniej polubił „trójki” lub „czwórki”, to „piątki” dają ogromną szansę, żeby starsze modele mogły odejść na zasłużoną emeryturę. Marshall Major V to z jednej strony „kolejny raz to samo”, ale też nie do końca, bo z generacji na generację słuchawki otrzymywały więcej basu (co, zdaję sobie sprawę, nie każdemu musi się podobać), a także kolejne funkcjonalności. Tutaj jest to przycisk M-Button i ulepszona (i działająca!) aplikacja. Bateria także urosła, co jest nie bez znaczenia dla osób stawiających przede wszystkim na łączność bezprzewodową.

Jakością wykonania nie jestem specjalnie zaskoczony, ani tym bardziej rozczarowany. Ta jak zwykle jest na bardzo wysokim poziomie, a stylistyka, mimo wszystko dość rockowa, to jednak wydaje mi się przystępna dla każdego. Pochwały ślę również za ergonomię słuchawek, a szczególnie za ich komfort noszenia. Mi nie cisnęły uszu ani głowy, więc pod tym kątem wypadają jeszcze lepiej niż i tak bardzo wygodne „czwórki”.

Również pod kątem oferowanego dźwięku Marshall Major V są bardzo wszechstronne, co z jednej strony może być niewątpliwą zachętą, aby jeszcze więcej osób sięgnęło po te lekkie, nauszne grajotka. Z drugiej – być może fani rocka i metalu mogą poczuć potrzebę, aby w słuchawkach nieco skręcić bas. Niezależnie od tego, jakiej muzyki jesteście fanami, nowe Majory nie powinny w mojej opinii dawać powodów do rozczarowania.

Nie pozostaje mi nic innego niż przyznać brytyjskiej myśli technologicznej nasze wyróżnienie: Techsetter poleca!

OFERTA


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *