Piekło zamarzło. Najpopularniejszy od dobrych 4 dekad samochód w USA, czyli pick-up Forda, model F-150, został niedawno wyposażony nie w nową dwunastocylindrową V-kę, nie w potężnego diesla, tylko w… elektryczny układ napędowy. Aby dobrze zrozumieć doniosłość tego faktu należy najpierw zrozumieć, na czym polega fenomen F-150. Samochód jest mało popularny poza obszarem USA, można go wprawdzie spotkać na naszych drogach, jednak nie jest to zjawisko częste. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Stanach. Na południu kraju zwykłym zjawiskiem jest widok starszej pani podjeżdżającej pod Walmart w gulgoczącym potężnym silnikiem pick-upie.

 

 

F-150 pełni w zasadzie każdą funkcję – od samochodu do pracy w biznesie i na farmie po funkcję, do której w Europie używamy aut kompaktowych, czyli np. dowożenia dzieci do szkoły czy wyjazdu po bieżące zakupy do marketu lub do fryzjera. Można je spotkać dosłownie wszędzie, od ulic metropolii po bezdroża Arizony i Nevady. Jeżdżą nimi niemal wszystkie grupy społeczne – od zaprawionych w ciężkiej robocie farmerów z południa po maklerów z Wall Street. W pewien sposób ucieleśnia archetyp amerykańskiego snu o wolności. Można nimi wjechać niemal wszędzie i przewieźć prawie wszystko. Równie dobrze wygląda pod gmachem opery, co na bezdrożach Kolorado. Dobrze czuje się w nim zarówno starsza pani, jak i umięśniony twardziel w kapeluszu. Pewnie trudno byłoby znaleźć w USA kogoś, kto nigdy takim wozem nie jechał. Mimo swoich wad (dość toporna jakość) dzięki prostocie konstrukcji, ogromnym wymiarom i potężnym silnikom samochód cieszy się dużym uznaniem i niesłabnącym zainteresowaniem wśród klienteli. Zatem jeśli Ford przymierza się do wprowadzenia na rynek swojej najpopularniejszej półciężarówki w wersji elektrycznej, to niechybnie oznacza, że rewolucja jest tuż za progiem.

 

 

Jednak dość nietypowo Ford zdecydował się zaprezentować nowy model nie na rodzimym rynku, tylko w Kanadzie. Dlaczego? Tego nie wyjaśniono, ale podejrzewam, że może to mieć związek z większą przychylnością Kanadyjczyków dla kwestii związanych z ekologią. W USA niewiele osób zwraca uwagę na to, ile samochody połykają paliwa, gdyż jest ono od zawsze względnie tanie i łatwo dostępne. Kanada to już nieco inny rynek, wprawdzie również zdominowany przez produkty amerykańskiej motoryzacji, ale jednak zerkający coraz śmielej w kierunku pojazdów hybrydowych i elektrycznych, właśnie z powodu walki z emisją CO2. Nie chcę tu wywoływać dyskusji na temat tego, czy elektryfikacja rzeczywiście jest eko, czy nie, to temat na odrębny artykuł, jednak trzeba uznać, że w ogólnym odbiorze samochody o napędzie elektrycznym są postrzegane jako bardziej przyjazne środowisku. I być może Ford uznał, że Kanada będzie lepszym miejscem na prezentację możliwości nowego napędu? Tego do końca nie wiem, ale nie wykluczam, że jest to elementem strategii.

 

 

Bardzo ciekawie wyglądała sama prezentacja. Na dziesięciu dwupoziomowych wagonach załadowano 42 sztuki „tradycyjnych” F-150, a jako lokomotywy do ważącego z górą 450 ton zestawu użyto… prototypu elektrycznego F-150. Tym samym Ford pobił należący do Tesli rekord uciągu ustanowiony w Australii przez Model X, ciągnący po płycie lotniska 130 tonowego Dreamlinera.

Jednak producent zastrzega, że na razie jest to tylko jednorazowy pokaz możliwości napędu elektrycznego. Zaprezentowany prototyp, póki co nie jest przewidziany do produkcji, jednak firma zapowiada, że do 2022 roku wypuści na rynek co najmniej tuzin elektrycznych pojazdów, w tym także słynnego Mustanga, a już w przyszłym roku model F-150 pojawi się w wersji hybrydowej. Koncern współpracuje ściśle w tym zakresie z niemieckim Volkswagenem, a niedawno zainwestował 500 milionów dolarów w producenta elektryków, który ma śmiałe plany podbicia rynku dużych SUVów oraz pick-up’ów, czyli w pochodzącą z Michigan firmę Rivian.