Unia Europejska po raz kolejny postanowiła „chronić” naszą demokrację. Tym razem zamierza to robić to za pomocą Europejskiej Tarczy Demokracji – inicjatywy, której celem ma być walka z dezinformacją, cyberatakami i obcą ingerencją. Oficjalnie – brzmi szlachetnie. W praktyce – rodzi pytanie: czy to rzeczywiście walka o prawdę, czy raczej o kontrolę nad tym, co mamy uważać za prawdę?

 

Dezinformacja? Ale jaka?

Nie ma wątpliwości, że dezinformacja to poważny problem. Każdy, kto spędził choć chwilę w mediach społecznościowych, wie, jak łatwo natknąć się na fałszywe informacje. Problem w tym, że dzisiaj pojęcie „dezinformacji” stało się na tyle szerokie, że zaczęło obejmować nie tylko ewidentne kłamstwa, ale także niewygodne fakty i opinie, które nie pasują do głównej narracji.

A skoro już o tym mowa – czy dezinformacja to wyłącznie domena anonimowych trolli i zagranicznych agencji propagandowych? Niestety nie. Wystarczy spojrzeć na media głównego nurtu, które w ostatnich latach coraz częściej zamiast informować, kreują „jedynie słuszną” narrację.

 

Główne media – czwarta władza czy czwarta kolumna?

Jeszcze kilka dekad temu można było mieć nadzieję, że media pełnią rolę obiektywnego strażnika demokracji – sprawdzają władzę, ujawniają afery i dbają o rzetelność informacji. A dziś? W dobie konsolidacji mediów i powiązań z polityką oraz wielkim biznesem, coraz częściej zamiast faktów dostajemy interpretacje, zamiast obiektywizmu – emocjonalne przekazy, zamiast rzetelności – skrajne uproszczenia.

To nie są puste zarzuty. Wystarczy spojrzeć na ostatnie lata: pandemia, wojna na Ukrainie, kryzysy gospodarcze – niemal zawsze przekaz w mediach był jeden, a każdy, kto próbował spojrzeć na sprawę inaczej, był natychmiast klasyfikowany jako „siewca dezinformacji” lub wręcz „zagrożenie dla demokracji”. Żadnych dyskursów – po prostu naklejenie na czoło łatki „dezinformatora” lub „szura”. 

Jeśli w ramach Europejskiej Tarczy Demokracji Unia zamierza „regulować” media społecznościowe, by eliminować fałszywe informacje, to czy zamierza także przyglądać się narracjom serwowanym przez największe koncerny medialne? Bo jeśli nie, to mamy do czynienia z hipokryzją: jedne źródła będą cenzurowane, a inne – bezkarnie kształtować opinię publiczną pod dyktando politycznych i biznesowych interesów.

 

Regulacja czy narzędzie władzy?

Jeśli Europejska Tarcza Demokracji skupiłaby się na zwalczaniu zagranicznych kampanii dezinformacyjnych, trudno byłoby jej cokolwiek zarzucić. Problem w tym, że bardzo szybko może się okazać, że „dezinformacja” to wszystko, co nie zgadza się z oficjalnym przekazem.

Już teraz pod pretekstem walki z fake newsami wielkie platformy społecznościowe usuwają treści, które nie pasują do dominujących narracji – czasem bez jasnego uzasadnienia. A co się stanie, gdy podobne mechanizmy dostaną polityczne błogosławieństwo w ramach unijnej tarczy?

Czy naprawdę chcemy, by komisje polityczne decydowały, jakie informacje są „prawdziwe”, a jakie „szkodliwe”?

 

Gdzie jest granica?

Nie chodzi o to, by dawać przestrzeń do szerzenia jawnych kłamstw. Ale gdy państwa i organizacje międzynarodowe zaczynają brać na siebie rolę arbitra prawdy, zaczyna się niebezpieczny, orwellowski proces. Prawdziwa demokracja nie boi się różnych punktów widzenia – nawet jeśli są kontrowersyjne.

Europejska Tarcza Demokracji może być zarówno tarczą, jak i mieczem, a historia uczy, że niemal na pewno stanie się tym drugim. Jeśli zostanie wykorzystana do walki z manipulacją i obcą ingerencją – świetnie. Ale jeśli zamieni się w narzędzie do cenzurowania niewygodnych opinii i promowania jednej narracji – to zamiast obrony demokracji, dostaniemy kontrolowaną, czyli w zasadzie żadną demokrację. 

Tego chcecie?