Od premiery nowego sezonu Stranger Things minał zaledwie tydzień i trochę. Tymczasem Netflix zdążył zapowiedzieć kontynuację (cóż za zaskoczenie), a w Internecie aż huczy od plotek o potencjalnym spin-offie (to też, myślę, żadna nowość). Towar z pewnością sprzedaje się dobrze. Ale czy aby na pewno „dowozi”?

 

Dziwne rzeczy, straszne rzeczy

Pierwszy sezon wziął mnie szturmem. I nie zamierzam ukrywać, że na drugi czekałem z ogromną niecierpliwością. Czekałem i czekałem, a kiedy w końcu się doczekałem, to, choć znów obejrzałem całość w dwa dni, do każdego kolejnego odcinka podchodziłem z coraz mniejszym entuzjazmem. Powiedzieć, że drugi sezon Stranger Things przegrał z Netflixowym Dark – to nadal powiedzieć o wiele za mało.

Największą siłą pierwszego sezonu Stranger Things było to, że – w ośmiu wcale niedługich odcinkach – zdołał zamknąć większość wątków. Sezon pierwszy stanowi zamkniętą historię. Drugi stanowi prequel trzeciego. Prequel niewątpliwie niezły, ale jednak tylko prequel. Bo pod ciężarem ogromnego projektu, jakim nagle okazało się budowanie świata stworzonego przez Braci Duffer, dziewięć odcinków drugiego sezonu mogło tylko się załamać.

Nie bez straty dla fabuły.

 

 

…straszne, straszne, straszne rzeczy

Cóż. Nadchodzi czas zapłaty. Ci spośród fanów, którzy po obejrzeniu drugiego sezonu mieli wrażenie, że stracili czas na wstęp do czegoś, co – ostatecznie – wciąż nie nadeszło, w końcu dostaną to, czego chcieli.

Drugi sezon był prequelem, a w trzecim widać to doskonale. A ogrom roboty włożony w przygotowanie gruntu pod nadciągającą nad Hawkins burzę znajduje wreszcie uzasadnienie. Ponieważ – wbrew temu, co można przeczytać tu i ówdzie w Internecie – trzeci sezon Stranger Things to sztos. Prawdziwy sztos.

I to sztos, który, pomimo dość mocno pastiszowej konwencji, nadal potrafi nieźle przestraszyć.

 

Horror z lat osiemdziesiątych

Powiedzieć cokolwiek o trzecim sezonie i nie zdradzić nikomu szczegółów historii – to trudne zadanie. O wydarzeniach z trzeciego sezonu aż chce się rozmawiać.

Bo w trzecim sezonie – i mówię to z pełną odpowiedzialnością – Stranger Things nareszcie wraca do korzeni. Opowieść ponownie ma sens, sensowny początek i równie sensowny, choć nie w pełni konkluzywny koniec. No cóż, będzie sezon czwarty; może będzie także spin-off. To, co różni ten sezon od poprzedniego – to fakt, że ponownie każe nam on czekać na swoją kontynuację. Nie przez niezamknięte wątki, choć te z całą pewnością także się znajdą. Chodzi raczej o emocje. Najnowsze osiem odcinków sprawiło, że znowu zacząłem przejmować się losem tych bohaterów. Że na powrót zainteresowałem się światem, który zbudowali Bracia Duffer.

A zbudowali świat nie z tej ziemi, i mówię to zupełnie serio. Oczywiście granice pomiędzy tworzeniem wciągającej opowieści a merchandisingiem i budowaniem nastawionej na zysk franczyzy są w dzisiejszych czasach wyjątkowo cienkie. Nie mam żadnych wątpliwości: część Stranger-Thingsowej mitologii powstaje tylko i wyłącznie na poczet około-serialowych towarów pobocznych: gier, zabawek, także ciuchów. Trudno jest tego nie zauważyć. Sercem twórcy serialu są jednak na powrót tam, gdzie powinni, czyli przy widzu. I dbają, aby ten, nieważne jak wymagający, nie poczuł się – koniec końców – rozczarowany.

 

 

Widz – nieważne jak wymagający?

Ano właśnie. Co z tym widzem? Dla kogo – tak na poważnie – powstaje ten serial? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że absolutnie nie powinny oglądać go osoby najmłodsze. Ilość żelek, które poszły na produkcję sztucznych flaków w trzecim sezonie, należy chyba liczyć w cysternach. To wyjątkowo krwiste i wyjątkowo paskudne widowisko. Atrakcyjne wizualnie, nie dajcie się zwieść. Ale jednak obrzydliwe.

Z drugiej strony – mamy tu celowo przerysowanych bohaterów. Mamy pewne uproszczenia w fabule (nie inaczej zresztą niż w dwóch poprzednich sezonach). To rzecz konwencji; nie mam co do tego nawet cienia wątpliwości. Całość rodzi jednak pytanie: dla kogo jest, tak właściwie, ten serial? Dla kogo powstaje to uniwersum? Jak dotąd, najczęściej odpowiadałem sobie na to pytanie w dwójnasób. Z jednej strony: dla młodzieży, nie inaczej niż seriale z lat osiemdziesiątych, na których Stranger Things się wzoruje. Z drugiej, dla osób, które w latach osiemdziesiątych były młodzieżą. Tak sądziłem do tej pory.

A teraz? Teraz – przyznaję – nie potrafię odpowiedzieć. Myślę jednak, że kolejne sezony Stranger Things muszą znaleźć odpowiedź na ważne pytanie: „Czy oglądają nas młodsi i, siłą rzeczy, mniej wymagający widzowie? A może jednak chcielibyśmy z tym trafić do bardziej wymagających – starszych – odbiorców?”

Jest to pytanie bardzo istotne – i choć z lubością śledzę wszechobecne w Stranger Things ukryte cytaty i nawiązania do klasyków, to cytaty i nawiązania nie wystarczą, by zamieść ten problem pod dywan. Wiem, że Stranger Things można oglądać – z jednej strony – jako samodzielny serialowy byt, a z drugiej – jako pół-pastiszowy, zrobiony z dystansem serial-trybut dla horrorów klasy B sprzed trzech dziesięcioleci. Serial ten stoi niejako w rozkroku pomiędzy tymi dwiema domenami. I dotąd jakimś cudem stał niezachwianie.

Rzecz w tym, że im cięższe musi unieść uniwersum, tym mniej pewną podporą okazuje się ten rozkrok. I naprawdę trzymam kciuki, by w czwartym sezonie się „nie rozjechało”. Bo jest to konstrukcja misterna, lecz krucha.

A wspomniane uniwersum faktycznie stało się bardzo masywne.

 

 

Uniwersum kontra człowiek

Uniwersum swoją drogą. Inna rzecz to gra aktorska. Tej w najnowszym sezonie Stranger Things nie można zarzucić (prawie) niczego. Show niewątpliwie znów kradnie Dustin (Gaten Matarazzo), choć pozostałej piątce dzieciaków również nie można powiedzieć nic złego. (Choć Will męczy, nieodmiennie.)

Na plus wychodzi też Winona Ryder, której postać, Joyce Byers, w końcu przestała irytować. A zaczęła – no cóż, myślę, że zaczęła po prostu ciekawić. W trzecim sezonie Stranger Things Joyce nareszcie staje się postacią godną grającej ją wyjątkowej aktorki. Trochę to późno. Ale i tak lepiej późno niż wcale.

Z drugiej strony: zmieniło się też trochę samo uniwersum. Świat z pewnością poszedł naprzód, mówimy w końcu o latach osiemdziesiątych – z roku na rok całkiem innych. Hawkins również się zmieniło, a oprócz tego mamy tu wątek rosyjski (myślę, że to żaden spoiler, ostatecznie Rosjanie pojawiają się w pierwszych scenach). Inne, choć nadal w tym samym „klimacie”, jest też podejście do serialowej narracji: fabuła często rozwija się gdzieś pomiędzy słowami, bardziej w obrazach niż w opowieści. Tłem fabularnym tego serialu można by obdzielić dwa kolejne – i zostałoby na trzeci. To jest zrobione naprawdę mistrzowsko.

Cieszę się też, i to bardzo, że twórcy zdecydowali się ostatecznie porzucić (przynajmniej na razie) niektóre otwarte w poprzednim sezonie wątki historii. Będziecie wiedzieli, co mam na myśli. I z całą pewnością to docenicie.

 

Dobre słowo na sam koniec

Ostatecznie: mamy naprawdę niezły scenariusz i fantastyczną aktorską obsadę, która nareszcie zmaga się z postaciami w pełni godnymi ich umiejętności, a wszystko to na tle wyjątkowo rozbudowanego tła fabularnego – z dopiętym na ostatni guzik „backgroundem” i niesamowitą mitologią. Mamy świetne stylizacje, mnóstwo cytatów (trzeci sezon jest, by tak powiedzieć, „ponadprzeciętnie erudycyjny”*), dobre i nawiązujące do klasyki zdjęcia i genialne oświetlenie (serio, gra świateł w trzecim sezonie to dzieło miłości).

*Poziom Tarantino jeszcze to nie jest. Ale poziom Stephena Kinga (innego z wielkich mistrzów nawiązań, nie zawsze w pełni docenianego) i owszem.

Czego nie mamy? Jasno określonych priorytetów: czym tak naprawdę chce być ten serial.

W trzecim sezonie to nie przeszkadza. Trochę przeszkadzało w drugim. Ale w czwartym może zacząć, i to zacząć na poważnie. Jedno, co mogę powiedzieć na pewno, to że… chętnie się dowiem, czy rzeczywiście tak będzie. Czy nie mogę się doczekać?

Może nie to, że nie mogę. Ale chętnie obejrzałbym jeszcze z osiem takich odcinków.