Przez ostatnie dziesięć – piętnaście lat media społecznościowe przeszły nieprawdopodobną drogę. Jeszcze nie tak dawno serwis społecznościowy Nasza Klasa (obecnie nk.pl) pozwalał naszym rodzicom zaspokajać ciekawość  i odnawiać znajomości sprzed 20, 30, a czasami i 40 lat. Obecnie Facebook obala rządy i wznieca rewolucje; jest też narzędziem dezinformacji, walki wywiadów i rekrutacji terrorystów. Najnowsza afera – Cambridge Analytica – jest tylko jednym z wielu przykładów; jak wielu rzeczy nadal nie wiemy – tego możemy się tylko domyślać.

Czy media społecznościowe mogą wzniecać wojny?

Czy media społecznościowe mogą wzniecać wojny? Niewątpliwie; dość przypomnieć sobie niedawne napięcia na linii Stany Zjednoczone-Korea Północna. Jak poważna była podówczas sytuacja, trudno powiedzieć; w opinii części amerykańskich dyplomatów – poważna, w opinii większości komentatorów – *za bardzo* poważna. Czy gdyby Trumpowi odebrać Twittera, całość wymiany przyjęłaby inną postać? Chyba nawet najwięksi przeciwnicy „gdybania” muszą zgodzić się, że tak.

Mówi się, że nie należy winić narzędzia za użytek, jaki robi z niego ręka. Nie jest winą noża, że morderca nim zabija; odpowiedzialność jest zawsze po stronie mordercy. Obwiniać producentów noży o ogromną sumę nieszczęść, jaką powodują nożownicy, byłoby więc błędem… prawda?

Na analogię tę powołuje się obecnie wielu obrońców Marka Zuckerberga – twórcy największej na świecie sieci społecznościowej. Choć jednak nie sposób nie zgodzić się z argumentami dotyczącymi noży i nożowników, w świecie wysokich technologii odpowiedzialność, nie tylko ta prawna, ale również ta moralna, rozkłada się ostatecznie nieco inaczej. Oczywiście żadna analogia nie jest pełna; podobieństwa nie muszą być stuprocentowe. W tym jednak przypadku porównywać twórcę (lub twórców) Facebooka do producentów noży mogą jedynie osoby wyjątkowo naiwne.

 

Każdy, kto zastanawia się nad wpływem mediów społecznościowych na politykę, również tę międzynarodową, powinien zapoznać się z historią Tweetów Donalda Trumpa odnośnie Korei Północnej i jej przywódcy, Kim Jong Una. Czy politycy wymieniający się uwagami w mediach społecznościowych mogą wywołać wojnę nuklearną? Niewątpliwie istnieje taka możliwość.

Wszystkie filmy o Einsteinie

Rozpowszechniony w kulturze masowej obraz fizyków odpowiedzialnych za stworzenie pierwszej bomby atomowej przedstawia ich jako osoby do końca życia dręczone wyrzutami sumienia i wątpliwościami. Oczywiście prym wiedzie pośród nich Einstein; ten niemiecki fizyk już za życia przekroczył granice pomiędzy naukowcem a celebrytą – w Stanach Zjednoczonych był nie mniej popularny niż Charlie Chaplin (z którym zresztą zdarzyło mu się pozować do zdjęć). Nic dziwnego, że po śmierci jego obraz przetworzono wręcz nie do poznania; w najnowszych komunikatach jest on prawdopodobnie przekłamany jeszcze bardziej niż obraz Steve’a Jobsa czy Stephena Hawkinga. Większości z nas nie przeszkadza przy tym fakt, że jego wkład w Projekt Manhattan był w istocie minimalny (jeśli nie żaden).

Jak by nie było, stworzenie bomby atomowej z całą pewnością nie jest powodem do dumy; nie w oczach współczesnego konsumenta kultury. W odbiorze większości dokonanie to „nie pasuje” do pozostałych fragmentów biografii jej twórców (na ile faktycznie znamy zawiłości tych biografii – choćby np. właśnie Einsteina – to już zupełnie inne pytanie). Czy narracje przedstawiające tych naukowców jako zżeranych przez poczucie winy rzeczywiście oddają sprawiedliwość faktom? A może są raczej odpowiedzią na *nasze* potrzeby – desperacką próbą załatania dziury poznawczej i „uspójnienia” obrazu tych osób w naszym pojęciu? Być może wypełnienie białych plam ich biografii i luk w naszej niewiedzy wyimaginowanym poczuciem winy jest łatwiejsze niż pogodzenie się z faktem, że ludzie od zawsze byli pełni sprzeczności. I że niektórzy z nas mogliby pracować nad stworzeniem bomby atomowej z równym zaangażowaniem co nad dowolnym innym projektem z zakresu fizyki.

 

Dobry pogląd na temat powszechności narracji, zgodnie z którą Albert Einstein jest współodpowiedzialny za stworzenie broni jądrowej, dają internetowe memy. Przedstawiony powyżej – prosty obrazek z napisem stworzony za pomocą darmowego serwisu Make A Meme – należy do najpopularniejszych. Na warsztat bierze pozorną (i niezgodną z faktami) sprzeczność w dążeniach naukowca. Jeśli jednak zastanowić się głębiej, to nie ma w niej nic rzeczywiście nadzwyczajnego. Jak wielokrotnie wykazywano, nasze codzienne działania rzadko kiedy nie są sprzeczne z deklarowanymi przez nas motywacjami oraz ogólnie pojętym światopoglądem.

A jednak – choć na przestrzeni ostatnich stu siedemnastu lat od noży zginęło z pewnością więcej osób niż od broni atomowej – nikt nie próbuje w podobny sposób usprawiedliwiać producentów noży. Twórców wysokich technologii intuicyjnie traktujemy inaczej; przypisujemy im odpowiedzialność, przynajmniej częściową, za stworzony przez nich produkt *oraz* za sposób, w jaki zostaje on wykorzystany. Nie jest to, jak się wydaje, przypadek. A przykład naukowców odpowiedzialnych za stworzenie bomby atomowej, w większości laureatów Nagrody Nobla, nie jest jedynym. W podobny sposób kultura, i to nie tylko ta popularna, traktuje przecież samego fundatora Nagrody – Alfreda Nobla. Według jednej z najbardziej rozpowszechnionych narracji do jej ufundowania miały przyczynić się właśnie wyrzuty sumienia związane ze stworzonym przezeń dynamitem. (Co, oczywiście, nie ma zbyt wiele wspólnego z faktami.)

Wczesna monetyzacja, późne konsekwencje

Dlaczego chcemy widzieć w Marku Zuckerbergu winnego? Ostatecznie – od dawna nie napisał on ani linijki kodu swojego portalu (a jeśli tak – to raczej na pokaz).

Nie wnikając chwilowo w zawiłości samej sytuacji – Facebook niewątpliwie powinien podchodzić do ochrony danych osobowych znacznie poważniej – zastanówmy się nad kwestią odpowiedzialności moralnej twórców wysokich technologii. Na ile jesteśmy w stanie przewidzieć, jaki użytek zrobi ktoś inny z narzędzia, które mu udostępniamy? Na ile jesteśmy w stanie zachować nad tym kontrolę? Jeśli wziąć pod uwagę, że większość naprawdę przełomowych rozwiązań technologicznych tworzona jest obecnie przez startupy, musimy pogodzić się z myślą, że stworzony w taki sposób produkt będzie tyle innowacyjny, co potencjalnie niebezpieczny. Startupów nie stać na „gdybanie”. Większość implementacji dokonuje się na zasadzie nieustannej iteracji; często są to operacje „na żywym organizmie” – poprawki wprowadzane są w istniejącym już produkcie, od dawna dostępnym użytkownikom, zgodnie z metodologią „szczupłego startupu” („lean startup”). Z biznesowego punktu widzenia wczesna monetyzacja jest istotniejsza niż konsekwencje.

Te jednak – jak przekonał się właśnie Mark Zuckerberg – istnieją. A odwleczone w czasie, nie stają się wcale mniej poważne.

Pełne (dziesięciogodzinne) nagranie z przesłuchania Zuckerberga można obejrzeć poniżej:

 

 

W wersji skróconej do dziesięciu (najważniejszych) minut zaprezentował je natomiast serwis informacyjny CNET:

 

Wpływ klasycznego ideału nauki

Dlaczego twórców wysokich technologii traktujemy inaczej niż producentów noży?

Choć odpowiedzi może być wiele, jedna z nich wydaje się szczególnie ciekawa. Intuicyjne przekonanie, że ponoszą oni odpowiedzialność za swoje produkty, najprawdopodobniej bierze swój początek w ideale nauki i naukowca – ideale, być może, już dziś przestarzałym, ale nadal żywym w większości przekazów. W nauce i nowych technologiach chcielibyśmy widzieć sposób na poprawę świata; w tworzących je naukowcach-innowatorach – ludzi światłych i odpowiedzialnych, działających z pełnym poświęceniem i pracujących dla dobra ludzkości. Przez wyobrażenia te przemawia klasyczny ideał nauki – rozumianej jako dążenie do poznania prawdy. Zgodnie z nim naukowiec powinien rozumieć potencjalne konsekwencje swoich odkryć, przynajmniej te najważniejsze; czy gdyby nie potrafił ich przewidzieć, choćby po części, mógłby twierdzić, że to, co chce zrobić, może zmienić świat na lepsze?

Tyle – ideał. Fakt, że obecnie nauka nie ma z tym ideałem zbyt wiele wspólnego (o ile miała kiedykolwiek), a wysokie technologie tworzą nastolatkowie w bluzach z kapturem, niewiele tu zmienia. Po najwybitniejszych umysłach oczekujemy wybitnej konsekwencji – i wybitnej ostrożności. Bo przecież Alfred Nobel nie mógł nie wiedzieć, że kiedyś, prędzej czy później, ktoś zechce skorzystać z dynamitu do czegoś innego niż tylko drążenie tuneli… nieprawdaż?

Film o Marku Zuckerbergu

Pierwszy film fabularny o Marku Zuckerbergu, The Social Network, przedstawia go jako studenta u progu dorosłości; skupiony na nie w pełni określonym celu, nie znajduje on tak naprawdę czasu na zastanowienie się nad tym, co właściwie stworzył – i komu co zabrał. Kwestie jego ewentualnej odpowiedzialności odsunięte są na dalszy plan; najważniejsze, że powstało coś niezwykłego – niesamowita platforma społecznościowa, która już niedługo doprowadzi do prawdziwej – a nie tylko cyfrowej – rewolucji.

Czy kolejne filmy (a może nawet i seriale?) będą przedstawiać go jak trawionego przez wątpliwości moralne geniusza? Póki co, sieciowe rekordy popularności biją nagrania z przesłuchań Zuckerberga przed Kongresem USA. Zuckerberg dwoi się i troi, próbując zachować kontrolę nad swoją narracją i zarazem wyjść naprzeciw oczekiwaniom przesłuchujących go polityków i oglądających całość Internautów. Niestety, towarzyszący mu na przesłuchaniach lobbyści nie podnoszą jego autentyczności. Tej jednak brakuje również przesłuchującym go senatorom. Ponadto część z nich, np. Bill Nelson, ewidentnie nie rozumie sposobu działania współczesnego Internetu. Podczas pierwszego dnia przesłuchań Nelson spalił się, pytając Zuckerberga o działanie tzw. „reklamy podążającej”; CEO Facebooka odpowiedział, że senator, jeśli zechce, może wyłączyć ją w opcjach serwisu. Całą wymianę uwieczniły natychmiast setki memów i filmików. Fakt, że jeszcze niedawno, bo w 2017 i na początku 2018 r., ten sam polityk przyjął od lobbystów Facebooka w sumie 17 500 dolarów, dodaje sytuacji niejakiej pikanterii – dowodząc zarazem, że osoby odpowiedzialne za przesłuchanie bardziej zainteresowane są swoją przyszłą karierą niż znalezieniem odpowiedzi na interesujące opinię publiczną pytania. Na lobbowanie Kongresu w samym tylko 2017 r. Facebook przeznaczył w sumie ponad 12 milionów dolarów. (Chodziło m.in. o tzw. Honest Ads Act, regulacje dotyczące przetwarzania danych oraz reklam, również tych podążających ;- ))

Ostateczny efekt wystąpień Zuckerberga na Kapitolu trudno przewidzieć. Na chwilę obecną – po dwóch dniach przesłuchań – obie strony znajdują się w swoistym impasie. Nie sposób przy tym nie zauważyć, że część przesłuchujących bardzo otwarcie (choć niekoniecznie w pełni świadomie) powoływała się w swoich pytaniach na wspomnianą wcześniej intuicję: tę samą, która każe nam oczekiwać po twórcach wysokich technologii wzięcia odpowiedzialności za nieprzewidziane rezultaty ich dokonań.

Jeżeli jednak Mark Zuckerberg nadal zamierza unikać zajęcia w tej sprawie jasnego i dobrze określonego stanowiska – zamiast tego zasłaniając się jedynie powtarzanymi w nieskończoność przeprosinami – to może zamiast kolejnych filmów faktycznie powinny uwiecznić go memy?

 

Jeden z popularniejszych internetowych memów o przesłuchaniach Marka Zuckerberga przyrównuje jego emocje podczas dwudniowej sesji w Kongresie do Dra Manhattana, jednego ze Strażników („The Watchmen”) z przełomowego komiksu Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa z 1986 r. Od wszechwiedzącego Manhattana oczekiwano, że ocali świat przed nadchodzącymi katastrofami. Tymczasem znajomość wszystkich możliwych wersji przyszłości czyniła ten cel zupełnie nieistotnym z jego własnej (niemal „boskiej”) perspektywy.