Purros. Nieodkryta dla turystów osada w centrum namibijskiego Kaokolandu, bo i po co ktoś miałby to odkrywać? Kilkadziesiąt skleconych z byle czego domków rozrzuconych na rozległej, piaszczystej równinie, przepływająca okresowo w pobliżu rzeka, przez sporą część roku wyschnięta, piach, skwar, kościół z desek, przykryty siatką, dwa budynki szkolne, cmentarz i najważniejsze miejsce w osadzie, jej serce, miejsce spotkań towarzyskich, centrum kultury i rozrywki oraz sklep w jednym – Manchester United Trading Company. Ta zielona wyspa z blachy falistej, niczym oaza, przyciąga wszystkich z okolicy. Przejeżdżający z rzadka turyści zatrzymują się kupić wodę lub piwo, lokalni czujnie zerkają, czy jakiś zbłąkany samochód nie zatrzymał się przed Manchesterem, a jeśli tak, to zaczynają się schodzić z okolicy zaciekawieni, czy tym razem może przyjezdni zabawią chwilę dłużej? Może postawią piwo albo poczęstują papierosem?

Zdjęcia: Igor Olejniczak - Legal Nomads
« z 10 »

I tak my, zmęczeni wielogodzinnym wykopywaniem samochodu z rzeki Hoarusib parkujemy Toyotę przed tą, obiecującą chwilę wytchnienia, blaszaną wyspą. Jesteśmy w doskonałych nastrojach, po wielogodzinnej, wygranej z nieprzewidywalną rzeką walce o odzyskanie samochodu, kupujemy zimne piwo dla siebie i kilku mieszkańców, którzy pomogli nam wydostać się z tarapatów. Siadamy na skrzynkach przed sklepem, Murzyni siadają wokół nas, zainteresowani, ale nieufni, zajęci rozmową między sobą i przyglądający się nam kątem oka. Biali tu niemal nigdy nie zaglądają, jesteśmy dla nich nie mniejszą atrakcją niż oni dla nas. Próbujemy ich wciągnąć w rozmowę, ale nie bardzo się do tego rwą. Z jednym wyjątkiem. Niewielki wzrostem, ale spory tuszą około trzydziestoletni chłopak zaczyna z nami rozmawiać płynną angielszczyzną. Zaprasza nas do siebie na nocleg, jego domek od Manchesteru dzieli raptem kilkadziesiąt metrów. Po chwili zastanowienia przyjmujemy propozycję i parę minut później rozkładamy namioty na dachu Toyoty zaparkowanej obok mikrodomku zamieszkanego przez Bravo.

Zdjęcia: Igor Olejniczak - Legal Nomads
« z 9 »

Chłopak pokazuje nam jak mieszka. W domku znajduje się tylko jeden element wyposażenia, materac na ramie opartej na czterech, stojących na klepisku, pustych puszkach, w jakich u nas można kupić ogórki konserwowe. Do czego służyły kiedyś te puszki trudno stwierdzić, dawno pokryły się rdzą. Na łóżku schludnie ułożony cały dobytek chłopaka, kilka podniszczonych T-shirtów, czystych i poskładanych, jakby je ktoś przed chwilą przyniósł z pralni, złożone w kostkę spodnie i starannie wsunięte pod materac buty. Przed domkiem zmyślna konstrukcja – wbity w piach palik z maleńkim stolikiem nachylonym płaszczyzną w stronę słońca, miejsce na ładowarkę solarną, bo Bravo jest nowoczesny i ma komórkę, choć z zasięgiem w Purros raczej słabo.

Powoli zapada zmierzch. Rozpalamy niewielki ogień między domkiem Bravo a naszymi namiotami. Wyciągamy przywiezioną z Polski butelkę żołądkowej i siadamy z naszym gospodarzem. Nocne Polaków rozmowy z rdzennym Namibijczykiem, zwykła rzecz. W tle słyszymy śpiewy i modły dobiegające z pobliskiego budynku, który okazuje się pełnić tej nocy funkcję kościoła. Nie wiemy jakiego wyznania, nie jesteśmy nawet pewni, czy sami uczestnicy modłów to wiedzą, ale to wiedza tam nikomu niepotrzebna. Bóg, jeśli jest, jest jeden i po co go więzić w definicjach? To dobre dla Białych, Murzyni tego nie potrzebują. Z lekkością mieszają swoje wierzenia z tymi przywiezionymi przez Białych i nikt z tego zagadnienia nie robi.

Zdjęcia: Igor Olejniczak - Legal Nomads
« z 7 »

W trakcie naszych rozmów pojawiają się przy ogniu różne osoby, siada z nami na chwilę siostra Bravo, bardzo niziutka osoba, częstujemy ją fasolką w pomidorach i odrobiną wódki. Przeprasza nas i uprzedza, że w nocy będzie głośno, bo czuwają przy modlitwie do rana i będą śpiewać. Na chwilę dłużej zakotwicza brat Bravo, Fungi, („z tego samego ojca”), wypija kilka łyków żołądkowej, ale niewiele się odzywa. Za to Bravo się rozochoca, rozgrzany krążącym we krwi alkoholem. Snuje plany. Opowiada nam o tym, jak chciałby zbudować swój kemping. Zamierza wystąpić do władz o wsparcie, miejsce już sobie upatrzył w korycie rzeki, pięknie zasłonięte zielenią. Można tam często spotkać przechodzące słonie, więc będzie dodatkowa atrakcja dla turystów. Słuchamy go z zaciekawieniem, utwierdzamy w postanowieniu, w końcu obiecujemy, że kiedy pojawimy się kolejnym razem na pewno do niego zawitamy. Ot, zwykłe rozmowy przy wódeczce, jakich pełno w niemal każdym polskim domu w piątkowy wieczór. Następnego dnia rano żegnamy się z Bravo i ruszamy w dalszą drogę, na północ, w stronę granicy z Angolą. Na odchodne rzucamy, że wpadniemy za rok na jego kemping.

Zdjęcia: Igor Olejniczak - Legal Nomads
« z 5 »

Mija około roku, jesteśmy znowu w okolicy, postanawiamy odwiedzić Manchester i wypić tam zimne piwo. Podjeżdżamy pod sklep, ludzie z okolicy zaczynają się powoli schodzić, pytamy o Bravo. Wyjechał, jest chyba w okolicy Windhoek, znalazł jakąś pracę, będzie za parę miesięcy. Bez samochodu podróż z Windhoek do Purros może zająć kilka dni, trzeba iść wzdłuż drogi i liczyć na to, że ktoś łaskawy podwiezie. Nikt więc nie rzuca się w taką drogę, jeśli naprawdę nie musi. Pojawia się brat Bravo, Fungi, tym razem nieco śmielszy w rozmowie. Widać pod nieobecność starszego brata to on pełni obowiązki głowy i ma teraz odwagę śmielej się wypowiadać. Pyta, czy chcemy zobaczyć, jak postępują prace przy kempingu. To nam odświeża pamięć, nasza rozmowa z Bravo sprzed roku, przy wódeczce, jego plany, myśleliśmy, że to po prostu marzenia chłopaka o lepszym życiu, marzenia, jakich ludzie snują tysiące przy wódeczce. Przykro się przyznać, ale wówczas nie myśleliśmy, że on to mówił poważnie.

Zdjęcia: Igor Olejniczak - Legal Nomads
« z 6 »

Pakujemy Fungi do samochodu, ruszamy w stronę kempingu mocno podekscytowani. Na miejscy okazuje się, że chłopaki jedną łopatą wykopali studnię o głębokości 8 metrów i średnicy 3. Mają już wodę. Zaczęli budować toalety i prysznice i całość zaczyna rzeczywiście nabierać kształtu bardzo urokliwego kempingu. Robi nam się głupio, kiedy uświadamiamy sobie, że traktowaliśmy zapowiedzi chłopaka z przymrużeniem oka. Ale jednocześnie jesteśmy z niego bardzo dumni, pokazał charakter. Niewielkie środki, jakie udało mu się zaoszczędzić pracując gdzie popadnie zainwestował wraz z własną ciężką pracą w realizację swojego marzenia. Bez wahania postanawiamy nocować na niegotowym jeszcze kempingu. Jesteśmy pierwszymi klientami i mimo oporów ze strony Fungiego naciskamy, by za gościnę zapłacić.

Zdjęcia: Igor Olejniczak - Legal Nomads
« z 7 »

Od tamtej pory wszystkie wyprawy, a było ich dotąd kilkanaście, które Legal Nomads prowadzi tym szlakiem przyjeżdżają na kamping do Bravo. Każda wyprawa wieczorem siedzi na skrzynkach przed Manchesterem i rozmawia z lokalną ludnością. Wszyscy odwiedzają szkołę i wielu decyduje się wesprzeć starania lokalnych Siłaczy o poprawę bytu dzieciaków. Tak oto z niewinnej wydawać się może rozmowy Polaków z Namibijczykiem, toczonej przy ogniu, w akompaniamencie odległych śpiewów i modłów, i podlewanej polską wódeczką, narodziła się nasza szczególna więź z tym miejscem, do którego uwielbiamy wracać, żeby móc poprzebywać z tubylcami, dać im trochę z siebie i nauczyć się wiele od nich. Z samym Bravo spotkaliśmy się drugi raz dopiero w tym roku, po kilku latach od pierwszego spotkania. Wcześniej drogi nam się rozjeżdżały. Chłopak ciągle pracuje i inwestuje w swój biznes, a my jesteśmy wiernymi klientami.

Wyprawy Legal Nomads do Namibii odbywają się co najmniej dwa razy w roku. Serdecznie zapraszam i polecam, nie pożałujecie.