Gdy zadamy pytanie o zespół lub wokalistę o największym wpływie na kształtowanie się naszego gustu muzycznego, odpowiedzi może być równie dużo, jak samych zapytanych. The Rolling Stones, Black Sabbath, Peter Gabriel, Joy Division, Metallica, Roy Orbison, TOOL – taka lista może się ciągnąć niemal w nieskończoność. W moim przypadku odpowiedź jest jedna – Queen, Queen i jeszcze długo Queen, a następnie Skunk Anansie. A zatem z wielką niecierpliwością wyglądałem premiery Bohemian Rhapsody, filmu o życiu człowieka – petardy, człowieka – żywiołu, człowieka – geniusza i człowieka – hedonisty – Freddiego Mercury. Artysty, którego legendarny utwór We Are The Champinos, potrafią zgodnym chórem zaintonować stadionowi eee… konserwatyści, często nawet nieświadomi, że ten kawałek napisał: a) gej i b) imigrant z Zanzibaru.

 

 

Moje oczekiwania względem tej produkcji podkręcały także fenomenalne zwiastuny oraz pewność, że co jak co, ale ścieżka dźwiękowa musi być genialna. I pod względem realizacyjnym, obsadowym i muzycznym bezdyskusyjnie mamy tu do czynienia z majstersztykiem. Napisać, że Rami Malek to brat bliźniak legendarnego frontmana grupy Queen to mało. Gwiazda serialu Mr. Robot nie tylko wygląda jak Mercury, lecz także przenosi na duży ekran jego styl bycia i manieryzmy oraz, co najważniejsze, sceniczną charyzmę, której do dziś nikt nie jest w stanie dorównać. Sceny koncertowe zdają się być żywcem przeniesione z archiwalnych nagrań, co jest szczególnie widoczne w sekwencji skupiającej się na słynnym występie Live Aid na Wembley. Polecam przypomnieć sobie zachowane do dziś nagrania z tego koncertu – precyzja, z jaką odtworzono to wydarzenie na kinowym ekranie jest po prostu zachwycająca. A szalejący w centrum rockowego huraganu Malek/Mercury to pewny kandydat do Oskara za najlepszą rolę.

 

 

Nie zawodzi także reszta „bohemicznych” sobowtórów – Benn Hardy (Roger Taylor), Joseph Mazzello (John Deacon) oraz wiodący wśród nich prym Gwilym Lee, czyli ekranowy Brian May. Dzięki znakomitym kostiumom i zdjęciom całą tę ekipę w pięknym stylu przeniesiono do lat 70- i 80-tych, by opowiedzieli nam historię Ostatnich Bogów Rocka. I w tym właśnie miejscu „cały ten Jazz” zaczyna tracić impet, gdyż scenarzyści Bohemian Rhapsody postawili na sympatyczną i niemal familijną laurkę, a nie na film o cieniach i blaskach sławy, której dzisiaj, z racji rozwoju Internetu i zupełnie nowego stylu budowania „popularności”(Facebook/Instagram/Pudelek), nie da się już tak do końca zrozumieć. Freddie Mercury to nie tylko olbrzymi dorobek muzyczny, ekstrawaganckie ciuchy i niesamowity głos. To także rewolucjonista swoich czasów, który łamał wszelkie bariery i schematy, od muzycznych po obyczajowe, nie tłumaczył się nikomu z tego z kim i kiedy sypia oraz organizował imprezy, gdzie daniem głównym był hedonizm w każdej istniejącej formie – od płynnego, przez fizyczny, po sproszkowany. I mimo 27 lat, jakie minęły od śmierci Mercury`ego, on sam i muzyka Queen wciąż przyciągają swoją magią – cover Bohemian Rhapsody w wykonaniu Muppetów błyskawicznie stał się internetowym hitem i zapisał się historii najpopularniejszych filmów opublikowanych na serwisie YouTube.

 

 

Jego oddania muzyce i twórczości artystycznej nie złamała nawet choroba, dziesiątkująca społeczność LGBT tamtych czasów. A pamiętajmy jak histerycznie we wspomnianym okresie świat reagował na hasła HIV oraz AIDS. Pseudonaukowe teorie o komarach mogących przenosić wirusa zyskiwały wtedy błyskawiczną popularność, a zakażeni stali się współczesnymi trędowatymi, o których chciano jak najszybciej zapomnieć. Obawa przed wykluczeniem i stygmatyzacją była tak wielka, że np. rodzina Issac`a Asimova, zmarłego w 1992 roku pisarza science-fiction, dopiero 10 lat po jego śmierci zdecydowała się przyznać, że za śmiercią twórcy cyklu Fundacja także stał wirus HIV. A przyczyną choroby pisarza bynajmniej nie był frywolny styl życia, lecz… transfuzja krwi wykonana jeszcze przed wprowadzeniem testów na obecność wirusa.

I wszystkie te wątki niby są obecne w filmie, jednak zostały tak spłycone, wygładzone lub dyskretnie ucięte, by przypadkiem nie naruszyć granitowego cokołu z diamentowym pomnikiem Mercurego, jakim uraczyli nas scenarzyści Bohemian Rhapsody. Zamiast poruszającej, wielowymiarowej historii o człowieku, który mimo pochodzenia i „nienormatywnego” stylu życia, głosem i osobowością podbił cały świat, dostaliśmy znakomicie zmontowany hagiograficzny teledysk. I owszem – ogląda się go świetnie i frekwencyjny sukces twórcy mają zapewniony. Ale nie zobaczymy w nim człowieka z krwi i kości, lecz stworzony na potrzeby filmu ideał. A jak mawiał Władysław Sikora w Kabarecie Potem: „Och-mistrzu! Ideały to piękna rzecz – tylko ta siódma góra i siódma rzeka cholernie daleko!”.