Pewnego razu… w Hollywood to film, o którym myśli się z prawdziwą przyjemnością. Trudno jest jednak o nim opowiadać, szczególnie jeśli nie chcemy zdradzać szczegółów historii. Najlepiej byłoby zatem po prostu powiedzieć: „To jeden z najlepszych filmów w dorobku Tarantino, a możliwe, że najlepszy”, i na tym poprzestać. Bo tak rzeczywiście jest, a ja, chociaż w kinie bywam często, nie umiem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem coś, co choćby zbliżyłoby się do tego poziomu. Są takie filmy, lecz nie ma ich wielu.

 

 

Bo czym jest ten film – tak naprawdę? Odą i listem miłosnym do Hollywood późnych lat sześćdziesiątych? A może – superinteligentną krytyką Hollywood współczesnego, Hollywood epoki post-#MeToo? Niewątpliwie jest tym wszystkim, a także wieloma innymi rzeczami. Co jednak najważniejsze, jest to, zgodnie z napisami początkowymi, film Quentina Tarantino. I tak należałoby o nim myśleć w pierwszym rzędzie. Tarantino stał się bowiem na przestrzeni ostatnich dwudziestu-kilku lat marką, ikoną, a idąc na jego film – jakikolwiek jego film – wszyscy doskonale wiedzą, czego mogą się spodziewać: dziesiątek nawiązań i ukrytych cytatów, genialnych dialogów, nieznośnego napięcia i – nieodmiennie i każdorazowo – wyjątkowo brutalnego katharsis, po którym na widza spływa błogie, ale zasłużone uczucie satysfakcji.

 

Pewnego razu… w Hollywood buduje napięcie w sposób odmienny od pozostałych filmów Tarantino. Film opowiada historię dwójki starzejących się mężczyzn: odchodzącego powoli w cień gwiazdora westernów Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) i podążającego za nim krok w krok dublera/kaskadera Cliffa Bootha (Brad Pitt), który przy okazji jest też jego mechanikiem, szoferem i, generalnie, „człowiekiem na każde wezwanie” – lecz co najważniejsze (do czego żaden z nich dwóch nie zechce się przyznać) przyjacielem. Ich czas w Hollywood dobiega końca, co boleśnie uświadamia Daltonowi rozmowa z reżyserem Marvinem Schwarzsem (Al Pacino), który proponuje aktorowi nowy start – we Włoszech, w roli bohatera spaghetti westernów.

 

Jednocześnie zaś obserwujemy początek nowej epoki. Oto do Los Angeles przybywa Roman Polański wraz z Sharon Tate. Obserwujemy także wschodzącą gwiazdę Bruce’a Lee. Polański i Tate zostają sąsiadami Daltona na Cielo Drive – gdzie, jak wszyscy dobrze wiemy, wkrótce dojdzie do morderstw, w wyniku których zginie zarówno Sharon, jej nienarodzone dziecko, jak i czwórka jej przyjaciół – a Dalton skrycie marzy o zaproszeniu, które mogłoby zmienić jego karierę. Jedna impreza u twórcy Dziecka Rosemary – i wszystko może jeszcze potoczyć się inaczej.

 

Wiemy więc, jak film się skończy, a Tarantino nie pozwala nam o tym zapomnieć, bo od samego początku informowani jesteśmy o dacie, a nawet godzinie obserwowanej akcji. A kiedy przyszli mordercy z „Rodziny” Mansona po raz pierwszy pojawiają się na ekranie, wiemy, że „czas niewinności” Hollywood dobiega końca.

Hollywood – no właśnie. To ono jest tutaj głównym tematem. Choć Tarantino z lubością łączy rzeczywistość z fikcją (obok rzeczywiście istniejących filmów czy marek umieszczając te wymyślone przez siebie), to realia końcówki lat sześćdziesiątych odtworzone zostały w najdrobniejszych detalach, z dokładnością i pedanterią godną najrzetelniejszego archiwisty. Realia te obejmują praktycznie wszystko, od plakatów filmowych wiszących w kinach aż po rozkład planu i sposób pracy nad filmem – wszystkim tym rzeczom możemy przyjrzeć się bardzo dokładnie, bo z racji profesji swoich bohaterów Tarantino często wpuszcza nas „na plan”. Wątki autotematyczne, zazwyczaj bardzo prominentne u tego reżysera, tu przeprowadzone są subtelnie i niejako przy okazji; jeśli zechcemy, możemy nigdy nie zwrócić na nie uwagi, a i tak będziemy bawili się świetnie.

Ale Pewnego razu… w Hollywood to, jak napisałem, nie tylko elegia dla „dni niewinności”, ale także doskonale przemyślana krytyka tego, czym Hollywood (i przemysł filmowy w ogóle) jest współcześnie. Jak słusznie zauważono, w nowym filmie Tarantino wszystkie kobiety to stereotypy, a prawdziwymi ofiarami są biali mężczyźni. Tarantino jednak – zręcznymi ruchami – odsuwa od nas tę świadomość; robi wszystko, co w jego mocy, byśmy przez cały czas trwania filmu kibicowali tym, którzy są częścią rozrywkowej machiny ucisku – nie tym, którzy są jej ofiarami. Śmiejemy się więc z całą widownią z wyjątkowo szowinistycznych, a niekiedy także otwarcie rasistowskich żartów, bo dobre, dobrze zrobione kino jest jak reklama papierosów. Niby wiemy, że to co sprzedaje jest dla nas szkodliwe. Ale kto by się przejmował?

 

W całym tym bezczelnym procederze – procederze przekonywania oglądających, że czarne jest białe, a białe jest czarne – ogromną rolę odgrywają sami aktorzy. Nikogo to, myślę, nie dziwi, bo zarówno Leonardo DiCaprio, jak i Brad Pitt dali nam już okazję poznać się jako fantastyczni artyści – również w poprzednich filmach Tarantino, który doskonale rozumie ich mocne strony i przygotowując swoje postaci, przygotowuje je z myślą o nich. Każdy z pierwszoplanowych aktorów otrzymał więc scenę popisową. DiCaprio – w przyczepie kempingowej, w której daje upust swoim emocjom po kompromitacji na planie; Pitt – na ranczo, gdzie zamieszkali związani z Mansonem hippisi. Okazję do popisów dostaje także grająca Sharon Tate Margot Robbie; scena, w której z wypiekami na twarzy ogląda film z własnym udziałem (Valley of the Dolls) należy do najpiękniejszych, jakie Tarantino kiedykolwiek nakręcił. I to nawet pomimo oczywistej ironii. A sceny z udziałem młodziutkiej Julii Butters najzwyczajniej kradną serce. I bawią do łez.

 

W filmie nie brak też przemocy, jak to zwykle u Tarantino. Jest to jednak przemoc „filmowa”, przerysowana i teatralna, odległa od wszelkiego realizmu. W jednej z pierwszych scen obserwujemy, jak grana przez Ricka Daltona (granego przez Leonardo DiCaprio) postać z pomocą anachronicznego miotacza ognia zamienia grupę nazistowskich zbrodniarzy w płonące żywym ogniem pochodnie. Nie zwracamy jednak uwagi na fakt, że miotacze tej konstrukcji weszły do użytku dopiero w czasach wojny w Wietnamie; sama wojna – trwająca w czasie akcji filmu w najlepsze – wspomniana jest w filmie zaledwie raz, i to także mimochodem. Jak gdyby Tarantino chciał nam powiedzieć, że przemoc, do której przyzwyczaiło nas kino, jest bardzo odległa od tej, z którą możemy mieć do czynienia w rzeczywistości. Kiedy jednak obserwujemy, jak grany przez Daltona czarny charakter grozi, że zgwałci małą dziewczynkę, trudno nie poczuć się trochę nieswojo. Wówczas wiedzieli o tym nieliczni; dziś zdajemy sobie sprawę, że przemoc wobec kobiet to w Hollywood chleb powszedni. Również wobec tych nieletnich.

 

Może to dlatego skład gangu Mansona w filmie Tarantino reprezentują głównie kobiety? Nie bez powodu reżyser unika przedstawiania „Rodziny” jako białych suprematów o jawnie nazistowskich inklinacjach. Wielokrotnie podkreśla natomiast ich związki z ruchem hippisowskim (którego w istocie są zaprzeczeniem). Jak by nie patrzeć, temat zemsty uciśnionych jest reżyserowi bliski; w Bękartach wojny mścili się Żydzi, dokonując udanego zamachu na hitlerowskich dygnitarzy; w Django – czarni niewolnicy reprezentowani przez tytułowego łowcę nagród. Natomiast w Kill Billu odwet głównej bohaterki stanowi samo centrum fabuły. Temat zemsty, choć rozgrywanej nierzadko na przypadkowych osobach i prowadzącej jedynie do eskalacji konfliktu (trop „bez przebaczenia”), jest zresztą dość częstym tematem westernów, które Tarantino zna doskonale – i do których z upodobaniem nawiązuje. A Pewnego razu… w Hollywood, jak z pewnością dostrzeżecie, z westernu ma naprawdę sporo. Od nazwy, poprzez fabułę, aż po konwencję. Czy jednak dokonane przez „Rodzinę” Mansona mordy nabierają w tym filmie wymiaru odwetu? Zemsty wykluczonych na uprzywilejowanych, pokrzywdzonych na krzywdzących? Tego nie mogę Wam tutaj zdradzić. Zobaczcie to sami – i sami oceńcie.

Co mogę natomiast powiedzieć na pewno, to że najnowszy film Tarantino jest przewrotny i niejednoznaczny. A po wyjściu z sali kinowej jeszcze na długo pozostaje w pamięci. I bardzo trudno jest go ocenić – tak jak trudno jest oceniać Hollywood.