Świadomość istnienia Darknetu, czyli „ciemnej sieci”, miejsca znanego również pod nazwą Dark Webu, powoli przenika do internetowego mainstreamu. Większość dostępnych w clearnecie (czyli „normalnym” Internecie) opowieści przedstawia Ciemną sieć jako miejsce na pograniczu nieba i piekła – z jednej strony: pełne cudów, z drugiej – niewyobrażalnej grozy.

I tylko od nas zależy, do której z tych kategorii zechcemy zaliczyć sklepy internetowe z narkotykami, strony z ciężką pornografią czy dumpami skradzionych firmowych baz danych. Wątpliwości nie budzi tylko jedno: Darknet nie jest dla każdego.

 

Zanim zapukasz, dobrze to rozważ…

Zanim zaczniemy, ustalmy fakty. Przede wszystkim, jak mawiano w czasach Świętej Inkwizycji, ciekawość jest pierwszym krokiem do piekła. Nie namawiamy nikogo, by ciemną sieć zwiedzał. Jeżeli jednak postanowicie tak zrobić, to upewnijcie się najpierw, że odpowiednio się zabezpieczacie. Zdecydowanie odradzamy eksplorowanie zasobów Darknetu na domowym komputerze. Odradzamy też badanie jej na sprzęcie z Windowsem czy MacOS-em. Dostępne w ciemnej sieci serwisy, szczególnie te co bardziej kontrowersyjne, jak legendarny, nieistniejący już Silk Road, często padają ofiarami hakerów. Ryzyko dotyczy nie tylko utraty danych, ale również oszczędności. Wystarczy chwila nieuwagi, by skończyć z wyjątkowo wrednym wirusem, ransomware lub malware. Zdecydowanie należy umieć się chronić.

Do Darknetu wchodzicie na własne ryzyko, a choć nie każde miejsce jest niebezpieczne, to miejcie świadomość, że dużo łatwiej tam o wtopę niż w „normalnym” Internecie. Również dlatego, że darknetowe witryny często są przedsięwzięciami semi- badź quasi-amatorskimi: nie stoi za nimi firmowy team devów, nie wspiera ich armia informatyków. Czasem jest to jeden człowiek, czasem grupa pasjonatów. Umiejętności z pewnością im nie brak; podobnie jednak – ich przeciwnikom.

 

Popularność ciemnej sieci: Jedwabny Szlak narkotyków

Powiedzmy to szczerze. Za popularność ciemnej sieci odpowiadają przede wszystkim narkotyki. Tak – to jedno jest prawdą: w Darknecie rzeczywiście można kupić dowolne używki; nie tylko zresztą używki: dowolne medykamenty, środki chemiczne, cokolwiek zechcecie. Kupuje się trochę jak na Allegro. Są oceny sprzedawców, są komentarze; listingi, opisy – wszystko co chcecie. Jedynie płatność jest w kryptowalutach. To właśnie narkotykom, a konkretnie – jednej ze sprzedających je stron, obecnie od paru lat nieaktywnej, Darknet zawdzięcza miejsce w mainstreamie. Mowa, oczywiście, o Jedwabnym Szlaku, czyli Silk Road: jednym z pierwszych – a swojego czasu prawdopodobnie* największym – z darkentowych „marketplaces” łączących dostawców z kupującymi.

Jak działał Silk Road? Nie inaczej niż Amazon. Sprzedawcy wystawiali swoje towary, a kupujący je kupowali; płacili za nie, oczywiście, w Bitcoinach, które podówczas nie kosztowały jeszcze, co zrozumiałe, tyle, co dzisiaj (a właściwie to wciąż stanowiły internetową zabawkę bez większego znaczenia dla światowej ekonomii). „Podówczas”, czyli w latach 2011-14, bo wtedy właśnie operował Silk Road. Historia strony znajduje swój kres w grudniu 2013 roku, kiedy to w ramach wspólnej operacji FBI, Interpolu i DEA zatrzymano jej założyciela, Rossa Ulbrichta – światu znanego jako Dread Pirate Roberts albo, w skrócie, DPR.               

O DPR-ze napisano bardzo wiele, podobnie jak o Jedwabnym Szlaku w ogóle. Trzeba powiedzieć, że gdyby nie on, Silk Road prawdopodobnie nigdy nie urósłby do aż takich rozmiarów. Narkotyki narkotykami – Jedwabny Szlak nie był jedyną stroną w Darknecie, na której można było je kupić. Początkowo nie był też, co oczywiste, największą. Wkrótce jednak wokół serwisu zaczęła formować się silna społeczność. W jej sercu znajdował się właśnie Ross Ulbricht, początkowo znany jedynie jako Admin; wygłaszane przez niego na forach Silk Road skrajnie libertariańskie poglądy zdołały przekonać użytkowników, że mają do czynienia z czymś więcej niż e-sklepem z narkotykami. O Jedwabnym Szlaku mówiono i myślano jak o spełnieniu libertariańskich marzeń o nieograniczonej wolności. Sam DPR twierdził (m.in.), że rola współczesnego państwa powinna ograniczać się do ochrony podstawowych praw człowieka i że Silk Road jest zalążkiem rewolucji. Co, biorąc pod uwagę jego „zaplecze” – jego pochodzenie i status społeczny – zupełnie nie dziwi. Ross Ulbricht pochodzi z Teksasu; urodził się i dorastał w Austin. Jego rodzice wywodzą się z amerykańskiej klasy średniej; sam Ulbricht przez większą część swojego życia podzielał jej ideały. Podczas studiów zaczął jednak interesować się ekonomią i filozofią. Na listę jego lektur trafiły pozycje autorów takich jak Ludwig von Mises: współczesnych klasyków liberalizmu, łączących w swoich wywodach teorie ekonomiczne z filozoficzną spekulacją. Przed powstaniem Silk Road, Ulbricht próbował też swoich sił w legalnym biznesie; niestety, jego próby skończyły się niepowodzeniem (późniejszy Admin/DPR próbował m.in. otworzyć firmę produkującą gry komputerowe; bez sukcesu). Podobnie niepowodzeniem zakończyły się jego przygody z daytradingiem, czyli profesjonalną grą na giełdzie. Wysiłek włożony w te przedsięwzięcia pozwolił mu jednak doszlifować umiejętności, które wykorzystał później, budując Jedwabny Szlak: wiedzę programistyczną i giełdową, m.in. na temat kryptowalut.

Jeżeli wierzyć jego zapiskom, Jedwabny Szlak powstawał w sumie 6 miesięcy. Sześć miesięcy to dużo jak na zespół programistów, ale niewiele jak na pojedynczą osobę (czy dwie). Niestety: stosunkowo krótki czas realizacji przełożył się negatywnie na bezpieczeństwo projektu. Późniejszy DPR co i rusz padał ofiarą szantaży ze strony różnej maści hakerów, którzy regularnie wymuszali na nim okupy i haracze, grożąc wykorzystaniem takiej czy innej luki w zabezpieczeniach w przypadku gdyby nie otrzymali pieniędzy. Ulbricht, oczywiście, płacił; Jedwabny Szlak traktował jak swoje dziecko. Dbał o jego bezpieczeństwo, nawet kosztem własnych finansów. Być może to właśnie z tego względu nigdy nie został prawdziwym bogaczem – nawet pomimo faktu, że w pewnym momencie swojej historii Jedwabny Szlak generował obrót na poziomie pół miliona dolarów tygodniowo.

Na zewnątrz jednak wszystko wyglądało bardzo solidnie. DPR zatrudniał administratorów, którym płacił za moderowanie Jedwabnego Szlaku. Oddawał także pieniądze klientom oszukanym przez internetowych scammerów. Kilkakrotnie sam padał przy tym ofiarą przekrętów. Niektóre z nich kosztowały go setki tysięcy dolarów (w Bitcoinach). Ostatecznie wrobiono go także w morderstwo: osoby podające się za członków Hell’s Angels miały rzekomo zabijać jego przeciwników.

Ulbricht myślał, że zlecone przez niego egzekucje rzeczywiście były wykonywane; w rzeczywistości jednak ofiary na zdjęciach tylko do nich pozowały. Za krew robił keczup. W jednej z podobnych akcji brali udział prowadzący dochodzenie agenci DEA, z których dwaj, Carl Mark Force IV oraz Shaun Bridges, oskarżeni zostali później o… kradzież pieniędzy pochodzących z handlu narkotykami na Silk Road. Zlecanie zabójstw nie przeszkadzało jednak Ulbrichtowi w odgrywaniu roli DPR-a i oderowaniu społeczności Silk Road. Z upodobaniem głosił coraz bardziej liberalne tezy. Jednocześnie zaś Jedwabny Szlak stawał się coraz bardziej popularny. Do powszechnej świadomości trafił zaś za sprawą polityków, którzy postanowili wykorzystać walkę z internetowym handlem narkotykami w swoich kampaniach. Jednym z nich był senator Stanów Zjednoczonych Charles Schumer, przynależący do partii demokratycznej polityk z Nowego Jorku. Wkrótce po jego publicznych wypowiedziach dotyczących Jedwabnego Szlaku o stronie zaczęto mówić w mediach. W oczach zgromadzonej wokół Silk Road darknetowej społeczności DPR urósł zaś do rangi rewolucyjnego mesjasza.

Silk Road, królestwo DPR. Niebo czy piekło?

 

Upadek jedwabnego szlaku. Złudzenie anonimowości

Upadek Jedwabnego Szlaku nastąpił niedługo później. Całe dochodzenie opisano na przestrzeni ostatnich kilku lat wielokrotnie. Obszerny artykuł – dość obszerny, ażeby rozbić go na dwie części – poświęcił sprawie WIRED. Autor, Joshua Bearman, poddał to śledztwo dokładnej analizie, przedstawiając sytuację z dwóch perspektyw jednocześnie: z punktu widzenia Rossa Ulbrichta oraz, z drugiej strony, tropiących go agentów DEA. DPR przez większość czasu czuł się bezkarny; popełniał podstawowe błędy. W wielu przypadkach zdawał sobie z nich sprawę. Ostatecznie zgubiła go najprawdopodobniej właśnie ta pewność siebie. Choć możliwe, że chodzi tu raczej o zaufanie do technologii: do obiecywanej przez Darknet i Tor-a całkowitej i niepodważalnej anonimowości. To właśnie ono zgubiło Ulbrichta w konfrontacji z DEA.

Większość internetowych badaczy (żeby nie powiedzieć: grotołazów) łączy się z Darknetem za pośrednictwem Tor-a (lub TOR-a – nazwa stanowi skrót od „The Onion Router”, czyli „ruter cebulowy”, ponieważ adresy IP użytkowników ukrywane są pod warstwami szyfru niczym środek cebuli). Choć z zewnątrz Tor przypomina po prostu zwykłą przeglądarkę internetową – i, nie licząc interfejsu, nie różni się aż tak bardzo od przeglądarek Mozilli czy Google – to w rzeczywistości jest znacznie bardziej zaawansowanym technologicznie narzędziem.

Przede wszystkim – Tor umożliwia użytkownikom anonimowe przeglądanie Internetu. Nie całkowicie anonimowe, bo przy odpowiednich nakładach taką osobę wciąż można namierzyć; nie są to jednak nakłady najmniejsze i wymagają wielu analiz. Dużo trudniej jest jednak namierzyć serwery, które udostępniają ukryte usługi bądź serwisy (np. właśnie Jedwabny Szlak). Usługi te nie ujawniają bowiem IP serwerów; stąd też – niemożliwe jest uzyskanie do nich dostępu z poziomu klienta innego niż Tor (bądź rozwiązanie pokrewne).               

Ukryte usługi rozpoznajemy po specyficznej pseudodomenie najwyższego poziomu – zamiast .com czy .pl będzie to (na przykład) .onion. Oczywiście znaczenie „przyrostka”.onion jest zupełnie inne niż .com czy .pl; nie bez powodu mówimy tutaj
o pseudodomenie. Z tego też względu witryny te są całkowicie nieosiągalne dla zwyczajnych przeglądarek. Nie należy też spodziewać się typowych dla „czystego” Internetu nazw domen. W ich miejscu najczęściej zobaczymy ciąg liter i znaków o długości szesnastu znaków. Czasami nazwa serwisu będzie jego częścią; w innych przypadkach (w większości) tak nie jest.

Ostatecznie Ross Ulbricht wpadł jednak nie przez niedoskonałość narzędzi, z których korzystał, ale przez błąd w konfiguracji serwera, co pozwoliło namierzyć tropiącym go agentom jego fizyczną lokalizację: serwerownię na Islandii. Stamtąd poszło niemal „z górki”: zlokalizowane zostało miejsce, z którego DPR logował się do panelu administracyjnego Jedwabnego Szlaku (kawiarnia Cafe Luna w San Francisco). Służby natychmiast wzięły je pod obserwację.

Choć Tor nie zapewnia całkowitej anonimowości, to daje jej więcej niż 99% dostępnych w Internecie narzędzi. Takie było też założenie stojących za nim programistów, którzy, w zgodzie ze swoimi liberalnymi poglądami, postanowili dać Internautom narzędzie, które pozwoli zachować im anonimowość. Choć pojęcie routingu cebulowego nie jest niczym nowym, sam Tor powstawał w latach 2003-2006. Miał być alternatywą dla sieci takich jak Freenet czy MUTE, a zapotrzebowanie na podobne rozwiązania już wtedy było ogromne. Być może nawet większe niż teraz, kiedy na straży prywatności internautów próbują stawać organy prawodawcze (czego produktem jest m.in. RODO). Miejmy jednak świadomość, że narzędzia stosowane przez firmy do pozyskiwania naszych danych dziesięć lat temu wcale nie były „mniej skuteczne” od tych obecnych. Brakowało im niewątpliwie dzisiejszego wyrafinowania i czystego interfejsu, w praktyce jednak brały, co chciały, i nikt nie potrafił ich kontrolować. Jeżeli sądzicie, że media społecznościowe takie jak Facebook „wiedzą o Was wszystko”, to wyobraźcie sobie coś podobnego – ale bez Waszej wiedzy i zgody. I wcale nie zawsze w pełni legalnie.

Na podobne argumenty twórcy Tora powołują się i dziś. W odpowiedzi na zarzuty, że dostępne za jego pośrednictwem serwisy zrzeszają najgorszej maści przestępców, twierdzą, że przestępcy, gdyby chcieli, i tak mają do dyspozycji „lepsze” narzędzia – jak chociażby inne sieci. Jest to prawdą, czy jednak argument w rodzaju „Ty sam decydujesz, czy chcesz nożem kroić, czy nim zabijać” rzeczywiście wystarczy, by oddalić wątpliwości? Nie potrafię odpowiedzieć. Wydaje mi się jednak, i myślę, że nie jestem w tym odosobniony, że jeżeli Tor rzeczywiście jest takim nożem, to jest on nożem raczej z tych większych. Bliżej mu już do maczety. A jeszcze bliżej do karabinu.

Ross Ulbricht został skazany 4 lutego 2015 roku. Zarzuty obejmowały m.in. handel narkotykami i pranie pieniędzy, ale te najpoważniejsze dotyczyły prowadzenia organizacji o charakterze przestępczym, na co składało się – m.in. – organizowanie płatnych zabójstw.

Jak znaleźć płatnego zabójcę w Darknecie? Większość osób zaznajomionych z Dark Webem podchodzi do podobnych pytań bardzo ostrożnie, szczególnie jeżeli padają w clearnecie. Spróbujcie zadać podobne pytanie na którymś z internetowych for dyskusyjnych. W najlepszym wypadku – nikt nie odpowie; w najgorszym? Spotka Was cyfrowy lincz.

Trudno mieć to komuś za złe. Kto i dlaczego – Waszym zdaniem – mógłby zadawać podobne pytania? Ciekawość jest oczywistym powodem; jest jednak bardzo słabą wymówką. Wśród osób zaznajomionych z Darknetem nikt, jak się zdaje, nie chce w nią wierzyć. Choć wielu trafiło tam właśnie z  powodu ciekawości.

Jest jednak faktem, że znalezienie płatnego zabójcy – czy też dowolnego innego przestępcy – jest w Darknecie raczej trudne. Równie dobrze moglibyśmy szukać go w normalnym Internecie – dla przykładu: na Facebooku. Wypytywanie przypadkowych osób w Ciemnej Sieci nie ma sensu, podobnie jak nie ma sensu wypytywanie przypadkowych osób w barze. Już prędzej trafimy na kogoś z policji. (Użytkownicy Darknetu są „z natury” podejrzliwi – widzą agentów i policjantów w większości „ciekawskich” użytkowników.)

Owszem, są w Darknecie miejsca (a nawet całe organizacje), które zajmują się podobną aktywnością. Jednak sięgając po ich usługi musimy liczyć się z zagrożeniami. To nie jest Allegro; wszystko wiąże się z ryzykiem. Ryzykujemy, że po drugiej stronie znajdzie się przedstawiciel służb porządkowych; ryzykujemy, że będzie to oszust. Osoby, które chcą rzeczywiście wynająć zabójcę, muszą liczyć się z podobnymi możliwościami, nie inaczej zresztą niż te, które chciałyby kupić lub sprzedać organy bądź wejść w posiadanie zakazanych materiałów. Wbrew bardzo rozpowszechnionej opinii nikt w Ciemnej Sieci nie afiszuje się (przesadnie) z podobnymi usługami. Ale mordercy faktycznie tam są – tak samo zresztą, jak są w dużych miastach.

W tym sensie prawdopodobieństwo znalezienia płatnego zabójcy w Darknecie jest porównywalne z prawdopodobieństwem znalezienia go w osiedlowej knajpie.

Ross Ulbricht „próbował” wynająć morderców – a w swoim przekonaniu rzeczywiście ich wynajął. W czasie swojej kilkuletniej kariery zlecił przynajmniej kilka zabójstw. Ich efekty jednak – podobnie jak potwierdzające je zdjęcia – każdorazowo były produktem fałszerzy. Domorosły baron narkotykowy z Jedwabnego Szlaku padł z jednej strony ofiarą oszustów, z drugiej – amerykańskich agentów rządowych.

No dobrze. Ale gdybyśmy mieli „wyceniać”, to ile – tak średnio – może kosztować podobna „usługa”?

 

Cennik darknetowego płatnego zabójcy

Jedna z najpopularniejszych obecnie darknetowych witryn „z zabójcami do wynajęcia” dziedziczy nazwę po Lovecraftowym anty-bóstwie.

Na stronie znajdziemy całą rozbudowaną ofertę. Zabójstwo na zlecenie? Jest, i to nawet w kilku odmianach: regularne, upozorowane na zaginięcie, śmierć w wypadku – każdy znajdzie coś dla siebie. Dla wyjątkowych psychopatów przewidziano też ofertę obejmującą okaleczanie (regularne bądź z oszpeceniem twarzy, łamanie rąk, doprowadzenie do paraliżu wybranej części ciała) i gwałty (najwyżej wyceniono gwałt na dzieciach polityków i innych osób publicznych). Brzmi to wyjątkowo strasznie. I nie wygląda wcale na dowcip. Usługodawcy wyceniają też zamachy bombowe i pobicia (w pakietach: od pojedynczej osoby po całą rodzinę).

Czy jednak do realizacji tych zleceń faktycznie dochodzi? Choć wielu dziennikarzy podejmowało próbę przeprowadzenia takiego śledztwa (zlecając m.in. pobicie siebie samego), żadne z nich nie okazało się konkluzywne. Trudno powiedzieć, czy zleceniobiorcy okazali się na tyle przebiegli, by prześwietlić zleceniodawcę, czy też może – co również możliwe – najzwyczajniej w świecie nigdy nie zamierzali zrealizować usługi. Z tym drugim zawsze należy się liczyć. Jeżeli zlecasz płatne zabójstwo, to nie miej pretensji, że Cię okradli (ewentualnie możesz iść z tym na policję/do specjalisty; szczerze polecam). Trudno jednak oczekiwać, by osoby, które faktycznie parają się podobnym fachem, nie prześwietlały swoich klientów. To niemalże oczywiste.

Innym przykładem jest Besa Mafia, serwis, którego historię opisała Eileen Ormsby w swoim reportażu Darknet (recenzja w tym numerze MAGAZYNU TECHSETTER). Autorzy serwisu podawali się za przedstawicieli albańskiej mafii; ich serwis miał łączyć klientów z zabójcami, a opłaty za zlecenia miały być przyjmowane w Bitcoinach. Na potrzeby swojej działalności opracowali też ciekawy model biznesowy – czy może raczej marketingowy. Dołączenie do Besa Mafii jako podwykonawca miało wiązać się z uiszczeniem opłaty w wysokości 1 BTC, ale kwotę tę można było również odrobić, reklamując działalność witryny – również w clearnecie.

Reputację Besa Mafii pogrążył jednak wyciek korespondencji mailowej, który miał miejsce w maju 2016 roku, a który zdradzał kulisy funkcjonowania tej strony. Autorzy strony ochoczo przyjmowali wszelkie opłaty; później jednak kontakt najczęściej się urywał, ew. pojawiały się „utrudnienia” wymagające kolejnych transferów pieniężnych w Bitcoinach.

W sprawie, co ciekawe, pojawia się także wątek polski. W jednej z ujawnionych wiadomości email nadawca przedstawia swoją kandydaturę jako potencjalny zabójca z Polski południowej. „This can be murder or intimidation, no matter…”, pisze, „but have you a lot of orders from the south part of Poland?” [„Może być zabójstwo albo zastraszenie, jak wolicie; dużo macie zleceń z południowej części Polski?”

Powiedziałbym: śmiesznie. Tylko że… wcale nie.

 

Najmroczniejsze zakątki Darknetu

Handel narkotykami i ludzkim życiem nie stanowi wcale – wbrew wszelkiej nadziei – najmroczniejszego zakątku ciemnej sieci. Jak mawiał Dante, im głębiej, tym ciemniej. (Słowa inne, sens ten sam.)

Niecały miesiąc temu, pod koniec maja (2019 roku), na stronie Komendy Wojewódzkiej w Łodzi pojawiły się informacje o zatrzymaniu „administratora i twórcy forum pedofilskiego”, którym okazał się… osiemnastoletni łodzianin.

Niestety, w Darknecie możemy znaleźć również takie – i gorsze – witryny. Traktowane są one przez organyścigania z całkowitą bezwzględnością – a biorąc pod uwagę ich wyjątkową skuteczność (praktycznie nie zdarza się, aby śledczy nie namierzyli osoby odpowiadającej za zarządzanie takimi serwisami) trudno uwierzyć, że znajdują się ludzie, którzy podejmują to ryzyko. Średni czas życia podobnego forum to w ciemnej sieci około dwóch lat; po tym czasie jego założyciele najczęściej siedzą już w areszcie, a ich internetowe tożsamości prowadzone są dalej przez policjantów, którzy wykorzystują je, aby dotrzeć do innych dewiantów.

Jest faktem, że Darknet stał się schronieniem dla wszelkiego rodzaju kryminalistów. Andrew Lewman, dawny CEO Tora, zasiadający obecnie w Interpol Crimes Against Children Committee (komisji Interpolu powołanej do walki z przemocą, której ofiarami padają dzieci i młodzież), przyznał zresztą bez oporów: w Dark Webie wcale nie dzieje się dobrze.
„Kiedy crawlujemy [Darknet], napotykamy w ciemnych sieciach całą masę okropnych rzeczy. Jest to najczęstsze zastosowanie [Darknetu]. To są przestępstwa” [źródło: phys.org].

W odpowiedzi na prośbę o wymienienie najstraszniejszej rzeczy, jaką widział, Lewman odpowiada, że był to najprawdopodobniej snuff movie z udziałem dziecka. Snuff movies przez bardzo długi czas uchodziły za miejską legendę; dzisiaj wiemy, że są rzeczywiste, choć nie w tej postaci, w jakiej najczęściej się o nich mówi, tj. nie są to w rzeczywistości „filmy ostatniego tchnienia”. Są to natomiast nagrania – od kilku minut do kilkunastu godzin – które przedstawiają sceny tortur, gwałtów, morderstw, nagrane rzekomo z udziałem przypadkowych nieszczęśników, czasem – więźniów politycznych albo ofiar terrorystów, albo samych terrorystów, jeżeli ci wpadną w ręce żądnych zemsty przeciwników. Rzeczywiste czy sfignowane – nie sposób powiedzieć. Jak długo autorzy pozostają bezkarni, w ich interesie jest twierdzić, że nagranie jest prawdziwe; po aresztowaniu, co zrozumiałe, najcześciej mówią coś zgoła innego.

W Internecie (nie tylko w Dark Webie) znaleźć można na ten temat bardzo wiele opowieści. Snuff movies najczęściej przedstawiane są jako ostateczny obiekt pożądania „wyjątkowo bogatych kolekcjonerów”; zgodnie z tą narracją, osoby te skłonne są zapłacić za przesłanie takiego nagrania nawet do kilku milionów dolarów. Trudno jednak ocenić, ile z tych opowieści jest prawdą, a ile to tylko zmyślone historie. Choć chciałbym wierzyć, że głównie to drugie, to ludzkość nie daje mi wielkich nadziei.

Handel snuff movies – prawdziwymi czy nie – jest w Darknecie faktem. Podobnie faktem są marketplaces sprzedające broń – i nie mówimy tu o pojedynczych pistoletach, ale o hurtowych ilościach broni wojskowej. (Podobno kiedyś dało się tam nawet kupić czołgi, choć nikt tego nie potwierdził). Faktem są serwisy z prostytucją, a jeżeli wierzyć plotkom, to także te, które zajmują się handlem żywym towarem. W ciemnej sieci kupimy też dowolny rodzaj cyberbroni: od prostych malware po najbardziej zaawansowane narzędzia cyfrowej anihilacji, takie jak exploity 0-day, które wykorzystano do stworzenia Stuxnetu – malware wykorzystanego przez rządy Stanów Zjednoczonych i Izraela podczas ataków na wirówki do wzbogacania uranu w Irańskich instalacjach wojskowych. Exploity te najprawdopodobniej zakupione zostały właśnie w Darknecie. Ich koszt (a także, jak można przypuszczać, koszt dyskrecji ich sprzedawców) opiewać miał w sumie na parędziesiąt milionów dolarów. Takie pieniądze robią wrażenie.

Silk Road po zamknięciu i zdjęciu z ciemnej sieci przez służby specjalne.

 

Azyl prześladowanych i uciśnionych. W obronie ciemnej sieci

Kryminaliści nie są jednak jedynymi osobami, które korzystają z ciemnej sieci. Darknet wykorzystują także dysydenci, osoby prześladowane i uciśnione; przeciwnicy polityczni autorytarnych rządów i dyktatur, whistleblowerzy i (nierzadko mocno zradykalizowani) aktywiści. Przykładem kogoś takiego jest Edward Snowden, który ujawnił nadużycia, jakich dopuszczała się jedna z amerykańskich agencji rządowych, NSA. Darknet miał też swoją rolę w obaleniu syryjskiej dyktatury i ujawnieniu afery Panama Papers.

Z tego też względu dyskusja o „moralności” Darknetu nie jest tak naprawdę dyskusją o ciemnej sieci. Problem dotyczy Internetu jako całości – oraz kwestii związanych z prywatnością i anonimowością jego użytkowników. Nie ma żadnych wątpliwości: całkowita anonimowość zawsze doprowadzi do nadużyć. Z drugiej strony – rządy i korporacje nagminnie naruszają naszą internetową prywatność. Podmioty te, choć działają przeważnie w granicach prawa (które nierzadko same stanowią), również nie są transparentne, i myślę, że warto o tym pamiętać. Ilekroć uruchamiasz swoją ulubioną przeglądarkę i zaczynasz przeglądać Internet, pozostawiasz po sobie wyraźne ślady; ślady te zbierają ludzie, którzy potrafią na tym zarobić. Nie warto mieć złudzeń: gra idzie o bardzo duże pieniądze. Możliwe że większe niż kiedykolwiek.

Silk Road, pomimo swojego wyraźnie przestępczego charakteru, wciąż jest najlepszym zwierciadłem Darknetu. Na tym przykładzie widać wyraźnie, jak wysokie ideały przeplatają się tu z mroczną stroną ludzkiej natury, tworząc specyficzną papkę rodem z filmów Tarantino. Z jednej strony mamy tu odważne tezy o libertariańskiej rewolucji i początku nowych czasów; z drugiej – za kulisami – zlecanie zabójstw i, tym razem już zupełnie jawnie, handel dragami, nie zawsze lekkimi. Gdy pomyśleć o tym dłużej, nie sposób nie dojść do smutnych wniosków. Bo to nie jest przecież tak, że to Darknet zepsuł tych ludzi.

 

Jedwabny szlak – podsumowanie

Ross Ulbricht trafił za kraty z karą podwójnego dożywocia, co w amerykańskiej praktyce karnej oznacza brak możliwości przedterminowego zwolnienia. Resztę swoich dni spędzi w więzieniu. Niedługo po jego zatrzymaniu przeprowadzono też skoordynowaną akcję, w wyniku której do więzienia trafili wszyscy jego współpracownicy. Większość z nich szybko poszła na współpracę – co nie pozwoliło im jednak uniknąć kary. Tu także mówimy o karze więzienia (choć nie dożywotniej). Ich darknetową działalność potraktowano z wyjątkową surowością, i trudno się dziwić: procesy te obserwowali dziennikarze wszystkich największych czasopism na świecie. Po raz pierwszy w historii współczesnego Internetu oczy ludzkości spoczeły na jego brzydszym krewniaku, Darknecie.

Zgromadzone podczas operacji dane policjanci wykorzystali też do namierzenia poszczególnych handlarzy: osób, które wystawiały na Jedwabnym Szlaku swoje „produkty” i sprzedawały je swoim „klientom”. Niedługo po zamknięciu Silk Road w ciemnej sieci pojawił się klon tej witryny: Jedwabny Szlak 2. A potem 3. Równolegle z Silk Road w Dark Webie funkcjonowało parędziesiąt innych witryn trudniących się handlem narkotykami. Większość zamknięto na skutek działań odpowiednich służb; inne nie wytrzymały starć z konkurencją. (Utrzymywanie strony kosztuje, także w Darknecie.)

Palmę pierwszeństwa po Jedwabnym Szlaku przejął serwis AlphaBay. Odpowiedzialne za serwis osoby zatrzymane zostały w 2017 roku w wyniku skoordynowanej akcji służb specjalnych przeprowadzonej równolegle w Stanach, Kanadzie oraz Tajlandii – tzw. operacji Bayonet. Domniemany założyciel strony, kanadyjczyk Alexandre Cazes, został znaleziony martwy w swojej celi już w kilka dni po aresztowaniu.

Do dziś nie ustalono jednak, czy rzeczywiście było to samobójstwo.

Tak jak w przypadku Silk Road, FBI wciąż prowadzi dochodzenie w sprawie osób, które wystawiały swój towar na AlphaBay. Każdego miesiąca dochodzi do nowych aresztowań. Wiele osób twierdzi, że upadek AlphaBay oznacza koniec darknetowego „Dzikiego Zachodu”.

Wciąż jednak powstają kolejne serwisy…

Prawdopodobnie największy darknetowy sklep z narkotykami (i nie tylko), AlphaBay. Obecnie zamknięty.