„Ten kontynent jest zbyt duży, aby go opisać. To istny ocean, osobna planeta, różnorodny, przebogaty kosmos. Tylko w wielkim uproszczeniu, dla wygody, mówimy – Afryka.”
Ryszard Kapuściński, Heban.
Afryka południowa pachnie. Od pierwszego momentu, kiedy staję w drzwiach samolotu w nozdrza uderza zapach rozgrzanej ziemi, doprawionej feerią zapachów roślin, czasem z nutą wilgoci, a czasem parzący gorącym, suchym powietrzem. Zapach ten natychmiast wchodzi mi bardzo głęboko pod skórę. Od tamtej pory nieustannie za nim tęsknię i każdy przylot uruchamia we mnie kotwicę przywołującą bardzo przyjemne odczucia i emocje. Niczym zapach babcinego domu, ciasta drożdżowego i malinowego soku, który przynosi echa dawnych, miłych wspomnień.
Byłem w południowej Afryce kilka razy. Ile? – ktoś spyta. Niemal zawsze ktoś zadaje mi to pytanie. Z jakiegoś trudno wytłumaczalnego powodu my, biali, musimy wszystko usystematyzować, policzyć, skatalogować, przykleić etykiety. Po ilości odwiedzin wydajemy werdykt, czy coś się już liczy, czy jeszcze nie, a może jest dopiero w fazie przejściowej? Afrykanie nie zadają takich pytań. Kiedy z nimi rozmawiam i opowiadam o jakimś dalekim miejscu, chcą wiedzieć, jak tam jest, jak się ludziom żyje, czy są szczęśliwi, czy mają pieniądze i jedzenie. Nie obchodzi ich, ile razy tam byłem.
Tym się różnimy, nie mniej niż kolorem skóry.
Inaczej także postrzegamy czas. „Wy macie zegarki, my mamy czas” – takie powiedzenie słyszę wiele razy. Dla nas, ludzi zagonionych w cywilizacyjnym pędzie, czas jest ściśle wyrysowaną linią, za plecami mamy przeszłość, przed nami jest przyszłość. Teraźniejszość zajmuje nas mniej; o tym, co będzie, myślimy raczej w kontekście tego, co już było. Wiecznie gonimy jakieś marzenie lub wizję, od spełnienia której uzależniamy to, czy powiemy o sobie, że jesteśmy szczęśliwi. Ludzie w Afryce nie interesują się tak pojmowanym czasem. Przeszłość już była. Kiedy? Ano kiedyś. Dawno albo jeszcze dawniej, albo dopiero co. Ale już jej nie ma, przeszła w niebyt. Przyszłością natomiast zajmują się wtedy, kiedy przeistoczy się w teraźniejszość. Być może dzięki temu na ich twarzach częściej gości uśmiech, mimo braku materialnych do niego powodów, tak ważnych dla nas, ludzi północy. My, biali, żyjemy przeszłością. Narobiliśmy lub doświadczyliśmy przez wieki okropnych rzeczy i teraz ciągle musimy o tym dyskutować, obarczać się winą, wyjaśniać, uzasadniać. A o przyszłości myślimy, jakby dopiero ona miała nam przynieść ukojenie i spełnienie. Zawsze jednak jest jakaś przyszłość i pewnie dlatego nie potrafimy doświadczać szczęścia, zazwyczaj odkładając je na bliżej nieokreślone „później”. Afrykanie tego nie robią, żyją „w teraz”.
Tym się różnimy, nie mniej niż kolorem skóry.
Słucham opowieści kobiety z ludu Damara, snutej dookoła pokazu tradycyjnego życia plemienia, urządzonego dla turystów. Kobieta mówi, że te tradycje dawno już zaginęły. Jak dawno? – pytam. Bardzo dawno. – pada odpowiedź. Ale ile lat temu? 100, 200, 300, czy dawniej? – biały we mnie musi przecież wiedzieć.
– Tak – pada odpowiedź. – Coś koło tego.
To kończy rozmowę. Wiem, że więcej się nie dowiem i powoli dociera do mnie, że więcej wiedzieć nie muszę. Ona nie musi, to ja tym bardziej. Nie zmieni to w żaden sposób faktu, że tego co było teraz już nie ma.
Po wiosce wśród siedzących przed glinianymi chatkami i zajętych gapieniem się w dal dorosłych kobiet, biega gromadka dzieci. Skąpo ubranych, czasem nagich, z włosami ułożonymi zgodnie z tradycjami ludu Himba, bosych, usmarkanych, brudnych. W szeroko otwartych dziecięcych oczach początkowo czai się ciekawość przybysza, ale też delikatna ostrożność. W końcu biały, owłosiony na całym ciele, to w tych okolicach rzadkość, dla części dzieciaków atrakcja widziana pierwszy raz w życiu. Podchodzą powoli, ale z każdą minutą coraz śmielej, aż zbliżają się na wyciągnięcie ręki. Łapią za włosy na rękach i nogach. Wydają im się dziwne, jakby nie mogły uwierzyć, że są prawdziwe. Pociąganie za włosy boli, ale sprawia dzieciom taką radość, że po chwili odpuszczam, wszystkich przecież nie wyrwą. Zresztą zaraz ich uwagę przyciągają inne rzeczy – aparat fotograficzny, smartfon, kamera, kapelusz. Z radością pozują do zdjęć i rozpromieniają się bardzo mogąc je po chwili oglądać na ekranie telefonu. Cieszą ich drobne rzeczy.
Tym się różnimy, nie mniej niż kolorem skóry.
Rozbijamy wieczorem obóz w wyschniętym korycie rzeki. Namioty na dachach samochodów łopocą delikatnie na słabym, ciepłym wietrze. Szykujemy kolację, rozpalamy ognisko. Z krzaków wyłania się ciemna postać. To ubrany w uniform (składający się z drelichowych spodni i ciemnozielonej koszuli typu safari) Murzyn, pracownik pobliskiego kampingu. Podchodzi i nieśmiało pyta, czy może się przysiąść, dawno z nikim nie rozmawiał. Zapraszamy go do ognia, częstujemy kawałkiem mięsa i kubkiem whisky, na co ochoczo przystaje. Alkohol wyraźnie rozwiązuje mu język, zaczyna snuć opowieść o swoim życiu. Nie ma za dużo pracy, turyści przyjeżdżają bardzo rzadko, czasem jeden w tygodniu, czasem kilku, ale zdarza się i tak, że przez dwa tygodnie nie widzi nikogo. Do ognia nigdy nie zapraszają, czasem dadzą coś do jedzenia, jak poprosi.
– O, kilka lat wcześniej przyjechała para w podróż na rocznicę ślubu. Na kamping przyszedł słoń, ale para zamiast obserwować go z bezpiecznej odległości podeszła zbyt blisko. Mężczyzna chciał zrobić zdjęcie, mimo ostrzeżeń podszedł bardzo blisko. Aparat zdenerwował zwierzę. W mgnieniu oka słoń podrzucił bezwładnego mężczyznę kilka metrów w górę, ciało opadło bez życia na ziemię. Tak się zakończyła wyprawa w rocznicę ślubu. Biali nie rozumieją, że słoń to dzikie zwierzę, nie słuchają, co im się mówi. Wiedzą lepiej.
Chłopak mieszka z ciotką, która jest trochę od niego starsza, nie wie o ile, ale niewiele. Żyje z nią jak mąż z żoną i pomaga jej troszczyć się o dwójkę dzieci, bo o to prosił go stryj, zanim wyjechał daleko za pracą. Nam, białym, przy słuchaniu tej opowieści oczy otwierają się ze zdumienia coraz szerzej. Dla nich to zwykła rzecz, rodzinna przysługa, której nie wypadało odmówić stryjowi. Pytamy co będzie, kiedy prawdziwa głowa rodziny wróci? Nic takiego, podziękuje za pomoc i pozwoli spokojnie odejść. A co, gdybyś się zakochał w ciotce? – dopytujemy. Chwilę myśli, pociąga łyk whisky z metalowego kubka i odpowiada – Nie, to niemożliwe. Przecież to ciotka.
Tym się różnimy, nie mniej niż kolorem skóry.
W kulturze Himba kultywuje się wielożeństwo. Mężczyzna może mieć wiele żon, jeśli tylko zechce i jeśli go na to stać. Trudno dokładnie określić, co znaczy, że kogoś stać na żonę. Przeliczniki są różne, ale często słyszę, że pięć kóz i dwie krowy to majątek wystarczający, aby móc się ożenić. Pierwsza żona jest zawsze tą najważniejszą, której należy się największy szacunek. Pierwszej żony jednak się nie wybiera, robią to za kawalera rodzice, którzy załatwiają w ten sposób swoje interesy i zabezpieczają przyszłość rodu. Bywa i tak, że mężczyzna po ślubie czeka kilka lat na skonsumowanie małżeństwa, bo małżonka musi dorosnąć. Żonaty mężczyzna powinien zacząć budować swoją wioskę, często w pobliżu wioski rodziców. Każda z żon ma własną, skleconą z oblepionych błotem żerdzi chatkę, pośrodku wsi płonie święty ogień, a linii łączącej ten ogień z domkiem pierwszej żony nikomu przekraczać nie wolno, żeby nie zirytować przodków. Jeśli mężczyzna jest we wsi musi swe żony traktować sprawiedliwie. Każdą noc spędza w innej chatce, tak aby żadna z dam nie była poszkodowana. Ale mężczyzna często wyrusza na wielodniowe, czasem kilkutygodniowe wyprawy, prowadząc swoje bydło na pastwiska. Kiedy wracając nie zdąży wejść do wsi przed zachodem słońca, spędza noc poza, czekając do rana. Robi tak z szacunku dla swoich żon, które mają swoje potrzeby i mogą gościć jakiegoś innego pasterza w swojej chatce, aby umilił im czas oczekiwania na męża. Mąż woli nie zastać żony w niezręcznej sytuacji, więc czeka spokojnie do wschodu słońca. Sam także, będąc z dala od swojej wsi, korzysta czasem z gościnności żony innego pasterza, który, gdyby wrócił do wsi po zmierzchu, zachowałby się dokładnie tak samo. Ta niepisana umowa pozwala wszystkim na życie bez niezręcznych konfliktów, pomaga też mieszać krew i nikt nie robi z tego zagadnienia.
Tym się różnimy, nie mniej niż kolorem skóry.
Gdy pierwszy raz opuszczam Afrykę czuję ogromne rozdarcie. Dopiero któraś z kolei wizyta, sprawia, że zaczynam rozumieć, że tak naprawdę nigdy już stamtąd nie wyjadę, że Afryka wgryzła się pod moją skórę, stała się częścią mnie. Że jest dla mnie niczym rodzinny dom, z którego przecież nigdy się tak naprawdę do końca nie odchodzi. Wiem, że będę tam wracał tak często, jak się da, a może któregoś razu wrócę na dobre. Kto wie, co przyniesie przyszłość, zajmę się nią, kiedy zamieni się w teraźniejszość. Może jednak, inaczej niż jeszcze do niedawna myślałem, od jej mieszkańców różni nas tak naprawdę wyłącznie kolor skóry?