Nie jest to żaden materiał sponsorowany, gdyż Steam Decka OLED raczyłem nabyć za własne, ciężko zarobione pieniądze. Mimo że zdaję sobie sprawę, że dla niektórych „klikanie w kąkuter” to żadna tam praca, a tym bardziej ciężka. No ale pieniążki z tego są. Wracając do sedna – moja dusza gracza odżyła i nie pamiętam kiedy ostatni raz mogłem „wbić” w jakiejś grze niemal 30 godzin na przestrzeni dwóch tygodni. A tak się stało w Control, które sobie nadrobiłem, bo wcześniej jakoś mnie ten tytuł ominął. Bawiłem się przednio. Do tego pobawiłem się konsolką, poznałem jej (póki co podstawowe) możliwości, odkryłem co jeszcze można z nią robić i finalnie, a minął niespełna miesiąc od daty na paragonie, ukończyłem jedną grę, sprawdziłem parę innych, żeby przekonać się, jak działają, i już teraz utwierdziłem się w przekonaniu, które zawarłem w tytule. Na ten moment wydaje mi się, że nie ma lepszej alternatywy dla pasjonatów gier wideo, którzy nie za bardzo mają czas i ochotę ślęczeć przed monitorem i klawiaturą niż dobry handheld.
Zanim zacznę się dzielić swoimi doświadczeniem z konsolką od Valve – nie będzie to ani recenzja, ani też żaden poradnik. Zresztą, sam konsolkę mam miesiąc, więc co mogę wielce radzić? Póki co po prostu gram i dobrze się bawię! Tu zainstaluję jakąś wtyczkę albo aplikację, tam dokonam jakiejś drobnej modyfikacji z youtubowego poradnika. Na odkrywanie sekretów urządzenia przyjdzie jeszcze czas. Chociaż już teraz wiem, co warto zainstalować oraz, że Wiedźmin 3 z GOG-a działa i jest w pełni grywalny.
Motywacja
Dwójka małych dzieci skutecznie potrafi zagospodarować czas, który kiedyś mogłem przeznaczyć na granie. Pewnie wszyscy rodzice w tym czasie powiedzą mi, że „No ale jak dzieciaki śpią, to chyba masz jakiś czas dla siebie, nie?” Pewnie i nawet dałoby się coś z tego urwać na jakieś wojaże po fantastycznych krainach, tyle tylko, że dysponując wyłącznie pecetem… nie chciało mi się do niego siadać po wcześniejszym spędzeniu przed monitorem 8 godzin w pracy. Zdecydowanie chętniej rozłożyłbym się wygodnie na kanapie w salonie, albo na leżaku na tarasie. Z tego też powodu stacjonarna konsola, taka jak Xbox czy PlayStation zostały przeze mnie odrzucone, chociaż prawdę powiedziawszy – rozważałem tę opcję. Konkretnie – Xboksa Series X. I tak, wiem, że gry można też streamować do różnych urządzeń i nawet grać sobie na smartfonie, ale też nigdy nie wykorzystywałem smartfona do grania. Po pierwsze – zdaje sobie sprawę, jaka to jest pułapka. I tak łapię się na tym, że zbyt często wlepiam wzrok w 6-calowy ekran. Kwestia numer 2 – sama wygoda grania byłaby tu dla mnie wątpliwa.
No i w tym miejscu pojawią się handheldy. Przenośne konsole do grania to żadna nowość i wystarczy przypomnieć, że jedno z najpopularniejszych na świecie tego typu urządzeń trafiło na rynek już w 1989 roku. Mowa oczywiście o pierwszym Game Boyu od Nintendo. Lata mijały, idea wciąż gdzieś tam była w gamingowym światku obecna, bo i przecież Game Boy doczekał się kilku generacji sprzętu, PS Vita od Sony swego czasu święciła tryumfy, a i popularność „komórkowego” grania też nie wzięła się znikąd. Nic zatem dziwnego, że i Nintendo Switch sprzedał się świetnie, bo chyba tak należy mówić o ponad 141 milionach dostarczonych do graczy sztuk hitowej konsoli od Japończyków (dane na koniec marca 2024 roku).
Jako reprezentant PC Master Race od czasu pojawienia się pierwszej „stacjonarki” w moim domu, idea grania na czymś innymi niż prawilny pecet wywoływała u mnie torsje, coś mi ręka drętwiała i powiększały mi się węzły chłonne. I chociaż przez ostatnie lata coraz częściej zerkałem z lekką zazdrością w kierunku znajomych siedzących sobie w przeróżnych pozycjach wygodnie na kanapie z padem w ręku, uważałem, że zarówno Xbox, a tym bardziej PlayStation – to nie dla mnie. Świat jednak nie stoi w miejscu. Lata mijały, ceny podzespołów komputerowych, jak wszystkiego zresztą, zaczęły przerażać swoją absurdalnością. Pojawiły się dzieci, a wykonywany zawód skutecznie zniechęcał mnie do siedzenia przed monitorem kolejnych paru godzin, jak już wygospodarowało się na nie czas. Problemy pierwszego świata, które z oczywistych względów sprawiły, że pasja, która była ze mną od ponad dwóch dekad musiała niestety pójść w odstawkę.
No i w tym miejscu pojawia się światełko w tunelu w postaci Steam Decka! W moim przypadku – w odświeżonej wersji, wyposażonej m.in. w wyświetlacz OLED i większą baterię.
Dlaczego Steam Deck, a nie inny handheld?
Oczywiście zanim doszło do zatwierdzenia transakcji pomiędzy mną a Valve, ruszyło rozpoznanie. Po prześledzeniu co też na handheldowym rynku się dzieje, do ścisłego finału trafiło trzech kandydatów: Steam Deck OLED, który już wiecie, że wygrał, Asus ROG Ally oraz Lenovo Legion Go.
Bardziej zorientowani mogą się zapytać, dlaczego nie zwyciężył produkt Asusa (specyfikacja) albo Lenovo (specyfikacja)? Przecież dysponują wydajniejszymi podzespołami, ekranami o wyższej rozdzielczości, a nawet kolorowym podświetleniem – linki do pełnych specyfikacji macie, możecie sami spojrzeć! Zaś Lenovo Legion Go wyróżnia się na tle konkurentów odłączanymi dżojstikami, na wzór Joy-Conów z Nintendo Switch. To wszystko prawda, ale posiadają jednak spore wady w postaci: kiepskiego czasu pracy na baterii (Steam Deck OLED też jakimś dominatorem w tej sferze nie jest, ale z całej trójki wypada najlepiej) oraz… Windowsa 11. Poza tym, Legion Go odpada także za sprawą swojego rozmiaru: ekran o przekątnej 8,8” brzmi nieźle, ale już przenośny sprzęt o wadze ponad 800 gramów do trzymania w dłoniach podczas grania – już mniej. Lenovo w mojej opinii przedobrzyło. Steam Deck OLED waży o niespełna 200 gramów mniej, a i tak potrafi po jakimś czasie zmęczyć przedramiona.
Po zapoznaniu się z niemałą liczbą recenzji wszystkich trzech sprzętów, okazało się, że ROG Ally oraz Legion Go to tak naprawdę przenośne mini-PC udające konsolki do grania. Dla niektórych to zaleta, dla mnie osobiście – wada. Zresztą, soft przygotowany przez Asusa i Lenovo dla swoich konsolek też pod wieloma względami ustępuje SteamOS, przygotowanemu przez Valve na bazie Arch Linux. I nie chodzi tu oczywiście wyłącznie o obsługę swojego konta Steam, ale też, a może przede wszystkim, optymalizację i poczucie, że tu wszystko zostało pomyślane, aby zapewnić jak najbardziej „konsolowe doświadczenie”. Część opcji można przełączać „w locie”, w trakcie gry. Nawet takie opcje, jak zmiana częstotliwości taktowania GPU, regulacja TDP procesora czy zmiana częstotliwości odświeżania ekranu w trakcie gry. Wszystko po to, aby np. wydłużyć czas pracy na baterii, jednocześnie nie musząc przerywać gry, żeby uruchomić ponownie ją lub konsolę.
Po długich analizach i rozmyślaniach nad wydaniem 2600 zł, bo tyle trzeba zapłacić za Steam Decka OLED 512 GB, zdecydowałem się być na tak. Złożone w piątkowe popołudnie zamówienie dotarło do mnie w czwartek następnego tygodnia, więc całkiem sprawnie, biorąc pod uwagę, że paczuszka z konsolą podróżowała do mnie z europejskiego magazynu w Holandii.
Siła kompromisu
Oczywiście, że Steam Deck to nie pełnoprawny PC (chociaż w takowego można go przekształcić przełączając się w tryb systemu, włącznie z zainstalowaniem na nim systemu Windows i wyposażając go w stację dokującą, klawiaturę i myszkę) i doskonale zdawałem sobie sprawę, że chcąc grać w bardziej zaawansowane graficznie tytuły należy pożegnać się z płynnością w okolicach 60 klatek na sekundę, najwyższymi ustawieniami graficznymi (chociaż tych i tak już od dobrych 3 lat nie widzę zbyt często. Nie z RTX-em 2060 Super i Ryzenem 5 3600 na płycie głównej) i wysoką rozdzielczością. Biorąc jednak pod uwagę, że gry mimo wszystko najczęściej przyciągały mnie opowieścią i/lub interesującym gameplay’em, to te przecież się nie zmienią, kiedy suwak z jakością tekstur czy efektów cząsteczkowych przesunę w kierunku ustawień średnich zamiast bardzo wysokich, co nie? Przyznam się jednak, że jedyna funkcja, której mi w Steam Decku będzie brakować, to DLSS. Jest co prawda FSR, ale nie daje on tak dobrych rezultatów jak technologia upscalingu od NVIDII. Zarówno pod kątem wizualnym, jak i wydajności.
Niby przemyślany, ale lepszej wersji potrzebował
W ogóle w trakcie korzystania ze Steam Decka cały czas odnoszę wrażenie, że od początku do końca ktoś nad tym projektem myślał, później weryfikował, jak trzeba to poprawiał. Chociaż pewnie trochę przesadzam, bo przecież gdyby tak było, to Valve nie wydałoby w listopadzie 2023 roku, a więc nieco ponad 1,5 roku po premierze pierwszej wersji Steam Decka, Steam Decka OLED.
Mimo że nazwa sugeruje, że największą nowością było w nim zastąpienie raczej średniej klasy ekranu IPS panelem OLED, to zmian było jednak więcej. Warto choćby zacząć od tego, że ekran nowszej wersji jest nieco większy pod kątem użytkowym, chociaż tafla szkła przykrywająca dotykowy wyświetlacz dalej ma tę samą powierzchnię. Zmniejszenie ramek dookoła ekranu sprawiło jednak, że urósł on z 7 do 7,4 cali. Odświeżanie zaś wzrosło z 60 do 90 Hz i doszła obsługa HDR. Zainstalowane w obu wersjach konsoli APU od AMD, mimo że pod kątem liczby rdzeni i ich taktowania nie różnią się, to jednak jednostkę ze Steam Decka OLED wyprodukowano w niższym procesie (6 nm vs. 7 nm), co też nie pozostało bez wpływu na czas pracy na baterii oraz kulturę pracy urządzenia. Sam akumulator zaś urósł z 40 Wh do 50 Wh, pamięć operacyjna jest szybsza (5500 MT/s vs. 6400 MT/s), podobnie, jak pamięć na dane, która wykorzystuje teraz protokół NVMe, a dodatkowo urosła do maksymalnie 1 TB. Karta sieciowa Wi-Fi 5 została też wymieniona na szybszy, stabilniejszy i nowocześniejszy wariant Wi-Fi 6E. Finalnie, Steam Deck OLED stał się lepszą wersją siebie. I nawet taki detal, jak 2,5-metrowy kabel do ładowarki, a więc o metr dłuższy niż pierwotnie, to potwierdza.
Siedzę na kanapie i sobie gram
To absolutnie najpiękniejsza rzecz w tym wszystkim. Już nawet nie chodzi o to, że Steam Decka mogę sobie spakować w elegancki futerał dołączony do zestawu, a nawet, uprzednio wyposażając go w takie dodatki, jak gumowe etui czy szkło ochronne, wsadzić luzem do plecaka i zabrać w teren. Chodzi o ten komfort nie bycia podpiętym do czegokolwiek (słuchawki również mam bezprzewodowe), rozłożenia się na swoim ulubionym miejscu na kanapie i graniu. Po prostu. Dla jednych to dzień jak co dzień, dla mnie – zupełna nowość. A nawet, biorąc pod uwagę, że grając w jakieś produkcje rangi AAA, baterii wystarczy na ok. 2,5 – 3 godzin, to dołączony do zestawu zasilacz ma 2,5-metrowy przewód, co nie tylko pozwala na dalsze granie (chociaż już mamy tu jeden nieszczęsny przewód wystający z USB-C), ale jednoczesne ładowanie konsoli. Jak już wspomniałem, w pierwszej wersji Steam Deck miał przewód o metr krótszy i tu już niestety mógłbym mieć mały problem z tą wygodą.
Początkowo bałem się dyskomfortu trzymania konsoli w dłoniach. Steam Deck swój rozmiar i wagę ma. Nie jest to urządzenie tak poręczne jak nawet nieco większy smartfon. Rozmieszczenie przycisków przypomina to, które znamy chociażby z padów od Xboksa lub kontrolera Nintendo Switch (w ustawieniach kontrolera znajduje się nawet fabryczny profil dla układu przycisków ze Switcha), no ale to nie ten rozmiar i w ogóle wszystko jest tu nieco trochę „bardziej”, przy czym nie wypacza samej idei. Bałem się więc, że trzymanie Decka i wygodne korzystanie z jego wszystkich przycisków, włącznie z czteroma łopatkami pod spodem, będzie dla mnie nieco utrudnione i mało komfortowe – moje małe dłonie były w stanie zasiać taką wątpliwość. Jak się okazało – myliłem się, gdyż Steam Deck pasuje mi pod tym kątem idealnie i nie męczy dłoni, chociaż przy dłuższych, kilkudziesięciominutowych sesjach dobrze jest zrobić sobie 2 minuty przerwy i rozprostować ręce i nadgarstki.
Korzystasz jak chcesz
SteamOS posiada dwa tryby. Jeden z nich to tryb pulpitu, po którym poruszamy się jak po systemie operacyjnym, ot, chociażby Windowsie. Mamy pasek zadań, linuksowe „menu Start” (nie bijcie, jeżeli ma jakąś swoją nazwę, prawdę powiedziawszy to moje pierwsze spotkanie z jakąkolwiek dystrybucją Linuksa), możliwość przeklikiwania się przez okna i pliki, a także instalowania i usuwania aplikacji. To właśnie ten moment, kiedy ze Steam Decka można korzystać, jak z peceta, tylko, że z Linuksem zamiast Windowsa lub np. ChromeOS-a. Poruszanie się po pulpicie jest proste nie tylko ze względu na ekran dotykowy, ale też dwa touchpady i różne skróty klawiszowe, których warto się nauczyć. Tylko klawiatura ekranowa trochę irytuje, ale i do tego da się przyzwyczaić. Nie piszę na niej przecież recenzji, co nie?
W każdym momencie jednak można przełączyć się do Trybu Grania, który jest tym domyślnym dla konsoli. W ten sposób Valve stworzyło w pewnym sensie dwa warianty obsługi konsoli: dla bardziej zaawansowanych (tryb pulpitu) oraz dla osób, które po prostu chcą wyciągnąć konsolę, uruchomić grę i nie martwić się o nic (Tryb Grania). Zresztą, z poziomu Trybu Pulpitu także można uruchamiać gry, klienta Steam oraz aplikacje.
Każdy, kto korzysta z aplikacji Steam odnajdzie się w Trybie Gry bez problemu. Ekran główny, biblioteka, wszystkie potrzebne zakładki – wszystko wygląda bardzo podobnie, a przeskakiwanie pomiędzy oknami jest intuicyjne, czytelne i finalnie – wygodne w obsłudze. Nikt tu nie przedobrzył w żadną stronę, ani nie próbowano wymyślać koła na nowo. Po wejściu do Sklepu Steam jednak na start dostajemy propozycjami gier, które są zweryfikowane dla Steam Decka i opisane jako „Świetne na Decku” (zielony znaczek), co oznacza, że są w 100% kompatybilne z konsolą.
Z jednej strony bardzo to upraszcza przeszukiwanie ogromnej biblioteki, z drugiej – na Steamie znajduje się cała masa gier oznaczonych jako „Grywalne” (pomarańczowy znaczek). Oznacza to, że gra będzie działać na Steam Decku, ale jej konfiguracja albo interakcja może być z jakiegoś powodu utrudniona. Jakie to mogą być powody? Na przykład w przypadku Kingdom Come: Deliverance, do którego wróciłem po latach, jest to ostrzeżenie przed wyświetlaniem przez grę zbyt małego i przez to trudnego do odczytania tekstu. Czy tak jest? No nie, dla mnie osobiście wszystko jest czytelne. Inne gry mogą też nie obsługiwać ikon Steam Decka, albo trzeba będzie trochę pokombinować ze sterowaniem. Ze wszystkim jednak można sobie poradzić. Ba, są też gry takie jak np. Ghost of Tsushima, które odgórnie otrzymały status „Nieobsługiwana”. Ale! Kliknięcie w przycisk „Dowiedz się więcej” mówi o tym, że nieobsługiwany jest tryb wieloosobowy, a zagłębiając się dalej, sami twórcy mówią o tym, że kampania dla pojedynczego gracza jest w pełni grywalna. Dlatego też, jeżeli już ktoś zdecyduje się na zakup Steam Decka, niech nie poprzestaje na pierwszej w wymienionych kategorii. I teraz uwaga! Wiem już, że modyfikacje, będące alternatywą dla steamowych znaczników, istnieją i mało tego – swoim zasięgiem obejmują dużo więcej gier, niż te oficjalne. Podziękowania dla społeczności.
To ja sobie jeszcze poleżę
Wracamy na kanapę, gdyż nieco zboczyłem z tematu, ale myślę, że poruszyłem w ten sposób istotną kwestię. Przecież na atrakcyjność samej konsoli zależna również od tego, w co na niej zagramy. Sam sprzęt to nie wszystko.
Komfort moi drodzy – słowo-klucz. Leżąc na kanapie, na leżaku, w hamaku, siedząc pod drzewem, na przystanku, w pociągu lub PKS-ie jesteśmy w stanie grać w ulubioną grę. Niby nic specjalnie odkrywczego w dzisiejszych czasach, co nie? Ale jednak ta nowa jakość rozrywki kupiła mnie absolutnie. Jedyny mankament to właśnie czas pracy na baterii, bo grając w Control energii wystarczało na ok. 3 godziny, ale w już w Kingdom Come: Deliverance pograłbym ok. pół godziny krócej.
Uczciwie muszę jednak wspomnieć o jeszcze jednym mankamencie – błyszczącym ekranie. Mimo że zainstalowany przez Valve OLED może pochwalić się kapitalną jakością obrazu, to jednak maksymalna jasność 600 nitów niekiedy bywa niewystarczająca, żeby zniwelować widoczność odblasków. Więc jeżeli ktoś nie lubi w czasie gry oglądać w odbiciu swojej facjaty, będzie musiał jakoś to przeżyć. Albo grać w takich warunkach, żeby ta nie rzucała się w oczy. Jest jeszcze jednak opcja: zainwestować w wariant Steam Decka OLED z pamięcią 1 TB. Ten został wyposażony w specjalnie trawioną, antyodblaskową powłokę ekranu. Szkoda, że to nie standard.
Konsolowe doświadczenie
Znajomi, którzy porzucili plemię PC Master Race, na rzecz mitycznego „konsolowego doświadczenia” (nie zliczę ileż to razy słyszałem tę frazę, krótko po ich przejściu z PC na Xboxa, „plejaka” albo Nintendo Switch) rozpływali się nad taką formą rozgrywki, szczególnie świeżo po transferze. Kupujesz i instalujesz grę, odpalasz, wybierasz ewentualnie wybrany tryb wydajności, gracz, wyłączasz. Aktualizacje w zasadzie robią się same, czy to gry, czy to systemu. Nie trzeba grzebać w ustawieniach, instalować sterowników i martwić się o ich kompatybilność w starciu z najnowszymi grami. Włączasz, instalujesz, działa. Musisz nagle przerwać grę? Pstrykasz przycisk zasilania i konsola przechodzi w tryb czuwania. Wracasz do gry, pstryk!, zaczynasz od momentu, w którym się przerwało grę. Trzeba tylko pamiętać, że tryb czuwania będzie powolutku drenował baterię, więc zostawianie konsoli w takim trybie np. rano, żeby pograć sobie wieczorem nie jest najlepszym pomysłem, jeżeli nie ma się dostępu do gniazdka.
Ale „konsolowe doświadczenie” to również wady. Bo w moim przypadku to także zmiana przyzwyczajeń dotyczących sterowania. W wielu grach specjalnie przeszkadzać to nie będzie, tym bardziej, że jakieś tam doświadczenie z padem miałem, ale granie w strzelanki lub inne gry, gdzie trzeba celować… no tu moja cierpliwość była wystawiana na próbę. Wydaje się jednak, że próbę tę jakoś tam przeszedłem. Nie będę póki co grał może w żadną odsłonę Sniper albo Sniper Elite, ale do przejścia Control i to strzelania z łuku w Kingdom Come: Deliverance moje obecne umiejętności wystarczają. Wyzbędę się też sztucznej skromności i zaznaczę, że idzie mi coraz lepiej i Kumani oraz zające coraz częściej padają od moich strzał. W przypadku Steam Decka też musimy pamiętać, że gry kupowane na Steamie są dostosowane siłą rzeczy dla pecetów. A co za tym idzie – czasem trzeba pobawić się suwakami ustawień graficznych i dopasować pod cel, jaki chcecie osiągnąć. Albo maksymalną wydajność i długi czas pracy na baterii, albo wyższe ustawienia graficzne, ale niższą liczbę wyświetlanych klatek, no i krócej pogracie bez dostępu do gniazdka.
Podsumowanie
Łatwo można dojść do wniosku, że Steam Deck OLED to spełnienie marzeń dla każdego, kto chciałby od czasu do czasu w coś zagrać w różnych, nie zawsze w pełni sprzyjających warunkach. Jednak to nie do końca tak. Trzeba być gotowym na kilka istotnych kompromisów, chociażby związanych z wydajnością przenośnej konsolki od Valve. Czy jest to zatem sprzęt dla każdego? Nie. Nawet moje „ochy” i „achy” nie pomogą, jeżeli ktoś oczekuje czegoś więcej. Chociażby tego, co mogą dać stacjonarne konsole – jakąś tam swobodę, a przy tym wysoką wydajność i najnowsze technologie, chociażby związane z ray tracingiem i path tracingiem, które trafiają do współczesnych gier.
Ale czy ja jestem zadowolony z zakupu? Sam ten tekst powinien być wystarczającą odpowiedzią na to pytanie. Długą, nie do końca sam wiem, czy wyczerpującą, bo to przecież początek mojej przyjaźni ze Steam Deckiem. Wydaje się, że przyjaźni, która będzie trwać przez następnych, mam nadzieję, kilka lat. Gamingowych zaległości mam sporo, a gier, które konfiguracja Decka udźwignie, na pewno nie będzie brakować. Należy tylko mieć nadzieję, że konsoli nic się nie przytrafi. Na przykład ciekawskie dziecko albo test zderzeniowy z chodnikiem.