Dobrze pamiętamy mroźny styczeń 2012 roku i gorącą atmosferę protestów na ulicach większych polskich miast. Maski z filmu „V jak Vendetta”, chwytliwe hasła wolnościowe, szybka komunikacja przez media społecznościowe i niebywały duch solidarności społecznej. Protest błyskawicznie przybierał na popularności i sile. Skala demonstracji zaskoczyła wtedy nie tylko rządzących, ale chyba i samych uczestników pikiet. Fala sprzeciwu sprawiła, że z traktatu zaczęły wyłamywać się kolejne kraje, w tym Polska. W końcu projekt upadł. Dlaczego więc mówimy o nim znów, siedem lat później?

 

ACTA 2 to nie ACTA 1

ACTA, czyli Anti-Counterfeiting Trade Agreement, to nic innego jak projekt umowy międzynarodowej zaproponowanej przez Stany Zjednoczone, który ustalał standardy walki z naruszaniem własności intelektualnej. Głównym założeniem ACTA miało być zapobieganie obrotem podrabianymi towarami, ale umowa została rozszerzona także o kwestię ochrony praw autorskich w Internecie. Zapisy zaproponowane przez polityków były tak daleko posunięte, że umożliwiłyby cenzurowanie treści w Sieci.

Układ ACTA frustrował nie tylko swoimi postanowieniami, ale także tajnym charakterem. Wersja robocza porozumienia, która wyciekła na portalu WikiLeaks już 22 maja 2008, wywołała burzę wśród internautów. Po licznych protestach i manifestacjach, Parlament Europejski odrzucił to porozumienie.

 

Teraz parlamentarzyści mają jednak swój własny projekt dyrektywy dotyczącej praw autorskich (26 marca 2019 poparł go Parlament Europejski). W Polsce zyskał on bardzo mylące miano ACTA2. W rzeczywistości z ACTA nie ma on jednak nic wspólnego. Powstał w trwającym trzy lata transparentnym procesie legislacyjnym, nie jest narzędziem do wprowadzenia cenzury w Internecie, ani też nie służy do opodatkowania linków.

Wiele zapisów ustawy zostało w mediach przedstawionych w krzywym zwierciadle. W konsekwencji projekt, który ma w zamyśle dać twórcom więcej kontroli nad ich dziełami, został zinterpretowany jako zagrożenie dla wolności Sieci. Przyjrzyjmy się zatem w jakim zakresie dyrektywa wprowadza zmiany i co będą one oznaczać dla użytkownika sieci.

 

Tu chodzi o pieniądze

Z jednej strony mamy portale społecznościowe, z drugiej właścicieli praw autorskich i wydawców prasy. Rozgrywka toczy się naturalnie o niebagatelne kwoty dochodu z reklam. Należałoby się zapytać, komu zależy na tym, aby stworzyć złą prasę dla ustawy? Wystarczy przecież podważyć interpretację zapisów, wykorzystać brak merytorycznych informacji, a skandal gwarantowany.

W preambule do dyrektywy czytamy, że „wolna i pluralistyczna prasa jest niezbędna, by istniało jakościowe dziennikarstwo, a obywatele mieli dostęp do informacji.” Najwięcej szumu wywołał art. 11, w którym to dyrektywa wskazuje na uczciwe i proporcjonalne wynagrodzenie dla właścicieli praw prasowych, czyli wydawców i dziennikarzy. Narzuca tym samym obowiązek na organy dystrybuujące daną treścią do adekwatnego rozliczenia z twórcami.

Ten zapis dyrektywy wynika z pogłębiającej się dysproporcji między potężnymi platformami internetowymi a wydawcami prasy. Ci drudzy nie są w stanie konkurować z środowiskiem Sieci i tym samym pozwolić sobie na finansowanie rzetelnie przygotowywanych materiałów prasowych. Lobby branży internetowej zamieniło interpretację tego przepisu w hasło „płatnych linków”, a w rzeczywistości chodzi o jakościowe i uczciwe dziennikarstwo. Rozliczenie będzie odbywało się jedynie na poziomie partnerów biznesowych. Dyrektywa gwarantuje, iż nie zaprzestaje się przyznawania dostępu do publikacji prasowych indywidualnym użytkownikom oraz możliwości niekomercyjnego, a zrazem legalnego korzystania z nich.

 

Nowe przepisy dotyczą także uczciwego zawierania przez portale internetowe umów licencyjnych z właścicielami praw autorskich. Dotychczas, gdy twórca zauważył, że jakiś serwis narusza jego prawa wystarczyło, iż go o tym powiadomił. Ten z kolei miał obowiązek usunąć dostęp do wskazanego materiału. Drugą możliwością było przyzwolenie twórcy na wykorzystywanie jego praw, w zamian za udział w zyskach. Taka umowa zależała jednak jedynie od dobrej woli portalu udostępniającego dane treści. Dyrektywa unijna stara się przesunąć odpowiedzialność dbałości o prawa autorskie z użytkowników serwisów na ich operatorów. Jest to nic innego jak dostosowanie prawa do potrzeb dzisiejszego Internetu.

Zmiany wynikają wprost z art. 13 pkt 1 dyrektywy, w myśl którego operatorzy serwisów są zobowiązani zawierać uczciwe i odpowiednie umowy licencyjne z właścicielami praw, chyba że właściciele praw nie zechcą przyznać takiej licencji albo jest ona niedostępna. I tutaj zaczyna się problem. Jeśli platforma nie dojdzie do porozumienia z właścicielem praw autorskich, będzie musiała zastosować złożony mechanizm filtrowania materiałów, aby unikać tych, do których nie ma prawa. Sprawa jest szczególnie skomplikowana ze względu na wyjątki, które dopuszcza dyrektywa, aby umożliwić publikowanie memów i wykorzystywanie fragmentów utworów do krytyki lub satyry.

 

Prawo autorskie QUO VADIS?

Po wejściu w życie nowej dyrektywy następuje dwuletni okres dostosowawczy, czyli czas dla poszczególnych członków Unii Europejskiej na wprowadzenie zmian w prawie państwowym, tak by odpowiadało wymogom. Nie jest to rozporządzenie obowiązujące jednoznacznie dla każdego kraju członkowskiego, a jedynie nadanie pewnego kierunku zmian dla całej Unii Europejskiej. W Internecie można śledzić wizje i spekulacje na temat mało realistycznych scenariuszy przyszłych konsekwencji wprowadzenia nowej dyrektywy. Internauci snują  domysły na temat wielkich amerykańskich korporacji, które wycofają się z europejskiego rynku, chińskich alternatyw dla ograniczanych prawami autorskimi europejskich portali, w końcu wizji Internetu, w którym już nic nie jest za darmo. Przykład RODO pokazał, że nie jest tak łatwo zignorować 500 mln rynek odbiorców, i niezależnie od złożoności procesów prawnych, wielkie korporacje będą musiały dostosować się do nowych realiów. Najważniejsze, aby nie musieli za to zapłacić użytkownicy.